Dwa lata przed bitwą o Yavin
Pokład statku „Satoy’doolb” zmierzającego na Korelię
Vua Verrim z roztargnieniem przeszukiwał wielką, durastalową skrzynię, zawierającą prywatne rzeczy Himo Quesse, jego dawnego mistrza. Poszukiwał czegokolwiek, co mogłoby mu pomóc na powierzchni Korelii, w ciemnych zaułkach Koronetu.
Na pokładzie „Satoy’doolba”, niewielkiego frachtowca klasy YT-1210, lądowały fragmenty ubrania, niewielkie podzespoły elektroniczne i pęki przewodów. Pośród sterty odzieży połyskiwał medalion z wizerunkiem koreliańskiego Jedi, a pod szeroką koją spoczywały opakowane w folię stosy dokumentów i odręcznych zapisków. Wreszcie młody Twi’lek natrafił na coś naprawdę przydatnego. Na dnie kufra leżały dwa niewielkie wibroostrza. Wydawały się być dobrze utrzymane, a diody baterii świeciły pokrzepiającą zielenią. Zadowolony, wsunął oba noże za szeroka, opasującą go w talii szarfę.
Drzwi kabiny rozsunęły się z lekkim zgrzytem. Vua powoli wciągnął powietrze. Woń wskazywała na Xyrlla – Zabraka, który towarzyszył mu w jego podróży. Nie uznał za stosowne obrócić się. Zaczął się rozglądać po wnętrzu skrzyni, zastanawiając się, czy stary, codruański mistrz nie wprawił tam jakiejś skrytki.
- Eee, Vua? – zaczął długowłosy młodzieniec.
- Mhmmm?
- Sądze, że powinieneś coś zobaczyć.
- Koniecznie teraz?
- Tak, raczej tak.
Twi’lek westchnął i wstał, leniwie przeciągając długie głowoogony. Podał Zabrakowi jedno z wibroostrzy. Ten sprawdził palcem ostrość i uśmiechnął się kącikiem ust.
- Za mną – rzekł, bawiąc się śmiercionośną bronią.
***
Najpierw przejmujący zew natury, wypełniający całą jaźń i nie pozostawiający wyboru. Odwieczne wołanie, prowadzące ku przeznaczeniu i spełnieniu.
Potem sen, najgłębszy, jaki kiedykolwiek śniłeś, a jednocześnie pozostawiający cię w niemal bolesnej świadomości. Świadomości obejmującej cały wszechświat. Tyle, że ten wszechświat stał się nagle bardzo niewielki.
Malutki wszechświat otoczony błękitnymi ścianami…
***
Już na korytarzu poczuł, że coś jest nie tak. Powietrze nagle zrobiło się nieznośnie gorące. Wypełniał je ostry, piżmowy zapach.
Drzwi kabiny rozsunęły się powoli. W pomieszczeniu sypiał zazwyczaj ostatni członek załogi – Ulfgar z rodu Quesse, Wyrwulf, przypominający sześcionożnego wilka. Tym razem jednak w miejscu jego kojca pojawił się duży, niebieski, gumowaty kokon. W jego wnętrzu coś pulsowało łagodnym, ciepłym światłem. Kokon łączył się ze ścianami kajuty, wypełniając ją plątaniną błękitnych pasm.
- On… Ulfgar jest tam… W środku? – wyjąkał Twi’lek.
- Na to wygląda. Chyba zaczęła się przemiana. Nie widziałem go od wczoraj.
- Ile to może potrwać?
- Do kilku tygodni? Sądzisz, że powinniśmy zrezygnować z odwiedzin na Korelii i gdzieś się zaszyć?
- Hmmm… Nie. Podróż potrwa jeszcze kilkanaście dni. Nawet, jeśli przemiana się nie skończy, to nie zostaniemy tam dłużej, niż kilka godzin. Może Ulf wytrzyma tyle bez nas – ostrożnie poklepał błękitny kokon. Był lepki i ciepły w dotyku.
„Satoy’doolb” niestrudzenie mknął przez nadprzestrzeń.
***
Niebiesko-białe smugi nadprzestrzeni ustąpiły wreszcie miejsca rozgwieżdżonemu niebu systemu Korel. Przed dziobem „Satoy’doolba” unosiła się błękitna kula Korelii. Na nieboskłonie, niczym drogocenne klejnoty, połyskiwały Dralia i Selonia, a pomiędzy Talusem i Tralusem można było dostrzec gigantyczną bryłę prastarej stacji Centerpoint. Idylliczny obrazek psuły jedynie sylwetki imperialnych krążowników i stacji obronnych typu Golan, orbitujących wokół planety. Potężne jednostki obracały lufy baterii turbolaserów tak w kierunku otaczającej je przestrzeni, jak i ku powierzchni planety. Niewielki frachtowiec przemknął między nimi i pomknął za sygnałem wskazującym drogę do lądowiska w porcie kosmicznym Kornetu, stolicy Korelii.
***
W kolejce do punktu odpraw czekały istoty wielu ras i stanów. Korelia niczym magnes przyciągała wszelkie przykłady galaktycznych osobliwości. Stojąca z boku kuatańska arystokratka, otoczona gronem telbunów, rozmawiała z jakimś niższej rangi urzędnikiem, bez wątpienia chcąc zapłacić za możliwość ominięcia kolejki. Wysoki, bogato ubrany człowiek, w towarzystwie dwójki rodiańskich ochroniarzy i bardzo nieszczęśliwie wyglądającej Twi’lekanki, nerwowo wystukiwał rytm palcami opatrzonymi pokaźnymi pierścieniami. Trójka Krwawych Rzeźbiarzy zbiła się w ciasną grupkę, miarowo poruszając skrzydłami nosowymi. Niski, opierzony Mrllsi, zapewne wysłannik jakiegoś uniwersytetu, przeglądał plik kartek i porównywał je z danymi wyświetlanymi na ekranie komputerowego notesu.
Kolejka przesuwała się powoli. Kiedy nadeszła ich kolej, Vua i Xyrll podeszli do okienka. Za cienką taflą transpastali siedział młody, ćmiący długiego papierosa urzędnik.
- Witamy na słonecznej Korelii, której złociste plaże i lazurowe… Dobra, nieważne. Nie wyglądacie na takich, których interesowałyby atrakcje turystyczne. Wasze dokumenty. Vua pogrzebał w kieszeni kurtki i wyjął dwie niewielkie, zalaminowane karty identyfikacyjne. W skrytce na pokładzie „Satoy’doolba” spoczywały fałszywe dowody tożsamości dla każdego z mieszkańców Ostoi.
- Dobrze, dobrze… - urzędnik przeglądał przez chwilę dane przepływające przez monitor stanowiska. – Czy przewozicie broń, używki, środki psychotropowe albo niebezpieczne materiały biologiczne?
- Skądże znowu.
- Taaa, jasne. Już ja znam takich, jak wy – mruknął pod nosem. – Życzę miłego pobytu – powiedział na głos, zwracając dokumenty podenerwowanym młodzieńcom.
Zagradzająca przejście bramka opadła, otwierając przejście na jasne ulice Koronetu.
***
Każdy, kto kiedykolwiek odwiedził Korelię, musiał trafić na Aleję Łowców Skarbów. Długa, szeroka ulica ciągnęła się aż poza zasięg wzroku. W rozmieszczonych wzdłuż niej budynkach siedziby miały różnej klasy lokale gastronomiczne, antykwariaty, kluby, galerie sztuki. Obok zadymionych mordowni pyszniły się luksusowe restauracje. Wiele z nich dostarczało rozrywek uznawanych za nielegalne w całej cywilizowanej części Galaktyki. Uliczni sprzedawcy rozkładali swe stoiska – od rozwijanych na ziemi koców po wspaniałe, kolorowe namioty o izolowanej atmosferze. Na półkach dostrzec można było suweniry z terenów całego Imperium, wyroby miejscowego rękodzieła, kryształowe flakoniki perfum i różnobarwne muszle. Jeśli wiedziano, jak zapytać, można się było zaopatrzyć w wyciągniętą spod lady butelkę trunku albo elektroniczne podzespoły wysoce podejrzanego pochodzenia. Powietrze wypełniała woń egzotycznych przypraw, butwiejącego drewna i rozgrzanej stali.
Jak również potu i krwi.
Pod jedną z rozlicznych kawiarni zebrał się mały tłum. Tworzący krąg widzowie otaczali grupkę walczących istot, szukając krwawej rozrywki. Uwagę przechodzących Vui i Xyrlla zwróciły odgłosy szamotaniny i przeciągły syk.
Syk wydobywał się z gardła potężnie zbudowanego Trandoshanina. Jedyne okrycie muskularnego gada stanowiły szerokie spodnie, przewiązane pasem plecionym z rudo-brązowych włosów. Jego ciało pokrywały stare, zszarzałe blizny, ze świeżych ran obficie płynęła krew. Potężne pazury stworzenia żłobiły głębokie bruzdy w nawierzchni alei, wzniecając tumany pyłu. Jego towarzyszem był krępy, okryty od stop do głów brązowymi szatami Gandyjczyk. System rur tłoczył życiodajny amoniak ze zbiornika na plecach pod jego maskę.
Wygląd owej pary mógł zdumiewać, ale trzeci uczestnik starcia wywoływał nie mniejsze zaskoczenie. Czoła dwójce humanoidów stawiała bowiem smukła kobieta. Miała zupełnie białą skórę, zdradzającą obce pochodzenie i rude włosy upięte na czubku głowy. Jej podkreślone czarnym makijażem oczy lśniły niczym dwa diamenty. Przyodziana była w lekki pancerz, jakiego można by się spodziewać u łowcy nagród albo najemnika, a jej ruchy przywodziły na myśl dzikiego kota, czającego się do skoku.
Cała trójka dzierżyła długie, połyskujące wibroostrza. Krążyli po palonej słońcem ulicy, wymierzając pchnięcia i unikając ciosów przeciwnika. Przypominało to śmiercionośny taniec, którego końca miała doczekać tylko jedna strona.
- Chyba powinniśmy jej… - zaczął Xyrll.
- Powinniśmy nie zwracać na siebie uwagi – przerwał Vua. – Zresztą sądzę, że ona świetnie umie o siebie zadbać.
