Wojciech Szypuła jest jednym z bardziej obiecujących polskich tłumaczy „młodego pokolenia”. Przeciętnemu fanowi Gwiezdnych Wojen kojarzy się przede wszystkim z książkowym tłumaczeniem Mrocznego Widma. Czy jednak na podstawie tej książki, można wyciągać jakiekolwiek wnioski? Może lepiej nie. O tym i o kilku innych sprawach, Pan Wojciech odpowiedział nam w udzielonym wywiadzie.
Lord Sidious: Od jak dawna zajmuje się Pan tłumaczeniem?
Wojciech Szypuła: Zawodowo od ośmiu lat. W ogóle (wcześniej traktowałem to bardziej jako hobby) – od dziesięciu.
Czy mógłby Pan zdradzić, co przyciągnęło Pana do tego zajęcia? Konieczność, czy może wewnętrzna potrzeba?
Zdecydowanie to drugie. Kiedy w 1994 roku zaczynałem tłumaczyć (na początek mniejsze i mniej literackie utwory :–)), stwierdziłem, że ta praca jest piekielnie interesująca, wciągająca i kształcąca, ale na razie nie widziałem dla siebie przyszłości w tym zawodzie. Jeszcze w 1996 roku, tłumacząc pierwszą powieść, byłem rzetelnym etatowym pracownikiem pewnej firmy komputerowej. Ale kiedy jesienią 1996 podpisałem umowę na drugą książkę i współpraca z Amberem nabrała rozmachu, uznałem, że to może być moja szansa. Czułem, że w branży komputerowej wydeptuję coraz mocniej jedną i tę samą ścieżkę i już się nie rozwijam, złożyłem więc wymówienie i wziąłem się do roboty. I nigdy tego nie żałowałem. Mało znam zawodów, które dają tyle satysfakcji i w których tyle można się nauczyć, nawet z najnędzniejszej szmiry – jeśli oczywiście trochę się do niej człowiek przyłoży.
Czy jest Pan fanem Gwiezdnych Wojen? Może któryś z filmów jest ulubionym?
Uważam się za fana, ale TYLKO filmów. Czytałem w sumie ze trzy książki z uniwersum GW i nie chwyciły mnie za serce, natomiast filmy oglądałem po kilkanaście razy („Atak klonów” pewnie mniej) i zdecydowanie najbardziej lubię „Nową Nadzieję”.
Jak Pan dostał tłumaczenie „Mrocznego Widma”? Czyja to była inicjatywa?
To był pomysł wydawcy. Termin był napięty, ponieważ Amber chciał zdążyć z książką na majową (amerykańską) premierę filmu. „Etatowi” tłumacze GW byli zajęci przy innych pozycjach, ja zaś tłumaczyłem wtedy głównie fantastykę, więc… padło na mnie. Przyznam, że się ucieszyłem. Znałem filmy całkiem nieźle, więc pomysł mnie nie przeraził. Uprzedziłem, że z terminologii (zdawałem sobie sprawę, że w książkach została rozbudowana w stosunku do filmów) jestem, mówiąc oględnie, nienajlepiej przygotowany, ale zaplanowane było spotkanie z dystrybutorem filmu i Egmontem (który chyba wydawał komiks), na którym mieliśmy uzgodnić i ewentualnie „docierać” słownictwo.
Może Pan powiedzieć jak wyglądał proces tłumaczenia? Kiedy Pan otrzymał książkę, ile miał Pan na to czasu i czy dostał Pan jakikolwiek słownik?
Nie wszystko pamiętam tak dokładnie, jak bym chciał, ale na książkę miałem około miesiąca (przekład był w rezultacie gotowy w kwietniu 1999 roku). Problem był tylko taki, że zazwyczaj mogę przełożyć oddanie tekstu o tydzień czy dwa – a tutaj nie wchodziło to w grę. Więc stres był większy niż zwykle.
Zanim zacząłem, rzeczywiście odbyło się spotkanie w siedzibie dystrybutora filmu. Nie pamiętam, kto był od dystrybutora; ja przyszedłem z Amberu, a bodajże Jacek Drewnowski reprezentował Egmonta. Dystrybutor przedstawił nam roboczy (i całkiem obszerny) słownik terminologii, który w większości stał się dla mnie obowiązujący. Z konieczności (jako przygotowany przez dystrybutora) ograniczał się do filmu, a jak już przed chwilą wspomniałem, książka jest od filmu obszerniejsza. Wyjaśniłem parę wątpliwości, które od razu mi się nasunęły, uznałem (i słusznie :–)) wyższość Jacka, zabrałem słownik i siadłem do pracy.