- Bogini nagrodzi mnie za twoją śmierć, łowczyni – wysyczał Trandoshanin.
Jednak przeciwnicy kobiety błyskawicznie słabli. Trandoshanin w miarę utraty krwi poruszał się coraz wolniej. Zaczął wycofywać się w stronę ściany najbliższego budynku. Gandyjczyk, widząc, że może zostać sam na placu boju, sięgnął wolną dłonią pod szatę. Upewniwszy się, że przeciwniczka jest zwrócona do niego plecami, wyciągnął stamtąd niewielki blaster i złożył się do strzału, chcąc szybko zakończyć starcie. Łowczyni jednak w jakiś sposób zorientował się w niebezpieczeństwie. Błyskawicznie obróciła się na pięcie i cisnęła w kierunku oponenta swoją bronią. Ostrze utkwiło głęboko w głowie Gandyjczyka. Ten zesztywniał i przewrócił się na plecy. W powietrze buchnęła z rozszczelnionej aparatury kłębiąca się, żółta-zielona chmura amoniaku.
Krąg widzów rozstąpił się, a Trandoshanin, zwietrzywszy swoją szansę, rzucił się na wroga. Kobieta wyszczerzyła tylko zęby w drapieżnym uśmiechu, ugięła lekko nogi i wyskoczyła w górę, lądując na ramionach gada. Rozległ się głośny syk przerażenia, gwałtownie ucięty w chwili, gdy łowczyni szybkim ruchem kolan skręciła przeciwnikowi kark. Kiedy trup osunął się na ziemię, zwyciężczyni zaczęła rozglądać się, jakby szukając kolejnego przeciwnika. Jej oczy zwęziły się, gdy napotkała wzrok Twi’leka i Zabraka. Dwójka młodzieńców odwróciła się i ruszyła szybkim krokiem w górę ulicy. Z drugiej strony nadciągał oddział umundurowanych funkcjonariuszy służb porządkowych.
Uśmiech gościł na wąskich ustach łowczyni jeszcze wtedy, gdy znikała w jednej z bocznych uliczek.
***
Wszechświat wił się i trzeszczał w posadach.
Kreacja mieszała się za zniszczeniem. Radość zysku – z bólem straty.
Oceany krwi wstępowały w rzeki żył i strumienie tętnic. Góry kości wydłużały się i skręcały, zajmując nowe miejsce w porządku uniwersum. Bijące serce wszechświata zwolniło i zatrzymało się, by po chwili podjąć pracę w nowym, szybszym rytmie.
Ale prawdziwe zmiany miały się dopiero rozpocząć. Gdzieś na horyzoncie tliła się bowiem iskra nowej świadomości.
***
- Jesteś pewien, że to tutaj? – zapytał Xyrll.
- Cóż, adres z informatora się zgadza.
Przed nimi wznosił się olbrzymi budynek Centralnego Banku Korelii. Otaczały go budynki użyteczności publicznej – urzędy, centra rekreacyjne i muzea. Jedno z nich obchodziło właśnie jakąś uroczystość, mającą zapewne na celu przyciągnięcie turystów. Sama siedziba banku była wysokim szarym gmachem z durabetonu i przyciemnianej transpastali. Nad szerokim wejściem połyskiwał na czerwono napis głoszący w Basicu: „Centralny Bank Korelii”.
Tym, co zaniepokoiło Zabraka było logo instytucji. Zamiast widniejącego na otrzymanej od mistrza datakarcie stylizowanego klucza, nad ich głowami migotało sześcioramienne słońce Imperium.
- Nie zaszkodzi spróbować – postanowił Vua. Wsunął datakartę do kieszeni kurtki. Poprawił na ramieniu poręczną torbę i ruszyli razem w kierunku wielkich, przeszklonych drzwi.
***
Główna hala banku wyłożona była syntetycznym, lustrzanym marmurem. Wchodzących witał dwumetrowej wysokości hologram miłościwie panującego Imperatora Palpatine’a. Na twarzy tyrana widniał iście ojcowski uśmiech.
Towarzysze podeszli do jednego z ustawionych pod ścianami biurek. Za pulpitem siedział przysadzisty mężczyzna w dobrze skrojonym, czarnym garniturze. W jego wygolonej głowie odbijały się światła z sufitu.
- Witam, eee… panowie – w oczach bankiera czaił się fałsz i skrywana odraza.
- Dzień dobry. Chcielibyśmy odebrać depozyt – w ręku Vui błysnęła datakarta.
- Taaak, zaraz sprawdzimy – rzekł urzędnik, spoglądając na symbol wyryty na nośniku.
Na widok czegoś na ekranie komputera po jego twarzy przebiegł grymas, ale zaraz wrócił na nią wystudiowany uśmiech.
- Wszystko w porządku. Zapraszam panów do krypt.
- Krypt?
- Och, tak… Starsze depozyty są przechowywane w podziemiach banku. Proszę za mną. Przeszli przez jedne z licznych drzwi wychodzących z pomieszczenia. Zjechali niewielką turbowindą kilka poziomów w dół i znaleźli się w długim korytarzu z szeregiem śluz oznaczonych numerami. Mężczyzna zatrzymał się przed jedną z ciężkich, pancernych płyt, wstukał krótki kod na umieszczonej obok niej klawiaturze i wsunął kartę do czytnika. Blokada opadła z cichym sykiem. Za nią znajdowało się niewielkie, nisko sklepione pomieszczenie, przypominające wnętrze kasy pancernej. Na środku stała skrzynia wykonana z czerwonej plastali. Kiedy Vua i Xyrll do niej podeszli dostrzegli, że pieczęć na wieku jest złamana.
- Przepraszam, czy ktoś otw… - zaczął Zabrak.
Płyta błyskawicznie wróciła na swoje miejsce, szczęknęły zamki, pozostawiając ich odciętych od świata, w rozświetlonej wątłym, czerwonym blaskiem awaryjnych lampek krypcie.
***
Po drugiej stronie bariery urzędnik bankowy włożył ręce do kieszeni garnituru i oparł się o ścianę. Dla zabicia czasu pogrążył się we wspomnieniach.
Przypomniał sobie dzień, w którym Imperium przejęło faktyczną kontrolę nad bankiem. Tego to dnia jego neimodiański przełożony został zwolniony, a on zajął jego stanowisko. Przypomniał sobie dzień, kilka miesięcy później, kiedy odwiedził go oficer Imperialnego Wywiadu. Miał ze sobą listę kont należących do osób powiązanych z Zakonem Jedi i innymi organizacjami anarchistycznymi. Wszystkie skrytki zostały przetrząśnięte, a dokumenty i pieniądze w nich przechowywane – skonfiskowane. Pozostawiono tylko ubrania, przedmioty codziennego użytku i niegroźne przedmioty kultu, mające służyć za przynętę. O każdej próbie skorzystania z tych kont był powiadamiany miejscowy garnizon. Do obowiązków pracowników banku należało zatrzymanie podejrzanych do czasu przybycia patrolu. Zdaniem urzędnika należałoby spalić wszelkie pozostałości po tej ezoterycznej hołocie. Tymczasem korytarz zadudnił od uderzeń ciężkich, żołnierskich butów. Zza zakrętu wyłoniła się piątka szturmowców w lśniąco białych pancerzach.
Dowódca zaczął bez ceregieli:
- Ilu?
- Dwóch, chyba nieuzbrojonych. Pewnie paradowaliście tu głównym wejściem. Czy moglibyście wyprowadzić ich…
- Otwieraj.
Przeklęty służbista – przemknęło przez myśl urzędnika. – A ja oczywiście oberwę za przedstawienie w głównym holu.
Tym niemniej bez ociągania wstukał kod, a drzwi opadły. Żołnierze momentalnie znaleźli się w środku, ale równie szybko dowódca wyskoczył na zewnątrz. Opancerzona pięść wylądowała na piersi urzędnika.
- Co to ma do cholery znaczyć? Żarty sobie stroicie?
Nie na żarty wystraszony urzędnik wkroczył do krypty. Na środku stała opróżniona skrzynia, zaś czterej szturmowcy omiatali lufami karabinów kąty pomieszczenia. - Nie rozumiem, naprawdę nie rozumiem… - mamrotał bankier.
Wtem z sufitu oderwała się mała śrubka, odbiła z brzękiem kilka razy od podłogi i potoczyła pod jedną ze ścian. Wszyscy spojrzeli w górę, na niewielką kratkę przewodu wentylacyjnego.
***
Po wąskim, stanowczo zbyt wąskim dla barczystych szturmowców tunelu, stanowiącym część systemu wentylacyjnego, niosło się echo.
- To najbardziej prostackie zagranie z holofilmów jakie kiedykolwiek… - zaczął Xyrll. - Zamknij się i pełznij dalej. I módl się, żeby zawartość skrzyni była tego warta. Popchnął przed sobą wypchaną do granic możliwości torbę i ruszył w dalsza drogę.
***
- Tego oczywiście nie przewidziałeś? – mruknął Vua.
Odpowiedziało mu milczenie.
Pod ich stopami otwierała się dziesięciometrowa otchłań. Wylot szybu wentylacyjnego otwierał się na wąska półkę nad ruchliwą ulicą. W dole, przed wejściem do banku zatrzymał się kolejny transporter, z którego wysypała się drużyna szturmowców.
- Ja? Mówiłem, żeby skręcić dwa tunele wcześniej.
- Pewnie. To co, wracamy?
- Żeby wyjść prosto przed nosy tych bałwanów? – wskazał dwójkę szturmowców zajmujących pozycje obok wylotu systemu wentylacyjnego. – Za późno.
Vua rozejrzał się uważnie. Znajdowali się w pobliżu narożnika budynku. Nagle przypomniał sobie pewien szczegół. Przebiegł po kładce i ujrzał to, czego szukał.
Jakieś dwadzieścia metrów za zakrętem, na półce spoczywał niewielki ciężarek. Przyczepiona do niego stalowa linka obwieszona była chorągiewkami z logiem Narodowego Muzeum Koreliańskiego i co najważniejsze, sięgała aż do dachu muzeum.
- Xyrll, chodź tu. Mam pewien pomysł.