Pracował Pan na wersji roboczej książki i skończył tłumaczenie przed premierą filmu w ogóle? A powieść ukazała się w sierpniu i nikt nie zadbał, by sprawdzić na ile wersja robocza różni się od wersji ostatecznej? Może sam Pan z ciekawości zajrzał?
Tak, skończyłem przekład, zanim film wszedł w USA na ekrany. To zresztą był największy problem, bo nie miałem na przykład pojęcia, jak właściwie wyglądają różne ścigacze, a musiałem je sobie wyobrazić i w zrozumiały sposób opisać. I dopóki nie zobaczyłem przynajmniej promującego film teledysku, nie miałem pewności, czy czegoś strasznie nie pokręciłem.
Pracowałem na roboczej wersji książki (tzw. uncorrected proofs), ponieważ (przed premierą w USA) nie była dostępna normalna edycja, która później trafiła do sprzedaży. Jest to zresztą całkiem częsta praktyka, tzn. zaczynam na pracować na wydruku komputerowym albo uncorrected proofs, ale przed oddaniem tekstu dostaję do ręki ostateczną wersję i porównuję. Tutaj (ze zrozumiałych względów) przed oddaniem tłumaczenia nie mogłem jej dostać. Poprosiłem zatem, by w redagowaniu „Mrocznego widma” uczestniczył ktoś, kto się na GW zna lepiej ode mnie – i na tym stanęło. Konsultantem został Andrzej Syrzycki, więc o los książki byłem spokojny, a potem przyszły inne tłumaczenia i nie miałem czasu wracać do GW.
A jak podobało się Panu „Mroczne Widmo” jako film i jako książka?
Najpierw film: bardzo mi się podobał. Przyznaję, że nie rzucił mnie na kolana jak części IV-VI, ale też nie da się ukryć, że od czasów epizodów IV-VI ja sam trochę się zmieniłem. Nie miał szans tak na mnie wpłynąć jak stare GW, nie uważam jednak, żeby był od nich gorszy, chociaż nie wszystkie zabiegi fabularne uważam za trafione. Problem polega tylko na tym, że po przełożeniu książki wiedziałem, czego się spodziewać i trudniej mi było zachować obiektywizm, więc nie jestem chyba najlepszym arbitrem.
A co do książki – rzetelne rzemiosło. Nie jest to żadne arcydzieło i podobało mi się głównie przez skojarzenia z filmem oraz (to już po obejrzeniu filmu) dzięki temu, że zawiera ciut więcej materiału niż scenariusz.
Czy chciałby Pan jeszcze przetłumaczyć coś z Gwiezdnych Wojen? Może niekoniecznie we współpracy z wydawnictwem Amber?
Nie mówię „nie”. Obawiałbym się trochę presji środowiska czytelników, ale jeżeli zapewniono by mi należyte możliwości konsultacji (sam internet jest teraz bez porównania lepszym źródłem informacji i środkiem komunikacji niż pięć lat temu), to owszem. Bo myślę, że właśnie terminologia mogłaby mi sprawić największy kłopot. Poza tym nic nie mam przeciwko współpracy z Amberem – po prostu wiedziałbym, że jestem na celowniku fanów, nalegał na szersze konsultacje i bardziej pilnował końcowego efektu.
Z której książki przetłumaczonej przez Pana, jest Pan najbardziej dumny i najmniej? No i gdzie na tej liście zajduje się „Mroczne Widmo”?
Nie umiałbym chyba wskazać książki, z której jestem najmniej dumny. Za bardzo przywiązuję się do rzeczy, które tłumaczę. Na pewno wiele „dzieł”, od których zaczynałem, dziś bym poprawił, bo cały czas się uczę (tak mi się w każdym razie wydaje), ale każdą książkę tłumaczę najlepiej, jak umiem, więc dopóki nad nią pracuję, jestem z niej dumny. Ze słabizną pracuje się po prostu mniej przyjemnie niż z arcydziełem, dlatego krytykując tę czy inną książkę narzekam raczej na niedociągnięcia autora. Krytykę samych przekładów zostawiam czytelnikom.