- Chyba nie zamierzasz… A jednak zamierzasz – dodał widząc, jak Twi’lek odwiązuje linkę od ciężarka.
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze – po krótkim namyśle pociągnął linę i chwycił ją metr dalej. – Celujemy w tamtą otwartą galerię.
Odwrócił się i dostrzegł grupę ludzi przyciskających nosy to tafli przyciemnianej transpastali. Patrzyli na niego szeroko otwartymi oczami. Uśmiechnął się do nich promiennie.
- Och, nie martw się. Przecież świetnie widać trasę przelotu – Zabrak stanął za przyjacielem i objął go w pasie, a ten poprawił pasek torby. –Jeśli czekasz na buziaka na szczęście, to się grubo zawiedziesz.
Skoczyli. Linka naprężyła się, ale wytrzymała. Zatoczyli w powietrzu łagodny łuk, po czym z impetem przetoczyli się po posadzce otwartej w stronę ulicy galerii. W końcu zatrzymali się gwałtownie na przeciwległej ścianie.
- Żyjesz, Vua? – wyszeptał Xyrll.
- Żyję, ale co to za życie?
Rozejrzeli się uważnie. Wokół nich zaczął gromadzić się tłumek istot różnych ras. Ludzie, Dralowie i Selonianie przyglądali im się z niepewnymi minami. Tylko wysoki, blady Umbarianin nie zaprzestał kontemplacji obrazu, który wydawał się być białą płachtą. Towarzysze wstali i otrzepali się. Vua uśmiechnął się, złożył zamaszysty ukłon, po czym wsunął otarte do krwi dłonie głębiej w rękawy kurtki.
- Powietrzny Cyrk Himo Quesse dziękuje za państwa uwagę. Wszelkie drobne datki będą mile widziane – dodał nonszalancko zarzucając głowoogony na plecy.
Wokół rozległy się oklaski, a w ich kierunku poszybowały kredytowe monety.
Nawet Umbarianin rozejrzał się nieobecnym wzrokiem.
***
Vua jeszcze raz przeliczył zdobyte pieniądze i wrzucił monety do kieszeni. Xyrll pomasował się po karku i przekrzywił głowę w obie strony. Rozległo się głośne strzyknięcie. Zabrak wydał westchnienie ulgi.
- No, chyba wszystko wskoczyło na swoje miejsce.
Słońce powoli zachodziło, długie cienie budynków okrywały ulice szarym całunem. Dwójka towarzyszy powoli przekradała się bocznymi alejkami w stronę kosmoportu. W ten sposób znacznie malało ryzyko napotkania patrolu szturmowców albo lokalnych sił bezpieczeństwa. Po zmroku zaczynały się za to pojawiać zbiry Czarnego Słońca i lokalnych gangów, niewchłoniętych jeszcze przez zbrodniczy syndykat.
- Hej, spójrz! – syknął Xyrll, odciągając Twi’leka pod ścianę.
Trzydzieści metrów przed nimi dwie istoty toczyły zażarte zmaganie.
Wysoki Devaronianin o rogach pokrytych warstwą srebrnej farby pochylał się nad smukłą kobietą w zwiewnej, błękitnej szacie. Ich twarze niemal stykały się ze sobą, niczym złączone w makabrycznym pocałunku.
- No dobra, teraz musimy zareagować. Ty biegniesz z lewej, i starasz się go ogłuszyć, ja osłaniam. Stoi tyłem, jak dobrze pójdzie, nawet się nie zorientuje, co go trafiło. Vua powoli skinął głową i sięgnął po wibroostrze.
Pobiegli. Kobiety zauważyła ich pierwsza i odskoczyła od napastnika. Szybko zasłoniła ręką twarz. Olbrzym zachwiał się i w chwilę później padł po ciosie rękojeścią wibroostrza. Nieznajoma zdążyła naciągnąć na twarz chustę zakrywająca wszystko poniżej linii oczu.
- Nic Ci nie jest? – zapytał Zabrak. – Szliśmy właśnie do kosmoportu, kiedy zobaczyliśmy… Kobieta zatrzepotała rzęsami.
- Wszystko w porządku… Dzięki wam, wybawcy. Zmierzaliście w stronę portu, więc może jesteście posiadaczami statku?
- Owszem, można to tak ująć.
- Oooch, to wspaniale! Czy mogę was prosić o jeszcze jedną przysługę? Dzisiejszego ranka straciłam dorobek całego życia. Kiedy błąkałam się po mieście, spotkałam tego potwora. Nie stać mnie nawet na bilet powrotny. Czy moglibyście przewieźć mnie na Selonię? Mam tam rodzinę.
Towarzysze spojrzeli po sobie.
- Oczywiście. Ale czy nie powinniśmy kogoś powiadomić o tym tutaj? – Xyrll wskazał na wciąż nieporuszającego się bandytę.
- Och, jestem pewna, że ktoś się nim zajmie – powiedziała nieznajoma, kładąc dłonie na ramionach młodzieńców i łagodnie popychając ich w stronę kosmoportu.
***
Piersią Devaronianina nie poruszał żaden oddech. Szeroko otwarte oczy spoglądały w pustkę. Z rozszerzonych nozdrzy powoli popłynęła strużka krwi, mieszając się z błotem zaułka.
***
Port kosmiczny Kornetu obejmował tysiące stanowisk, przeznaczonych dla jednostek różnej klasy i wielkości. Na płycie lądowiska i w krytych hangarach stały zarówno myśliwce i lekkie frachtowce, jak i luksusowe jachty oraz ciężkie, towarowe masowce. Wokół nich nieustannie kręcili się urzędnicy, mechanicy, personel i członkowie załóg.
W całym tym chaosie ciężko byłoby znaleźć konkretny statek, należący do dwójki konkretnych istot. Zwłaszcza, jeśli statek ów miałby sfałszowane dokumenty. A „Satoy’doolb” miał fałszywe dokumenty najwyższej możliwej jakości.
***
Vua stał przy niewielkim module kuchennym i starał się przygotować coś, co w jak największym stopniu przypominałoby kaf. Chwilę wcześniej sprawdził kabinę Ulfgara. Kokon pulsował coraz szybciej i świecił jaśniej, niż kiedykolwiek wcześniej. Kontrola dała zgodę na start za godzinę. Nie przyjrzeli się jeszcze dokładnie zawartości skrzyni, ale na to przyjdzie pora, gdy pozbędą się już przygodnej pasażerki.
Twi’lek postawił na niewielkiej tacce trzy przezroczyste kubki oraz parujący dzbanek. Balansując naczyniami, wkroczył do świetlicy statku.
Wokół okrągłego stolika ustawionych było kilka antyprzeciążeniowych foteli. W jednym z nich bez ruchu leżał Xyrll, jego długie włosy rozsypały się po pluszowym obiciu mebla. Kobiety nigdzie nie było widać.
- Hej, co się…
Poczuł tylko silne uderzenie w tył głowy i rozlany kaf parzący mu twarz. Zaraz potem osunął się w ciemność.
***
Obudził go pulsujący ból w nadgarstkach. Szybko zorientował się, że jest przywiązany izolowanym kablem do metalowego wspornika, wzmacniającego gródź. Nienaturalnie wygięte ręce promieniowały bólem. Gdy spróbował się wyzwolić, po ramieniu spłynęła mu strużka krwi. Około dwóch metrów od niego w podobnej pozycji spoczywał Xyrll. Był przytomny, ale zdawał się mieć kłopoty ze zogniskowaniem wzroku.
Tajemnicza kobieta przyklęknęła i grzebała w otwartej torbie. W końcu wyciągnęła niewielki, gliniany posążek czterorękiego codruańskiego bóstwa. Idol dzierżył wielki, pokryty rytami młot. Nieznajoma ze złością cisnęła figurką o ścianę. Wstała i otrzepała lekko ubranie. Jej oczy rzucały niebezpieczne błyski.
- Wreszcie się obudziłeś, glizdogłowy. Przyznam, że liczyłam na bogatszy łup, ale sam statek powinien być trochę warty. No i jesteście wy.
Sięgnęła do chusty osłaniającej usta i odrzuciła ją na bok.
Miała szeroki, spłaszczony nos i brzydką, wykrzywioną nienawiścią twarz. Nagle po obu stronach jej nosa pojawiły się niewielkie wybrzuszenia. Po chwili wysunęły się z nich dwie długie, ruchliwe wypustki zakończone zgrubieniami.
- Anzat! – syknął Xyrll.
Niewiele wiedziano o tej starożytnej i długowiecznej rasie. Żyli, ukrywając się wśród ludzi i bezustannie poszukując nowych ofiar. Mimo, iż było ich stosunkowo niewielu, przetrwali w legendach wielu kultur jako wampiry, strzygi i demony.
- Walczcie, wyrywajcie się. Wasza wzburzona zupa będzie o wiele lepiej smakować. A kiedy już dołączycie do głosów Morza Pamięci, lamentujcie nad swym losem i głoście imię swej pogromczymi, które poznacie, gdy wasza gotująca się esencja spłynie na mnie i nasyci mój odwieczny głód.
Mówiąc to zbliżała się, kołysząc biodrami, do szamoczącego się Vui. Po chwili jej wypustki zaczęły wędrować ku nozdrzom Twi’leka. Już miały gwałtem wedrzeć się do jego czaszki, by spijać to, co Anzaci nazywają zupą…
Wtem wszyscy odczuli coś dziwnego, jakby zaczęło czegoś brakować w otaczającej ich przestrzeni. Podobne uczucie mają ci, którzy po długotrwałej podróży schodzą na powierzchnię planety, przestają czuć drżenie pokładu pod stopami i słyszeć cichy pomruk silnika. To wrażenie było jednak dużo trudniejsze do zlokalizowania.
Wampirzyca przystanęła i zaczęła nasłuchiwać.
***
Wszechświat nie rozpoczął się od wielkiego wybuchu. On nastąpił dużo później. W ułamku sekundy iskra, do której wycofał się umysł Ulfgara Quesse, wypełniła całe uniwersum. Przez wszechświat zaczęły przetaczać się fale, kształtujące powierzchnię świadomości. Pierwsza przyniosła uczucia i emocje. Radość, miłość i przyjaźń rozlały się falą spokojnego błękitu. Gniew, zazdrość i nienawiść pomknęły naprzód czarną nawałą. Druga fala zasiała ziarno nowej samoświadomości. Zakiełkowały pytania. Kim jestem? Dlaczego jestem? Dokąd zmierzam?