Z podobnych powodów nie wskażę „przekładów, z których jestem najbardziej dumny”, tylko po prostu „najlepsze książki, które tłumaczyłem”: „Endymion” i „Triumf Endymiona” Dana Simmonsa, „Imajica” Clive’a Barkera, dwie części „Długiego Słońca” i dwie (na razie) „Krótkiego Słońca” Gene’a Wolfe’a. W ogóle uważam, że znakomity Wolfe jest u nas autorem boleśnie niedocenianym.
Jeśli zaś chodzi o „Mroczne Widmo”… Mogę sobie narzekać, że to tylko rzemiosło, ale proszę mi wierzyć, daleko mu do najsłabszych książek, jakie robiłem. Tak że w mojej ocenie zajmuje uczciwe miejsce w środku stawki.
Ma Pan jakieś oczekiwania względem trzeciego Epizodu?
Hm… Mam nadzieję, że będzie mroczniejszy od I i II. Na pewno ma potencjał. Miłość Amidali i Anakina powinna przecież przybrać tragiczny obrót, musi też dojść do przemiany Anakina i otwartego konfliktu z Obi-wanem. Szczerze mówiąc, ten wątek będzie dla mnie bardziej interesujący niż galaktyczne intrygi senatora-imperatora.
Pański sposób na tłumaczenie powieści to?
Nie ma jednego sposobu, który byłby dobry na każdą powieść. Przeglądam książkę, zapoznaję się z treścią (także poprzednich części, jeśli trafi mi się część cyklu), wyrabiam sobie jakieś pojęcie o stylu (lub stylach, jeśli mamy np. kilku narratorów) i siadam do pracy.
Które z dokonanych przez Pana tłumaczeń uważa Pan za najtrudniejsze?
Odpowiedź jest stosunkowo prosta: najtrudniej tłumaczyło mi się te książki, które uważam za najlepsze. Ale też satysfakcja z przekładu była największa.
Co Pan sądzi o kwiatkach w stylu rosyjskiego tłumaczenia prozy Sapkowskiego? Otóż z Mistle zrobiono tam mężczyznę, ponieważ nikt nie sprzedałby książki fantasy ze związkiem homoseksualnym. Na ile zdarza się Panu poprawiać autorów, oczywiście jeśli w ogóle, i jakie są tego powody czy kryteria.
Cóż… Nowoczesne teorie przekładu kładą ogromny nacisk na fakt, że przekład jest w gruncie rzeczy wypadkową pracy tłumacza i oczekiwań wydawcy (czy innej osoby, która przekład zamówiła). Jeżeli taka książka nie znalazłaby nabywców (a po tej zmianie mogłaby liczyć na sukces), to trudno dziwić się wydawcy, że „zamówił” taką przeróbkę. Nie wiem, czy chciałbym się pod takim przekładem podpisać, ale rozumiem tę decyzję. Mniej więcej :–)
Zdarzyło mi się kiedyś, że styl autora – i, co za tym idzie, przekładu – „barokowy”, trochę zbyt ozdobny w zwykłej powieści sensacyjnej, nie spodobał się wydawcy. Dostałem książkę do poprawy z zaleceniem „wygładzenia” stylu i w efekcie skróciłem ją o dobre sześć, siedem procent. To niby niewiele, ale proszę pamiętać, że to tak, jakbym wyciął z niej co piętnastą stronę. Przy sześciuset stronach robi się tego całkiem sporo. Takie zalecenia wprowadzania zmian czasem się zdarzają (może nie tak kuriozalne, jak w przypadku rosyjskiego Sapkowskiego), ale wydaje mi się, że kiedy do nich dochodzi, książka zwykle na tym zyskuje.
Bez skrupułów poprawiam natomiast ewidentne błędy, kiedy na przykład autor za bardzo się rozhasa i w środku akcji zmieni komuś kolor włosów albo oczu. Albo przez niedopatrzenie pozwoli bohaterowi otworzyć drzwi, których dwie strony wcześniej bohater nie był w stanie nijak sforsować i które dwie strony dalej nadal są zamknięte :–)
Na koniec, mógłby Pan zdradzić nad czym akuratnie Pan pracuje i co ma w dalszych planach?
Kończę „Ilium” Dana Simmonsa, znakomitą, rzetelną hard SF, przed której przeczytaniem warto odświeżyć sobie znajomość Homerowej „Iliady”. Na jesieni prawdopodobnie będę tłumaczył czwarty tom „Bożych Monarchii” Paula Kearneya, a później zobaczymy. Mam dalsze plany, ale nie chcę zapeszać.
Bardzo dziękuję za wywiad.
Lord Sidious: Od jak dawna zajmuje się Pan tłumaczeniem?
Wojciech Szypuła: Zawodowo od ośmiu lat. W ogóle (wcześniej traktowałem to bardziej jako hobby) – od dziesięciu.
Czy mógłby Pan zdradzić, co przyciągnęło Pana do tego zajęcia? Konieczność, czy może wewnętrzna potrzeba?
Zdecydowanie to drugie. Kiedy w 1994 roku zaczynałem tłumaczyć (na początek mniejsze i mniej literackie utwory :–)), stwierdziłem, że ta praca jest piekielnie interesująca, wciągająca i kształcąca, ale na razie nie widziałem dla siebie przyszłości w tym zawodzie. Jeszcze w 1996 roku, tłumacząc pierwszą powieść, byłem rzetelnym etatowym pracownikiem pewnej firmy komputerowej. Ale kiedy jesienią 1996 podpisałem umowę na drugą książkę i współpraca z Amberem nabrała rozmachu, uznałem, że to może być moja szansa. Czułem, że w branży komputerowej wydeptuję coraz mocniej jedną i tę samą ścieżkę i już się nie rozwijam, złożyłem więc wymówienie i wziąłem się do roboty. I nigdy tego nie żałowałem. Mało znam zawodów, które dają tyle satysfakcji i w których tyle można się nauczyć, nawet z najnędzniejszej szmiry – jeśli oczywiście trochę się do niej człowiek przyłoży.
Czy jest Pan fanem Gwiezdnych Wojen? Może któryś z filmów jest ulubionym?
Uważam się za fana, ale TYLKO filmów. Czytałem w sumie ze trzy książki z uniwersum GW i nie chwyciły mnie za serce, natomiast filmy oglądałem po kilkanaście razy („Atak klonów” pewnie mniej) i zdecydowanie najbardziej lubię „Nową Nadzieję”.
Jak Pan dostał tłumaczenie „Mrocznego Widma”? Czyja to była inicjatywa?
To był pomysł wydawcy. Termin był napięty, ponieważ Amber chciał zdążyć z książką na majową (amerykańską) premierę filmu. „Etatowi” tłumacze GW byli zajęci przy innych pozycjach, ja zaś tłumaczyłem wtedy głównie fantastykę, więc… padło na mnie. Przyznam, że się ucieszyłem. Znałem filmy całkiem nieźle, więc pomysł mnie nie przeraził. Uprzedziłem, że z terminologii (zdawałem sobie sprawę, że w książkach została rozbudowana w stosunku do filmów) jestem, mówiąc oględnie, nienajlepiej przygotowany, ale zaplanowane było spotkanie z dystrybutorem filmu i Egmontem (który chyba wydawał komiks), na którym mieliśmy uzgodnić i ewentualnie „docierać” słownictwo.
Może Pan powiedzieć jak wyglądał proces tłumaczenia? Kiedy Pan otrzymał książkę, ile miał Pan na to czasu i czy dostał Pan jakikolwiek słownik?
Nie wszystko pamiętam tak dokładnie, jak bym chciał, ale na książkę miałem około miesiąca (przekład był w rezultacie gotowy w kwietniu 1999 roku). Problem był tylko taki, że zazwyczaj mogę przełożyć oddanie tekstu o tydzień czy dwa – a tutaj nie wchodziło to w grę. Więc stres był większy niż zwykle.
Zanim zacząłem, rzeczywiście odbyło się spotkanie w siedzibie dystrybutora filmu. Nie pamiętam, kto był od dystrybutora; ja przyszedłem z Amberu, a bodajże Jacek Drewnowski reprezentował Egmonta. Dystrybutor przedstawił nam roboczy (i całkiem obszerny) słownik terminologii, który w większości stał się dla mnie obowiązujący. Z konieczności (jako przygotowany przez dystrybutora) ograniczał się do filmu, a jak już przed chwilą wspomniałem, książka jest od filmu obszerniejsza. Wyjaśniłem parę wątpliwości, które od razu mi się nasunęły, uznałem (i słusznie :–)) wyższość Jacka, zabrałem słownik i siadłem do pracy.