Trzecia fala napełniła jego umysł wiedzą i doświadczeniem, zdobytymi w poprzednim życiu. Bezładny bełkot znów przekształcił się w język. Otoczyły go obrazy wyniosłych zamków Munto Codru, ciasnych korytarzy „Satoy’doolba”, przestronnych sal Ostoi. Wspomniał swoje szkolenie i uśmiechnął się w duchu. Skoncentrował się, zaczerpnął z Mocy i wysłał myślowe palce poza granice swojego małego wszechświata. Poczuł emanacje towarzyszy. Przyjaciół. Braci? Był tam jednak ktoś jeszcze. Mroczna obecność przepełniona nienawiścią i… głodem? Ściany wszechświata runęły.
***
„Satoy’doolbem” wstrząsnął potężny ryk. Płyty pokładu zadrgały, gdy coś wielkiego ruszyło w stronę świetlicy. Zabójczyni ustawiła się obok drzwi tak, by zaskoczyć ewentualnego intruza.
Wtedy właśnie przez otwarty szeroko właz wpadł Ulfgar Quesse. Był to jednak zupełnie nowy Ulfgar. Miał humanoidalną, dwunożną postać. Posiadał cztery ramiona o dłoniach uzbrojonych w ostre pazury. Jego potężne ciało porastały włosy, o wiele gęstsze, niż to możliwe u jakiegokolwiek człowieka. Część z nich wciąż posklejana była niebieskawymi fragmentami kokonu. Jego rozchylone wargi ukazywały kły, zdecydowanie należące do mięsożercy. Lekko skośne oczy śledziły otoczenie w poszukiwaniu przeciwnika.
Ocena sytuacji zajęła napastniczce tylko ułamek sekundy. Błyskawicznie odbiła się od ściany i skoczyła w stronę przybysza. Chwyciła go za jedno z dolnych ramion i z zaskakującą przy jej posturze siłą rzuciła nim w stronę grodzi. Codru-Ji grzmotnął o jeden ze wsporników. Opadł na pokład i zaczął kręcić głową, starając się pojąć, co się stało.
Przeciwniczka jednak nie próżnowała. W biegu zadała mu cios łokciem w miejsce, gdzie u człowieka znajdowałby się splot słoneczny. Humanoid przyklęknął na jedno kolano, chwytając się za klatkę piersiową.
Wampirzyca dostrzegła swą szansę. Ponownie doskoczyła do przeciwnika, starając się wejść w zwarcie. Ulfgar dostrzegł jednak niebezpieczeństwo i utrzymywał oponentkę jak najdalej od siebie, nie pozwalając wypustkom zbliżyć się do swojej twarzy.
Wtedy napastniczka postanowiła wykorzystać swój ostatni atut. Jej oczy zalśniły dziwnym blaskiem. Do umysłu Ulfgara wdarła się nowa siła. Wzbudzała nieprzemożoną chęć, by poddać się, rozluźnić mięśnie, zasnąć. To jednak, co tak dobrze skutkowało przeciw rzezimieszkom z koreliańskich ulic, w tym przypadku zawiodło. Ten umysł jeszcze do niedawna należał bardziej do zwierzęcia, niż do istoty prawdziwie inteligentnej. Zadziałały pierwotne odruchy. Niebezpieczeństwo. Pozbyć się. Zabić.
Ulfgar postąpił krok do przodu i wykorzystując zasięg ramion, pogrążył pazury swych dolnych ramion głęboko w trzewiach przeciwniczki. Pociągnął do góry. Na pokład chlusnęła krew i wnętrzności, rozlewając się coraz większą plamą. Po chwili spoczęło w niej ciało wampirzycy. Tylko czułki drgały jeszcze bezwładnie. Drgały, dopóki Ulfgar nie zmiażdżył czaszki potwora uderzeniem stopy.
Dopiero wtedy spojrzał na swych skrępowanych przyjaciół.
- Vua? Xyrrrll? To wy? Z tej perrrspektywy wyglądacie nieco inaczej.
- Ulf? To naprawdę ty? Też wyglądasz trochę… inaczej.
Codru-Ji roześmiał się chrapliwie. Widok jego uśmiechu mógłby niejednego przyprawić o zawał serca. Albo innego organu pełniącego akurat jego funkcje.
- Rrrozwiążę was.
- A potem mógłbyś się wykapać – zaproponował Xyrll.
- I ubrać – dodał Vua.
Quesse spojrzał po sobie, jakby dopiero teraz dostrzegając umazaną krwią i fragmentami kokonu sierść. No i brak ubrania.
- Ech, te wasze obyczaje – mruknął.
***
W godzinę później „Satoy’doolb” krążył już po orbicie dookoła Korelii. Ciało zabójczyni szybowało w stronę słońca układu Korel, zawinięte w spory fragment poplamionej krwią i kafem wykładziny.
Vua kończył właśnie procedurę zamykania śluzy, kiedy do sterowni wkroczył Xyrll. Położył coś na pulpicie konsolety i opadł na fotel drugiego pilota. Spojrzał na oddalające się zwłoki i westchnął.
- Pamiętasz, kiedy ostatni raz to robiliśmy?
- Tak. W ten sposób żegnaliśmy Ishilla.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. W końcu Zabrak pokręcił głową i wskazał na niewielki przedmiot.
- Spójrz, znalazłem to w szczątkach tej figurki, ale nie wygląda na jej część. Jak myślisz, co to może być?
Na matowo czarnej powierzchni spoczywał sześcian wielkością zbliżony do pięści dorosłego człowieka. Jego ścianki wykonane były z zachodzących na siebie fragmentów kryształu i niewielkich kamieni szlachetnych. W jego wnętrzu pojawiały się srebrne i złote błyski. - Na płonące piaski Ryloth, czy to…
- Holokron? Też o tym pomyślałem.
- Więc to było to jego dziedzictwo. Pewnie podsunął pieskom gończym Palpatine’a parę błyskotek.
Przez otwarty właz wszedł Ulfgar. W kajucie mistrza Himo znalazł ubranie odpowiednie dla swojej fizjonomii. Wysokie buty, szerokie spodnie i obszerna czarna tunika z rozcięciami na ramiona nadały mu nieco bardziej cywilizowany wygląd.
- Co to takiego? – wskazał na niewielki sześcian.
- Spuścizna twojego dziadka.
Codru-Ji zmarszczył lekko brwi, ale nic nie powiedział. Zapadła chwila ciszy.
- Dokąd teraz? – spytał wreszcie Vua.
- Może powinniśmy… - zaczął Xyrll.
Nagle statek zatrząsł się pod gradem trafień. Zawyło kilka alarmów, a część świateł w sterowni zamigotała i zgasła.
- Cholera, czy to nigdy się nie skończy? – warknął Twi’lek.
Z głośnika komunikatora popłynął kobiecy głos:
- Poddajcie się, Jedi. Tu Aurra Sing z pokładu „Łowcy Cieni” – na ekranie ukazał się smukły statek klasy Conqueror. – Odetnijcie dopływ energii do silników i tarcz. Inaczej zniszczę was i odbiorę miecze świetlne z waszych martwych ciał.
- Ale my nie mamy…
- Macie minutę. Posłuchajcie, a pożyjecie trochę dłużej.
Ulfgar machnięciem ręki wyłączył mikrofon.
- Mamy na pokładzie jakąś brrroń?
- Tak, możesz jej nabluzgać przez komunikator – zauważył cierpko Zabrak. – Nie wiem jak wy, ale ja nie zamierzam się poddawać.
- To nie jest opcja.
- Rrracja.
- Jak daleko mamy do granicy cienia grawitacyjnego?
- Jesteśmy dość blisko. Kilkanaście sekund lotu na pełnym ciągu. Znacznie dłużej zajmie wyliczenie współrzędnych skoku – zauważył Xyrll.
- W takim razie zacznij od razu. I przygotujcie się na najdłuższe sekundy swojego życia - Vua chwycił stery.
***
Aurra Sing pokręciła z uśmiechem głową, widząc jonowy płomień wydobywający się z dysz silników niewielkiego frachtowca.
- Głupie szczeniaki.
Lekkim ruchem obróciła dziób „Łowcy cieni” w stronę spodziewanego wektora ucieczki przeciwnika. Przełączyła systemy uzbrojenia na wyrzutnię torped protonowych. Położyła kciuk na przycisku spustowym, odliczyła w myślach do trzech i odpaliła pojedynczy pocisk. W stronę „Satoy’doolba” pomknęła smuga niebieskiego światła.
***
- Pięć sekund do wyjścia z cienia grawitacyjnego Korelii.
- Jak obliczenia?
- Kurrrs będzie gotowy za minutę.
- Bez żartów.
- Skaczemy z tym, co mamy.
- Nie ma mowy, skończymy w jądrze jakiejś gwiazdy.
- Wyszliśmy z cienia masy.
- W naszą strrronę zmierza torrrpeda prrrotonowa.
- Szlag.
- N’wah!
***
Mały frachtowiec zygzakiem oddalał się od wielkiej kuli Korelii. Tuż za nim podążała śmiercionośna torpeda, ciągnąca za sobą strumień gazów wylotowych. „Satoy’doolb” robił, co mógł, ale torpeda była szybsza i zwrotniejsza. W końcu pokonała dzielący ich dystans i zakwitła kulą eksplozji. Gdy ta rozproszyła się, w przestrzeni pozostało tylko kilka niewielkich, powoli wirujących szczątków.
Pokład statku „Satoy’doolb” zmierzającego na Korelię
Vua Verrim z roztargnieniem przeszukiwał wielką, durastalową skrzynię, zawierającą prywatne rzeczy Himo Quesse, jego dawnego mistrza. Poszukiwał czegokolwiek, co mogłoby mu pomóc na powierzchni Korelii, w ciemnych zaułkach Koronetu.
Na pokładzie „Satoy’doolba”, niewielkiego frachtowca klasy YT-1210, lądowały fragmenty ubrania, niewielkie podzespoły elektroniczne i pęki przewodów. Pośród sterty odzieży połyskiwał medalion z wizerunkiem koreliańskiego Jedi, a pod szeroką koją spoczywały opakowane w folię stosy dokumentów i odręcznych zapisków. Wreszcie młody Twi’lek natrafił na coś naprawdę przydatnego. Na dnie kufra leżały dwa niewielkie wibroostrza. Wydawały się być dobrze utrzymane, a diody baterii świeciły pokrzepiającą zielenią. Zadowolony, wsunął oba noże za szeroka, opasującą go w talii szarfę.
Drzwi kabiny rozsunęły się z lekkim zgrzytem. Vua powoli wciągnął powietrze. Woń wskazywała na Xyrlla – Zabraka, który towarzyszył mu w jego podróży. Nie uznał za stosowne obrócić się. Zaczął się rozglądać po wnętrzu skrzyni, zastanawiając się, czy stary, codruański mistrz nie wprawił tam jakiejś skrytki.
- Eee, Vua? – zaczął długowłosy młodzieniec.
- Mhmmm?
- Sądze, że powinieneś coś zobaczyć.
- Koniecznie teraz?
- Tak, raczej tak.
Twi’lek westchnął i wstał, leniwie przeciągając długie głowoogony. Podał Zabrakowi jedno z wibroostrzy. Ten sprawdził palcem ostrość i uśmiechnął się kącikiem ust.
- Za mną – rzekł, bawiąc się śmiercionośną bronią.
***
Najpierw przejmujący zew natury, wypełniający całą jaźń i nie pozostawiający wyboru. Odwieczne wołanie, prowadzące ku przeznaczeniu i spełnieniu.
Potem sen, najgłębszy, jaki kiedykolwiek śniłeś, a jednocześnie pozostawiający cię w niemal bolesnej świadomości. Świadomości obejmującej cały wszechświat. Tyle, że ten wszechświat stał się nagle bardzo niewielki.
Malutki wszechświat otoczony błękitnymi ścianami…
***
Już na korytarzu poczuł, że coś jest nie tak. Powietrze nagle zrobiło się nieznośnie gorące. Wypełniał je ostry, piżmowy zapach.
Drzwi kabiny rozsunęły się powoli. W pomieszczeniu sypiał zazwyczaj ostatni członek załogi – Ulfgar z rodu Quesse, Wyrwulf, przypominający sześcionożnego wilka. Tym razem jednak w miejscu jego kojca pojawił się duży, niebieski, gumowaty kokon. W jego wnętrzu coś pulsowało łagodnym, ciepłym światłem. Kokon łączył się ze ścianami kajuty, wypełniając ją plątaniną błękitnych pasm.
- On… Ulfgar jest tam… W środku? – wyjąkał Twi’lek.
- Na to wygląda. Chyba zaczęła się przemiana. Nie widziałem go od wczoraj.
- Ile to może potrwać?
- Do kilku tygodni? Sądzisz, że powinniśmy zrezygnować z odwiedzin na Korelii i gdzieś się zaszyć?
- Hmmm… Nie. Podróż potrwa jeszcze kilkanaście dni. Nawet, jeśli przemiana się nie skończy, to nie zostaniemy tam dłużej, niż kilka godzin. Może Ulf wytrzyma tyle bez nas – ostrożnie poklepał błękitny kokon. Był lepki i ciepły w dotyku.
„Satoy’doolb” niestrudzenie mknął przez nadprzestrzeń.
***
Niebiesko-białe smugi nadprzestrzeni ustąpiły wreszcie miejsca rozgwieżdżonemu niebu systemu Korel. Przed dziobem „Satoy’doolba” unosiła się błękitna kula Korelii. Na nieboskłonie, niczym drogocenne klejnoty, połyskiwały Dralia i Selonia, a pomiędzy Talusem i Tralusem można było dostrzec gigantyczną bryłę prastarej stacji Centerpoint. Idylliczny obrazek psuły jedynie sylwetki imperialnych krążowników i stacji obronnych typu Golan, orbitujących wokół planety. Potężne jednostki obracały lufy baterii turbolaserów tak w kierunku otaczającej je przestrzeni, jak i ku powierzchni planety. Niewielki frachtowiec przemknął między nimi i pomknął za sygnałem wskazującym drogę do lądowiska w porcie kosmicznym Kornetu, stolicy Korelii.
***
W kolejce do punktu odpraw czekały istoty wielu ras i stanów. Korelia niczym magnes przyciągała wszelkie przykłady galaktycznych osobliwości. Stojąca z boku kuatańska arystokratka, otoczona gronem telbunów, rozmawiała z jakimś niższej rangi urzędnikiem, bez wątpienia chcąc zapłacić za możliwość ominięcia kolejki. Wysoki, bogato ubrany człowiek, w towarzystwie dwójki rodiańskich ochroniarzy i bardzo nieszczęśliwie wyglądającej Twi’lekanki, nerwowo wystukiwał rytm palcami opatrzonymi pokaźnymi pierścieniami. Trójka Krwawych Rzeźbiarzy zbiła się w ciasną grupkę, miarowo poruszając skrzydłami nosowymi. Niski, opierzony Mrllsi, zapewne wysłannik jakiegoś uniwersytetu, przeglądał plik kartek i porównywał je z danymi wyświetlanymi na ekranie komputerowego notesu.
Kolejka przesuwała się powoli. Kiedy nadeszła ich kolej, Vua i Xyrll podeszli do okienka. Za cienką taflą transpastali siedział młody, ćmiący długiego papierosa urzędnik.
- Witamy na słonecznej Korelii, której złociste plaże i lazurowe… Dobra, nieważne. Nie wyglądacie na takich, których interesowałyby atrakcje turystyczne. Wasze dokumenty. Vua pogrzebał w kieszeni kurtki i wyjął dwie niewielkie, zalaminowane karty identyfikacyjne. W skrytce na pokładzie „Satoy’doolba” spoczywały fałszywe dowody tożsamości dla każdego z mieszkańców Ostoi.
- Dobrze, dobrze… - urzędnik przeglądał przez chwilę dane przepływające przez monitor stanowiska. – Czy przewozicie broń, używki, środki psychotropowe albo niebezpieczne materiały biologiczne?
- Skądże znowu.
- Taaa, jasne. Już ja znam takich, jak wy – mruknął pod nosem. – Życzę miłego pobytu – powiedział na głos, zwracając dokumenty podenerwowanym młodzieńcom.
Zagradzająca przejście bramka opadła, otwierając przejście na jasne ulice Koronetu.
***
Każdy, kto kiedykolwiek odwiedził Korelię, musiał trafić na Aleję Łowców Skarbów. Długa, szeroka ulica ciągnęła się aż poza zasięg wzroku. W rozmieszczonych wzdłuż niej budynkach siedziby miały różnej klasy lokale gastronomiczne, antykwariaty, kluby, galerie sztuki. Obok zadymionych mordowni pyszniły się luksusowe restauracje. Wiele z nich dostarczało rozrywek uznawanych za nielegalne w całej cywilizowanej części Galaktyki. Uliczni sprzedawcy rozkładali swe stoiska – od rozwijanych na ziemi koców po wspaniałe, kolorowe namioty o izolowanej atmosferze. Na półkach dostrzec można było suweniry z terenów całego Imperium, wyroby miejscowego rękodzieła, kryształowe flakoniki perfum i różnobarwne muszle. Jeśli wiedziano, jak zapytać, można się było zaopatrzyć w wyciągniętą spod lady butelkę trunku albo elektroniczne podzespoły wysoce podejrzanego pochodzenia. Powietrze wypełniała woń egzotycznych przypraw, butwiejącego drewna i rozgrzanej stali.
Jak również potu i krwi.
Pod jedną z rozlicznych kawiarni zebrał się mały tłum. Tworzący krąg widzowie otaczali grupkę walczących istot, szukając krwawej rozrywki. Uwagę przechodzących Vui i Xyrlla zwróciły odgłosy szamotaniny i przeciągły syk.
Syk wydobywał się z gardła potężnie zbudowanego Trandoshanina. Jedyne okrycie muskularnego gada stanowiły szerokie spodnie, przewiązane pasem plecionym z rudo-brązowych włosów. Jego ciało pokrywały stare, zszarzałe blizny, ze świeżych ran obficie płynęła krew. Potężne pazury stworzenia żłobiły głębokie bruzdy w nawierzchni alei, wzniecając tumany pyłu. Jego towarzyszem był krępy, okryty od stop do głów brązowymi szatami Gandyjczyk. System rur tłoczył życiodajny amoniak ze zbiornika na plecach pod jego maskę.
Wygląd owej pary mógł zdumiewać, ale trzeci uczestnik starcia wywoływał nie mniejsze zaskoczenie. Czoła dwójce humanoidów stawiała bowiem smukła kobieta. Miała zupełnie białą skórę, zdradzającą obce pochodzenie i rude włosy upięte na czubku głowy. Jej podkreślone czarnym makijażem oczy lśniły niczym dwa diamenty. Przyodziana była w lekki pancerz, jakiego można by się spodziewać u łowcy nagród albo najemnika, a jej ruchy przywodziły na myśl dzikiego kota, czającego się do skoku.
Cała trójka dzierżyła długie, połyskujące wibroostrza. Krążyli po palonej słońcem ulicy, wymierzając pchnięcia i unikając ciosów przeciwnika. Przypominało to śmiercionośny taniec, którego końca miała doczekać tylko jedna strona.
- Chyba powinniśmy jej… - zaczął Xyrll.
- Powinniśmy nie zwracać na siebie uwagi – przerwał Vua. – Zresztą sądzę, że ona świetnie umie o siebie zadbać.
- Bogini nagrodzi mnie za twoją śmierć, łowczyni – wysyczał Trandoshanin.