Pracował Pan na wersji roboczej książki i skończył tłumaczenie przed premierą filmu w ogóle? A powieść ukazała się w sierpniu i nikt nie zadbał, by sprawdzić na ile wersja robocza różni się od wersji ostatecznej? Może sam Pan z ciekawości zajrzał?
Tak, skończyłem przekład, zanim film wszedł w USA na ekrany. To zresztą był największy problem, bo nie miałem na przykład pojęcia, jak właściwie wyglądają różne ścigacze, a musiałem je sobie wyobrazić i w zrozumiały sposób opisać. I dopóki nie zobaczyłem przynajmniej promującego film teledysku, nie miałem pewności, czy czegoś strasznie nie pokręciłem.
Pracowałem na roboczej wersji książki (tzw. uncorrected proofs), ponieważ (przed premierą w USA) nie była dostępna normalna edycja, która później trafiła do sprzedaży. Jest to zresztą całkiem częsta praktyka, tzn. zaczynam na pracować na wydruku komputerowym albo uncorrected proofs, ale przed oddaniem tekstu dostaję do ręki ostateczną wersję i porównuję. Tutaj (ze zrozumiałych względów) przed oddaniem tłumaczenia nie mogłem jej dostać. Poprosiłem zatem, by w redagowaniu „Mrocznego widma” uczestniczył ktoś, kto się na GW zna lepiej ode mnie – i na tym stanęło. Konsultantem został Andrzej Syrzycki, więc o los książki byłem spokojny, a potem przyszły inne tłumaczenia i nie miałem czasu wracać do GW.
A jak podobało się Panu „Mroczne Widmo” jako film i jako książka?
Najpierw film: bardzo mi się podobał. Przyznaję, że nie rzucił mnie na kolana jak części IV-VI, ale też nie da się ukryć, że od czasów epizodów IV-VI ja sam trochę się zmieniłem. Nie miał szans tak na mnie wpłynąć jak stare GW, nie uważam jednak, żeby był od nich gorszy, chociaż nie wszystkie zabiegi fabularne uważam za trafione. Problem polega tylko na tym, że po przełożeniu książki wiedziałem, czego się spodziewać i trudniej mi było zachować obiektywizm, więc nie jestem chyba najlepszym arbitrem.
A co do książki – rzetelne rzemiosło. Nie jest to żadne arcydzieło i podobało mi się głównie przez skojarzenia z filmem oraz (to już po obejrzeniu filmu) dzięki temu, że zawiera ciut więcej materiału niż scenariusz.
Czy chciałby Pan jeszcze przetłumaczyć coś z Gwiezdnych Wojen? Może niekoniecznie we współpracy z wydawnictwem Amber?
Nie mówię „nie”. Obawiałbym się trochę presji środowiska czytelników, ale jeżeli zapewniono by mi należyte możliwości konsultacji (sam internet jest teraz bez porównania lepszym źródłem informacji i środkiem komunikacji niż pięć lat temu), to owszem. Bo myślę, że właśnie terminologia mogłaby mi sprawić największy kłopot. Poza tym nic nie mam przeciwko współpracy z Amberem – po prostu wiedziałbym, że jestem na celowniku fanów, nalegał na szersze konsultacje i bardziej pilnował końcowego efektu.
Z której książki przetłumaczonej przez Pana, jest Pan najbardziej dumny i najmniej? No i gdzie na tej liście zajduje się „Mroczne Widmo”?
Nie umiałbym chyba wskazać książki, z której jestem najmniej dumny. Za bardzo przywiązuję się do rzeczy, które tłumaczę. Na pewno wiele „dzieł”, od których zaczynałem, dziś bym poprawił, bo cały czas się uczę (tak mi się w każdym razie wydaje), ale każdą książkę tłumaczę najlepiej, jak umiem, więc dopóki nad nią pracuję, jestem z niej dumny. Ze słabizną pracuje się po prostu mniej przyjemnie niż z arcydziełem, dlatego krytykując tę czy inną książkę narzekam raczej na niedociągnięcia autora. Krytykę samych przekładów zostawiam czytelnikom.
Z podobnych powodów nie wskażę „przekładów, z których jestem najbardziej dumny”, tylko po prostu „najlepsze książki, które tłumaczyłem”: „Endymion” i „Triumf Endymiona” Dana Simmonsa, „Imajica” Clive’a Barkera, dwie części „Długiego Słońca” i dwie (na razie) „Krótkiego Słońca” Gene’a Wolfe’a. W ogóle uważam, że znakomity Wolfe jest u nas autorem boleśnie niedocenianym.