Jednak przeciwnicy kobiety błyskawicznie słabli. Trandoshanin w miarę utraty krwi poruszał się coraz wolniej. Zaczął wycofywać się w stronę ściany najbliższego budynku. Gandyjczyk, widząc, że może zostać sam na placu boju, sięgnął wolną dłonią pod szatę. Upewniwszy się, że przeciwniczka jest zwrócona do niego plecami, wyciągnął stamtąd niewielki blaster i złożył się do strzału, chcąc szybko zakończyć starcie. Łowczyni jednak w jakiś sposób zorientował się w niebezpieczeństwie. Błyskawicznie obróciła się na pięcie i cisnęła w kierunku oponenta swoją bronią. Ostrze utkwiło głęboko w głowie Gandyjczyka. Ten zesztywniał i przewrócił się na plecy. W powietrze buchnęła z rozszczelnionej aparatury kłębiąca się, żółta-zielona chmura amoniaku.
Krąg widzów rozstąpił się, a Trandoshanin, zwietrzywszy swoją szansę, rzucił się na wroga. Kobieta wyszczerzyła tylko zęby w drapieżnym uśmiechu, ugięła lekko nogi i wyskoczyła w górę, lądując na ramionach gada. Rozległ się głośny syk przerażenia, gwałtownie ucięty w chwili, gdy łowczyni szybkim ruchem kolan skręciła przeciwnikowi kark. Kiedy trup osunął się na ziemię, zwyciężczyni zaczęła rozglądać się, jakby szukając kolejnego przeciwnika. Jej oczy zwęziły się, gdy napotkała wzrok Twi’leka i Zabraka. Dwójka młodzieńców odwróciła się i ruszyła szybkim krokiem w górę ulicy. Z drugiej strony nadciągał oddział umundurowanych funkcjonariuszy służb porządkowych.
Uśmiech gościł na wąskich ustach łowczyni jeszcze wtedy, gdy znikała w jednej z bocznych uliczek.
***
Wszechświat wił się i trzeszczał w posadach.
Kreacja mieszała się za zniszczeniem. Radość zysku – z bólem straty.
Oceany krwi wstępowały w rzeki żył i strumienie tętnic. Góry kości wydłużały się i skręcały, zajmując nowe miejsce w porządku uniwersum. Bijące serce wszechświata zwolniło i zatrzymało się, by po chwili podjąć pracę w nowym, szybszym rytmie.
Ale prawdziwe zmiany miały się dopiero rozpocząć. Gdzieś na horyzoncie tliła się bowiem iskra nowej świadomości.
***
- Jesteś pewien, że to tutaj? – zapytał Xyrll.
- Cóż, adres z informatora się zgadza.
Przed nimi wznosił się olbrzymi budynek Centralnego Banku Korelii. Otaczały go budynki użyteczności publicznej – urzędy, centra rekreacyjne i muzea. Jedno z nich obchodziło właśnie jakąś uroczystość, mającą zapewne na celu przyciągnięcie turystów. Sama siedziba banku była wysokim szarym gmachem z durabetonu i przyciemnianej transpastali. Nad szerokim wejściem połyskiwał na czerwono napis głoszący w Basicu: „Centralny Bank Korelii”.
Tym, co zaniepokoiło Zabraka było logo instytucji. Zamiast widniejącego na otrzymanej od mistrza datakarcie stylizowanego klucza, nad ich głowami migotało sześcioramienne słońce Imperium.
- Nie zaszkodzi spróbować – postanowił Vua. Wsunął datakartę do kieszeni kurtki. Poprawił na ramieniu poręczną torbę i ruszyli razem w kierunku wielkich, przeszklonych drzwi.
***
Główna hala banku wyłożona była syntetycznym, lustrzanym marmurem. Wchodzących witał dwumetrowej wysokości hologram miłościwie panującego Imperatora Palpatine’a. Na twarzy tyrana widniał iście ojcowski uśmiech.
Towarzysze podeszli do jednego z ustawionych pod ścianami biurek. Za pulpitem siedział przysadzisty mężczyzna w dobrze skrojonym, czarnym garniturze. W jego wygolonej głowie odbijały się światła z sufitu.
- Witam, eee… panowie – w oczach bankiera czaił się fałsz i skrywana odraza.
- Dzień dobry. Chcielibyśmy odebrać depozyt – w ręku Vui błysnęła datakarta.
- Taaak, zaraz sprawdzimy – rzekł urzędnik, spoglądając na symbol wyryty na nośniku.
Na widok czegoś na ekranie komputera po jego twarzy przebiegł grymas, ale zaraz wrócił na nią wystudiowany uśmiech.
- Wszystko w porządku. Zapraszam panów do krypt.
- Krypt?
- Och, tak… Starsze depozyty są przechowywane w podziemiach banku. Proszę za mną. Przeszli przez jedne z licznych drzwi wychodzących z pomieszczenia. Zjechali niewielką turbowindą kilka poziomów w dół i znaleźli się w długim korytarzu z szeregiem śluz oznaczonych numerami. Mężczyzna zatrzymał się przed jedną z ciężkich, pancernych płyt, wstukał krótki kod na umieszczonej obok niej klawiaturze i wsunął kartę do czytnika. Blokada opadła z cichym sykiem. Za nią znajdowało się niewielkie, nisko sklepione pomieszczenie, przypominające wnętrze kasy pancernej. Na środku stała skrzynia wykonana z czerwonej plastali. Kiedy Vua i Xyrll do niej podeszli dostrzegli, że pieczęć na wieku jest złamana.
- Przepraszam, czy ktoś otw… - zaczął Zabrak.
Płyta błyskawicznie wróciła na swoje miejsce, szczęknęły zamki, pozostawiając ich odciętych od świata, w rozświetlonej wątłym, czerwonym blaskiem awaryjnych lampek krypcie.
***
Po drugiej stronie bariery urzędnik bankowy włożył ręce do kieszeni garnituru i oparł się o ścianę. Dla zabicia czasu pogrążył się we wspomnieniach.
Przypomniał sobie dzień, w którym Imperium przejęło faktyczną kontrolę nad bankiem. Tego to dnia jego neimodiański przełożony został zwolniony, a on zajął jego stanowisko. Przypomniał sobie dzień, kilka miesięcy później, kiedy odwiedził go oficer Imperialnego Wywiadu. Miał ze sobą listę kont należących do osób powiązanych z Zakonem Jedi i innymi organizacjami anarchistycznymi. Wszystkie skrytki zostały przetrząśnięte, a dokumenty i pieniądze w nich przechowywane – skonfiskowane. Pozostawiono tylko ubrania, przedmioty codziennego użytku i niegroźne przedmioty kultu, mające służyć za przynętę. O każdej próbie skorzystania z tych kont był powiadamiany miejscowy garnizon. Do obowiązków pracowników banku należało zatrzymanie podejrzanych do czasu przybycia patrolu. Zdaniem urzędnika należałoby spalić wszelkie pozostałości po tej ezoterycznej hołocie. Tymczasem korytarz zadudnił od uderzeń ciężkich, żołnierskich butów. Zza zakrętu wyłoniła się piątka szturmowców w lśniąco białych pancerzach.
Dowódca zaczął bez ceregieli:
- Ilu?
- Dwóch, chyba nieuzbrojonych. Pewnie paradowaliście tu głównym wejściem. Czy moglibyście wyprowadzić ich…
- Otwieraj.
Przeklęty służbista – przemknęło przez myśl urzędnika. – A ja oczywiście oberwę za przedstawienie w głównym holu.
Tym niemniej bez ociągania wstukał kod, a drzwi opadły. Żołnierze momentalnie znaleźli się w środku, ale równie szybko dowódca wyskoczył na zewnątrz. Opancerzona pięść wylądowała na piersi urzędnika.
- Co to ma do cholery znaczyć? Żarty sobie stroicie?
Nie na żarty wystraszony urzędnik wkroczył do krypty. Na środku stała opróżniona skrzynia, zaś czterej szturmowcy omiatali lufami karabinów kąty pomieszczenia. - Nie rozumiem, naprawdę nie rozumiem… - mamrotał bankier.
Wtem z sufitu oderwała się mała śrubka, odbiła z brzękiem kilka razy od podłogi i potoczyła pod jedną ze ścian. Wszyscy spojrzeli w górę, na niewielką kratkę przewodu wentylacyjnego.
***
Po wąskim, stanowczo zbyt wąskim dla barczystych szturmowców tunelu, stanowiącym część systemu wentylacyjnego, niosło się echo.
- To najbardziej prostackie zagranie z holofilmów jakie kiedykolwiek… - zaczął Xyrll. - Zamknij się i pełznij dalej. I módl się, żeby zawartość skrzyni była tego warta. Popchnął przed sobą wypchaną do granic możliwości torbę i ruszył w dalsza drogę.
***
- Tego oczywiście nie przewidziałeś? – mruknął Vua.
Odpowiedziało mu milczenie.
Pod ich stopami otwierała się dziesięciometrowa otchłań. Wylot szybu wentylacyjnego otwierał się na wąska półkę nad ruchliwą ulicą. W dole, przed wejściem do banku zatrzymał się kolejny transporter, z którego wysypała się drużyna szturmowców.
- Ja? Mówiłem, żeby skręcić dwa tunele wcześniej.
- Pewnie. To co, wracamy?
- Żeby wyjść prosto przed nosy tych bałwanów? – wskazał dwójkę szturmowców zajmujących pozycje obok wylotu systemu wentylacyjnego. – Za późno.
Vua rozejrzał się uważnie. Znajdowali się w pobliżu narożnika budynku. Nagle przypomniał sobie pewien szczegół. Przebiegł po kładce i ujrzał to, czego szukał.
Jakieś dwadzieścia metrów za zakrętem, na półce spoczywał niewielki ciężarek. Przyczepiona do niego stalowa linka obwieszona była chorągiewkami z logiem Narodowego Muzeum Koreliańskiego i co najważniejsze, sięgała aż do dachu muzeum.
- Xyrll, chodź tu. Mam pewien pomysł.
- Chyba nie zamierzasz… A jednak zamierzasz – dodał widząc, jak Twi’lek odwiązuje linkę od ciężarka.
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze – po krótkim namyśle pociągnął linę i chwycił ją metr dalej. – Celujemy w tamtą otwartą galerię.
Odwrócił się i dostrzegł grupę ludzi przyciskających nosy to tafli przyciemnianej transpastali. Patrzyli na niego szeroko otwartymi oczami. Uśmiechnął się do nich promiennie.
- Och, nie martw się. Przecież świetnie widać trasę przelotu – Zabrak stanął za przyjacielem i objął go w pasie, a ten poprawił pasek torby. –Jeśli czekasz na buziaka na szczęście, to się grubo zawiedziesz.
Skoczyli. Linka naprężyła się, ale wytrzymała. Zatoczyli w powietrzu łagodny łuk, po czym z impetem przetoczyli się po posadzce otwartej w stronę ulicy galerii. W końcu zatrzymali się gwałtownie na przeciwległej ścianie.
- Żyjesz, Vua? – wyszeptał Xyrll.
- Żyję, ale co to za życie?
Rozejrzeli się uważnie. Wokół nich zaczął gromadzić się tłumek istot różnych ras. Ludzie, Dralowie i Selonianie przyglądali im się z niepewnymi minami. Tylko wysoki, blady Umbarianin nie zaprzestał kontemplacji obrazu, który wydawał się być białą płachtą. Towarzysze wstali i otrzepali się. Vua uśmiechnął się, złożył zamaszysty ukłon, po czym wsunął otarte do krwi dłonie głębiej w rękawy kurtki.
- Powietrzny Cyrk Himo Quesse dziękuje za państwa uwagę. Wszelkie drobne datki będą mile widziane – dodał nonszalancko zarzucając głowoogony na plecy.
Wokół rozległy się oklaski, a w ich kierunku poszybowały kredytowe monety.
Nawet Umbarianin rozejrzał się nieobecnym wzrokiem.
***
Vua jeszcze raz przeliczył zdobyte pieniądze i wrzucił monety do kieszeni. Xyrll pomasował się po karku i przekrzywił głowę w obie strony. Rozległo się głośne strzyknięcie. Zabrak wydał westchnienie ulgi.
- No, chyba wszystko wskoczyło na swoje miejsce.
Słońce powoli zachodziło, długie cienie budynków okrywały ulice szarym całunem. Dwójka towarzyszy powoli przekradała się bocznymi alejkami w stronę kosmoportu. W ten sposób znacznie malało ryzyko napotkania patrolu szturmowców albo lokalnych sił bezpieczeństwa. Po zmroku zaczynały się za to pojawiać zbiry Czarnego Słońca i lokalnych gangów, niewchłoniętych jeszcze przez zbrodniczy syndykat.
- Hej, spójrz! – syknął Xyrll, odciągając Twi’leka pod ścianę.
Trzydzieści metrów przed nimi dwie istoty toczyły zażarte zmaganie.
Wysoki Devaronianin o rogach pokrytych warstwą srebrnej farby pochylał się nad smukłą kobietą w zwiewnej, błękitnej szacie. Ich twarze niemal stykały się ze sobą, niczym złączone w makabrycznym pocałunku.
- No dobra, teraz musimy zareagować. Ty biegniesz z lewej, i starasz się go ogłuszyć, ja osłaniam. Stoi tyłem, jak dobrze pójdzie, nawet się nie zorientuje, co go trafiło. Vua powoli skinął głową i sięgnął po wibroostrze.
Pobiegli. Kobiety zauważyła ich pierwsza i odskoczyła od napastnika. Szybko zasłoniła ręką twarz. Olbrzym zachwiał się i w chwilę później padł po ciosie rękojeścią wibroostrza. Nieznajoma zdążyła naciągnąć na twarz chustę zakrywająca wszystko poniżej linii oczu.
- Nic Ci nie jest? – zapytał Zabrak. – Szliśmy właśnie do kosmoportu, kiedy zobaczyliśmy… Kobieta zatrzepotała rzęsami.
- Wszystko w porządku… Dzięki wam, wybawcy. Zmierzaliście w stronę portu, więc może jesteście posiadaczami statku?
- Owszem, można to tak ująć.
- Oooch, to wspaniale! Czy mogę was prosić o jeszcze jedną przysługę? Dzisiejszego ranka straciłam dorobek całego życia. Kiedy błąkałam się po mieście, spotkałam tego potwora. Nie stać mnie nawet na bilet powrotny. Czy moglibyście przewieźć mnie na Selonię? Mam tam rodzinę.
Towarzysze spojrzeli po sobie.
- Oczywiście. Ale czy nie powinniśmy kogoś powiadomić o tym tutaj? – Xyrll wskazał na wciąż nieporuszającego się bandytę.
- Och, jestem pewna, że ktoś się nim zajmie – powiedziała nieznajoma, kładąc dłonie na ramionach młodzieńców i łagodnie popychając ich w stronę kosmoportu.
***
Piersią Devaronianina nie poruszał żaden oddech. Szeroko otwarte oczy spoglądały w pustkę. Z rozszerzonych nozdrzy powoli popłynęła strużka krwi, mieszając się z błotem zaułka.
***
Port kosmiczny Kornetu obejmował tysiące stanowisk, przeznaczonych dla jednostek różnej klasy i wielkości. Na płycie lądowiska i w krytych hangarach stały zarówno myśliwce i lekkie frachtowce, jak i luksusowe jachty oraz ciężkie, towarowe masowce. Wokół nich nieustannie kręcili się urzędnicy, mechanicy, personel i członkowie załóg.
W całym tym chaosie ciężko byłoby znaleźć konkretny statek, należący do dwójki konkretnych istot. Zwłaszcza, jeśli statek ów miałby sfałszowane dokumenty. A „Satoy’doolb” miał fałszywe dokumenty najwyższej możliwej jakości.
***
Vua stał przy niewielkim module kuchennym i starał się przygotować coś, co w jak największym stopniu przypominałoby kaf. Chwilę wcześniej sprawdził kabinę Ulfgara. Kokon pulsował coraz szybciej i świecił jaśniej, niż kiedykolwiek wcześniej. Kontrola dała zgodę na start za godzinę. Nie przyjrzeli się jeszcze dokładnie zawartości skrzyni, ale na to przyjdzie pora, gdy pozbędą się już przygodnej pasażerki.
Twi’lek postawił na niewielkiej tacce trzy przezroczyste kubki oraz parujący dzbanek. Balansując naczyniami, wkroczył do świetlicy statku.
Wokół okrągłego stolika ustawionych było kilka antyprzeciążeniowych foteli. W jednym z nich bez ruchu leżał Xyrll, jego długie włosy rozsypały się po pluszowym obiciu mebla. Kobiety nigdzie nie było widać.
- Hej, co się…
Poczuł tylko silne uderzenie w tył głowy i rozlany kaf parzący mu twarz. Zaraz potem osunął się w ciemność.
***
Obudził go pulsujący ból w nadgarstkach. Szybko zorientował się, że jest przywiązany izolowanym kablem do metalowego wspornika, wzmacniającego gródź. Nienaturalnie wygięte ręce promieniowały bólem. Gdy spróbował się wyzwolić, po ramieniu spłynęła mu strużka krwi. Około dwóch metrów od niego w podobnej pozycji spoczywał Xyrll. Był przytomny, ale zdawał się mieć kłopoty ze zogniskowaniem wzroku.
Tajemnicza kobieta przyklęknęła i grzebała w otwartej torbie. W końcu wyciągnęła niewielki, gliniany posążek czterorękiego codruańskiego bóstwa. Idol dzierżył wielki, pokryty rytami młot. Nieznajoma ze złością cisnęła figurką o ścianę. Wstała i otrzepała lekko ubranie. Jej oczy rzucały niebezpieczne błyski.
- Wreszcie się obudziłeś, glizdogłowy. Przyznam, że liczyłam na bogatszy łup, ale sam statek powinien być trochę warty. No i jesteście wy.
Sięgnęła do chusty osłaniającej usta i odrzuciła ją na bok.
Miała szeroki, spłaszczony nos i brzydką, wykrzywioną nienawiścią twarz. Nagle po obu stronach jej nosa pojawiły się niewielkie wybrzuszenia. Po chwili wysunęły się z nich dwie długie, ruchliwe wypustki zakończone zgrubieniami.
- Anzat! – syknął Xyrll.
Niewiele wiedziano o tej starożytnej i długowiecznej rasie. Żyli, ukrywając się wśród ludzi i bezustannie poszukując nowych ofiar. Mimo, iż było ich stosunkowo niewielu, przetrwali w legendach wielu kultur jako wampiry, strzygi i demony.
- Walczcie, wyrywajcie się. Wasza wzburzona zupa będzie o wiele lepiej smakować. A kiedy już dołączycie do głosów Morza Pamięci, lamentujcie nad swym losem i głoście imię swej pogromczymi, które poznacie, gdy wasza gotująca się esencja spłynie na mnie i nasyci mój odwieczny głód.
Mówiąc to zbliżała się, kołysząc biodrami, do szamoczącego się Vui. Po chwili jej wypustki zaczęły wędrować ku nozdrzom Twi’leka. Już miały gwałtem wedrzeć się do jego czaszki, by spijać to, co Anzaci nazywają zupą…
Wtem wszyscy odczuli coś dziwnego, jakby zaczęło czegoś brakować w otaczającej ich przestrzeni. Podobne uczucie mają ci, którzy po długotrwałej podróży schodzą na powierzchnię planety, przestają czuć drżenie pokładu pod stopami i słyszeć cichy pomruk silnika. To wrażenie było jednak dużo trudniejsze do zlokalizowania.
Wampirzyca przystanęła i zaczęła nasłuchiwać.
***
Wszechświat nie rozpoczął się od wielkiego wybuchu. On nastąpił dużo później. W ułamku sekundy iskra, do której wycofał się umysł Ulfgara Quesse, wypełniła całe uniwersum. Przez wszechświat zaczęły przetaczać się fale, kształtujące powierzchnię świadomości. Pierwsza przyniosła uczucia i emocje. Radość, miłość i przyjaźń rozlały się falą spokojnego błękitu. Gniew, zazdrość i nienawiść pomknęły naprzód czarną nawałą. Druga fala zasiała ziarno nowej samoświadomości. Zakiełkowały pytania. Kim jestem? Dlaczego jestem? Dokąd zmierzam?