Jeśli zaś chodzi o „Mroczne Widmo”… Mogę sobie narzekać, że to tylko rzemiosło, ale proszę mi wierzyć, daleko mu do najsłabszych książek, jakie robiłem. Tak że w mojej ocenie zajmuje uczciwe miejsce w środku stawki.
Ma Pan jakieś oczekiwania względem trzeciego Epizodu?
Hm… Mam nadzieję, że będzie mroczniejszy od I i II. Na pewno ma potencjał. Miłość Amidali i Anakina powinna przecież przybrać tragiczny obrót, musi też dojść do przemiany Anakina i otwartego konfliktu z Obi-wanem. Szczerze mówiąc, ten wątek będzie dla mnie bardziej interesujący niż galaktyczne intrygi senatora-imperatora.
Pański sposób na tłumaczenie powieści to?
Nie ma jednego sposobu, który byłby dobry na każdą powieść. Przeglądam książkę, zapoznaję się z treścią (także poprzednich części, jeśli trafi mi się część cyklu), wyrabiam sobie jakieś pojęcie o stylu (lub stylach, jeśli mamy np. kilku narratorów) i siadam do pracy.
Które z dokonanych przez Pana tłumaczeń uważa Pan za najtrudniejsze?
Odpowiedź jest stosunkowo prosta: najtrudniej tłumaczyło mi się te książki, które uważam za najlepsze. Ale też satysfakcja z przekładu była największa.
Co Pan sądzi o kwiatkach w stylu rosyjskiego tłumaczenia prozy Sapkowskiego? Otóż z Mistle zrobiono tam mężczyznę, ponieważ nikt nie sprzedałby książki fantasy ze związkiem homoseksualnym. Na ile zdarza się Panu poprawiać autorów, oczywiście jeśli w ogóle, i jakie są tego powody czy kryteria.
Cóż… Nowoczesne teorie przekładu kładą ogromny nacisk na fakt, że przekład jest w gruncie rzeczy wypadkową pracy tłumacza i oczekiwań wydawcy (czy innej osoby, która przekład zamówiła). Jeżeli taka książka nie znalazłaby nabywców (a po tej zmianie mogłaby liczyć na sukces), to trudno dziwić się wydawcy, że „zamówił” taką przeróbkę. Nie wiem, czy chciałbym się pod takim przekładem podpisać, ale rozumiem tę decyzję. Mniej więcej :–)
Zdarzyło mi się kiedyś, że styl autora – i, co za tym idzie, przekładu – „barokowy”, trochę zbyt ozdobny w zwykłej powieści sensacyjnej, nie spodobał się wydawcy. Dostałem książkę do poprawy z zaleceniem „wygładzenia” stylu i w efekcie skróciłem ją o dobre sześć, siedem procent. To niby niewiele, ale proszę pamiętać, że to tak, jakbym wyciął z niej co piętnastą stronę. Przy sześciuset stronach robi się tego całkiem sporo. Takie zalecenia wprowadzania zmian czasem się zdarzają (może nie tak kuriozalne, jak w przypadku rosyjskiego Sapkowskiego), ale wydaje mi się, że kiedy do nich dochodzi, książka zwykle na tym zyskuje.
Bez skrupułów poprawiam natomiast ewidentne błędy, kiedy na przykład autor za bardzo się rozhasa i w środku akcji zmieni komuś kolor włosów albo oczu. Albo przez niedopatrzenie pozwoli bohaterowi otworzyć drzwi, których dwie strony wcześniej bohater nie był w stanie nijak sforsować i które dwie strony dalej nadal są zamknięte :–)
Na koniec, mógłby Pan zdradzić nad czym akuratnie Pan pracuje i co ma w dalszych planach?
Kończę „Ilium” Dana Simmonsa, znakomitą, rzetelną hard SF, przed której przeczytaniem warto odświeżyć sobie znajomość Homerowej „Iliady”. Na jesieni prawdopodobnie będę tłumaczył czwarty tom „Bożych Monarchii” Paula Kearneya, a później zobaczymy. Mam dalsze plany, ale nie chcę zapeszać.
Bardzo dziękuję za wywiad.