Trzecia fala napełniła jego umysł wiedzą i doświadczeniem, zdobytymi w poprzednim życiu. Bezładny bełkot znów przekształcił się w język. Otoczyły go obrazy wyniosłych zamków Munto Codru, ciasnych korytarzy „Satoy’doolba”, przestronnych sal Ostoi. Wspomniał swoje szkolenie i uśmiechnął się w duchu. Skoncentrował się, zaczerpnął z Mocy i wysłał myślowe palce poza granice swojego małego wszechświata. Poczuł emanacje towarzyszy. Przyjaciół. Braci? Był tam jednak ktoś jeszcze. Mroczna obecność przepełniona nienawiścią i… głodem? Ściany wszechświata runęły.
***
„Satoy’doolbem” wstrząsnął potężny ryk. Płyty pokładu zadrgały, gdy coś wielkiego ruszyło w stronę świetlicy. Zabójczyni ustawiła się obok drzwi tak, by zaskoczyć ewentualnego intruza.
Wtedy właśnie przez otwarty szeroko właz wpadł Ulfgar Quesse. Był to jednak zupełnie nowy Ulfgar. Miał humanoidalną, dwunożną postać. Posiadał cztery ramiona o dłoniach uzbrojonych w ostre pazury. Jego potężne ciało porastały włosy, o wiele gęstsze, niż to możliwe u jakiegokolwiek człowieka. Część z nich wciąż posklejana była niebieskawymi fragmentami kokonu. Jego rozchylone wargi ukazywały kły, zdecydowanie należące do mięsożercy. Lekko skośne oczy śledziły otoczenie w poszukiwaniu przeciwnika.
Ocena sytuacji zajęła napastniczce tylko ułamek sekundy. Błyskawicznie odbiła się od ściany i skoczyła w stronę przybysza. Chwyciła go za jedno z dolnych ramion i z zaskakującą przy jej posturze siłą rzuciła nim w stronę grodzi. Codru-Ji grzmotnął o jeden ze wsporników. Opadł na pokład i zaczął kręcić głową, starając się pojąć, co się stało.
Przeciwniczka jednak nie próżnowała. W biegu zadała mu cios łokciem w miejsce, gdzie u człowieka znajdowałby się splot słoneczny. Humanoid przyklęknął na jedno kolano, chwytając się za klatkę piersiową.
Wampirzyca dostrzegła swą szansę. Ponownie doskoczyła do przeciwnika, starając się wejść w zwarcie. Ulfgar dostrzegł jednak niebezpieczeństwo i utrzymywał oponentkę jak najdalej od siebie, nie pozwalając wypustkom zbliżyć się do swojej twarzy.
Wtedy napastniczka postanowiła wykorzystać swój ostatni atut. Jej oczy zalśniły dziwnym blaskiem. Do umysłu Ulfgara wdarła się nowa siła. Wzbudzała nieprzemożoną chęć, by poddać się, rozluźnić mięśnie, zasnąć. To jednak, co tak dobrze skutkowało przeciw rzezimieszkom z koreliańskich ulic, w tym przypadku zawiodło. Ten umysł jeszcze do niedawna należał bardziej do zwierzęcia, niż do istoty prawdziwie inteligentnej. Zadziałały pierwotne odruchy. Niebezpieczeństwo. Pozbyć się. Zabić.
Ulfgar postąpił krok do przodu i wykorzystując zasięg ramion, pogrążył pazury swych dolnych ramion głęboko w trzewiach przeciwniczki. Pociągnął do góry. Na pokład chlusnęła krew i wnętrzności, rozlewając się coraz większą plamą. Po chwili spoczęło w niej ciało wampirzycy. Tylko czułki drgały jeszcze bezwładnie. Drgały, dopóki Ulfgar nie zmiażdżył czaszki potwora uderzeniem stopy.
Dopiero wtedy spojrzał na swych skrępowanych przyjaciół.
- Vua? Xyrrrll? To wy? Z tej perrrspektywy wyglądacie nieco inaczej.
- Ulf? To naprawdę ty? Też wyglądasz trochę… inaczej.
Codru-Ji roześmiał się chrapliwie. Widok jego uśmiechu mógłby niejednego przyprawić o zawał serca. Albo innego organu pełniącego akurat jego funkcje.
- Rrrozwiążę was.
- A potem mógłbyś się wykapać – zaproponował Xyrll.
- I ubrać – dodał Vua.
Quesse spojrzał po sobie, jakby dopiero teraz dostrzegając umazaną krwią i fragmentami kokonu sierść. No i brak ubrania.
- Ech, te wasze obyczaje – mruknął.
***
W godzinę później „Satoy’doolb” krążył już po orbicie dookoła Korelii. Ciało zabójczyni szybowało w stronę słońca układu Korel, zawinięte w spory fragment poplamionej krwią i kafem wykładziny.
Vua kończył właśnie procedurę zamykania śluzy, kiedy do sterowni wkroczył Xyrll. Położył coś na pulpicie konsolety i opadł na fotel drugiego pilota. Spojrzał na oddalające się zwłoki i westchnął.
- Pamiętasz, kiedy ostatni raz to robiliśmy?
- Tak. W ten sposób żegnaliśmy Ishilla.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. W końcu Zabrak pokręcił głową i wskazał na niewielki przedmiot.
- Spójrz, znalazłem to w szczątkach tej figurki, ale nie wygląda na jej część. Jak myślisz, co to może być?
Na matowo czarnej powierzchni spoczywał sześcian wielkością zbliżony do pięści dorosłego człowieka. Jego ścianki wykonane były z zachodzących na siebie fragmentów kryształu i niewielkich kamieni szlachetnych. W jego wnętrzu pojawiały się srebrne i złote błyski. - Na płonące piaski Ryloth, czy to…
- Holokron? Też o tym pomyślałem.
- Więc to było to jego dziedzictwo. Pewnie podsunął pieskom gończym Palpatine’a parę błyskotek.
Przez otwarty właz wszedł Ulfgar. W kajucie mistrza Himo znalazł ubranie odpowiednie dla swojej fizjonomii. Wysokie buty, szerokie spodnie i obszerna czarna tunika z rozcięciami na ramiona nadały mu nieco bardziej cywilizowany wygląd.
- Co to takiego? – wskazał na niewielki sześcian.
- Spuścizna twojego dziadka.
Codru-Ji zmarszczył lekko brwi, ale nic nie powiedział. Zapadła chwila ciszy.
- Dokąd teraz? – spytał wreszcie Vua.
- Może powinniśmy… - zaczął Xyrll.
Nagle statek zatrząsł się pod gradem trafień. Zawyło kilka alarmów, a część świateł w sterowni zamigotała i zgasła.
- Cholera, czy to nigdy się nie skończy? – warknął Twi’lek.
Z głośnika komunikatora popłynął kobiecy głos:
- Poddajcie się, Jedi. Tu Aurra Sing z pokładu „Łowcy Cieni” – na ekranie ukazał się smukły statek klasy Conqueror. – Odetnijcie dopływ energii do silników i tarcz. Inaczej zniszczę was i odbiorę miecze świetlne z waszych martwych ciał.
- Ale my nie mamy…
- Macie minutę. Posłuchajcie, a pożyjecie trochę dłużej.
Ulfgar machnięciem ręki wyłączył mikrofon.
- Mamy na pokładzie jakąś brrroń?
- Tak, możesz jej nabluzgać przez komunikator – zauważył cierpko Zabrak. – Nie wiem jak wy, ale ja nie zamierzam się poddawać.
- To nie jest opcja.
- Rrracja.
- Jak daleko mamy do granicy cienia grawitacyjnego?
- Jesteśmy dość blisko. Kilkanaście sekund lotu na pełnym ciągu. Znacznie dłużej zajmie wyliczenie współrzędnych skoku – zauważył Xyrll.
- W takim razie zacznij od razu. I przygotujcie się na najdłuższe sekundy swojego życia - Vua chwycił stery.
***
Aurra Sing pokręciła z uśmiechem głową, widząc jonowy płomień wydobywający się z dysz silników niewielkiego frachtowca.
- Głupie szczeniaki.
Lekkim ruchem obróciła dziób „Łowcy cieni” w stronę spodziewanego wektora ucieczki przeciwnika. Przełączyła systemy uzbrojenia na wyrzutnię torped protonowych. Położyła kciuk na przycisku spustowym, odliczyła w myślach do trzech i odpaliła pojedynczy pocisk. W stronę „Satoy’doolba” pomknęła smuga niebieskiego światła.
***
- Pięć sekund do wyjścia z cienia grawitacyjnego Korelii.
- Jak obliczenia?
- Kurrrs będzie gotowy za minutę.
- Bez żartów.
- Skaczemy z tym, co mamy.
- Nie ma mowy, skończymy w jądrze jakiejś gwiazdy.
- Wyszliśmy z cienia masy.
- W naszą strrronę zmierza torrrpeda prrrotonowa.
- Szlag.
- N’wah!
***
Mały frachtowiec zygzakiem oddalał się od wielkiej kuli Korelii. Tuż za nim podążała śmiercionośna torpeda, ciągnąca za sobą strumień gazów wylotowych. „Satoy’doolb” robił, co mógł, ale torpeda była szybsza i zwrotniejsza. W końcu pokonała dzielący ich dystans i zakwitła kulą eksplozji. Gdy ta rozproszyła się, w przestrzeni pozostało tylko kilka niewielkich, powoli wirujących szczątków.
Oskarowca2007-04-11 20:37:10
fajnie
Draygo2007-03-20 17:47:20
Bardzo fajne opowiadanie daje 10 :P. Co tu dużo komentować podobało mi się :)
Winters2007-01-07 16:40:43
Bardzo fajne opowiadanie daje 9. Co tu dużo komentować podobało mi się :)
Winters2007-01-07 16:40:37
Bardzo fajne opowiadanie daje 9. Co tu dużo komentować podobało mi się :)
Vua Rapuung2007-01-06 08:42:37
Cóż, pozwolę sobie zauważyć, że to opowiadanie jest niejako kontynuacją poprzedniego i może być nie do końca zrozumiałe w oderwaniu od niego. Poprzedni tekst (taka mała reklama :P) jest tu: http://gwiezdne-wojny.pl/tekst.php?nr=772 . Zgodnie z komentarzami w poprzednim tu zamieściłem więcej walk, choć testerzy twierdzą że aż za dużo :D.
W każdym razie licze na komentarze :).