Recenzja Lorda Sidiousa
W teorii trylogia sequeli Disneya jest realizowana bez większych problemów, jakoby zgodnie z W teorii trylogia sequeli Disneya jest realizowana bez większych problemów, jakoby zgodnie z założonym planem. Może nie do końca określonym, ale jednak jakimś. Jak wygląda praktyka, niestety widać to bardzo dobrze, a ostatnia odsłona tej opowieści jedynie uwypukla problemy. Jeśli podobało się Wam „Przebudzenie Mocy” to powinniście być raczej zadowoleni, jeśli zdecydowanie wyżej cenicie „Ostatniego Jedi”, a VII część nie przypadła Wam do gustu to ten film Was mocno rozczaruje.
Reżyser i scenarzysta J.J. Abrams miał ciężki orzech do zgryzienia z VIII Epizodem. „Przebudzenie Mocy” postawiło wiele pytań, zaś kolejna część nie dość, że nie odpowiedziała na nie, to jeszcze sugerowała, że nie są one istotne. Przy tym nie postawiła nowych pytań, szykując nas na ostateczne starcie, które właściwie powinno się zamknąć w pół godziny. Co ciekawe, Abrams i jego współscenarzysta, pominęli akurat ten wątek, zastępując go innym (i ma to ręce i nogi), a przy tym wrócili do części „nieważnych” wątków. Innymi słowy sprzątają to, co rujnował Johnson, starając się przy tym zachować ciągłość historii i większy sens, a jednocześnie próbując zrobić samodzielny film. Efekt to istna ekwilibrystyka na poziomie scenariusza czy montażu.
Z drugiej strony widać tu jak bardzo „Ostatni Jedi” zawiódł jako drugi akt trylogii. Ten film odstaje od VII i IX Epizodu w bardzo wielu aspektach, ale odchodząc od mitologicznego szablonu „Gwiezdnych Wojen” zostawia spory niedosyt, ale również braki fabularne. Faktem jest, że monomit da się w jakiejś wersji dostrzec i u Johnsona, ale Abrams czuje go zdecydowanie lepiej, co więcej podąża za nim, tak jak robił to wcześniej George Lucas, nadając mu nową formę, ale zachowując jego strukturę. Uchwycił to bardzo dobrze. Tu jednak dochodzimy do największego problemu tego filmu. Przepakowania, braku czasu na wszystko. Zaś ponieważ mamy tu powtórkę drugiego aktu, to dostaniemy cześć scen, które z klasycznej trylogii próbował przerobić Johnson. Abrams kręci je po swojemu. Więc jeśli ogląda się oba filmy pod rząd, lepiej widać pewne kalki.
Skoro pewnych rzeczy, nie było w poprzednim, to trzeba je dodać i ukazać tutaj. Jak to się wszystko zsumuje to efekt jest taki, że mając 132 minuty filmu (plus dziesięć napisów, ale to się nie liczy), scenariuszowo mamy tu Epizod VIII i 1/2 oraz IX. Odbija się to na tempie filmu, oraz montażu, zwłaszcza w pierwszej części. „Han Solo” nie jest tak dynamicznym filmem jak „Skywalker. Odrodzenie”. O ile ogólnie podobał mi się IX Epizod, o tyle to szatkowanie scen, skakanie, przeskoki między scenami, przynajmniej za pierwszym razem budzą pewne zagubienie. Niestety pozostaje tu pewien niedosyt, wiele rzeczy jest wytłumaczonych półsłówkami, bądź obrazami, bo nie ma czasu by to rozwinąć. Inne wprost proszą się o rozwinięcie, ale przy tym tempie, nie da się tego upchnąć.
Do tego dochodzi jeszcze sprawa powrotu Palpatine’a. Można dyskutować, czy to był najlepszy pomysł, czy nie, natomiast Abrams robi z tego właściwie wstęp do nowej historii, którą potem opowiada. To nowa opowieść, która zaczyna się od mocnego otwarcia. Siedziba Imperatora na Exagol jest bardzo klimatyczna. Magia Sithów mnie osobiście kojarzyła się z różnymi opowieściami ze Starej Republiki, zaś powrót Imperatora na ekranie mnie kupił. Bardzo podobał mi się też Adam Driver jako Kylo Ren / Ben. Rewelacyjny występ.
Jeszcze bardziej podobały mi się wzajemne relacje trójki bohaterów, włącznie z dodaniem im historii – w szczególności Poe i Rey. Zaś relacja Poe i Finna wprowadza tu trochę humoru, (szczęśliwie takiego gwiezdno-wojennego, nie ma tu humoru Johnsona), którego niestety w całym filmie jest trochę mało. Raz ze względu na tempo, dwa jest tu też więcej powagi, ale i smutku. Pewnie też nostalgii. To znów jest coś, co próbują łatać po poprzednim filmie. Smutne to, ale naprawdę dużo tu elementów, które powinny były zaistnieć na ekranie przed finałem trylogii.
Kontynuując temat spójności z poprzednim filmem, Abrams przywraca pierwotną charakterystykę postaciom zmienionym przez Johnsona. I to jest kolejny, bardzo duży plus. Leia pomijając powtarzaną scenę trzymania miecza nagraną przy „Przebudzeniu” w kilku wersjach, jest świetnie wprowadzona. Nie czuć tu sztuczności, co więcej to znów Leia na ekranie, nie Carrie Fisher. BB-8 znów jest kukiełką, znów ma charakter, znów się boi potworów, nie jest maszynką do zabijania. Maz ponownie jest starszą panią, która dużo wie i próbuje popychać innych do działań, nie jest najemniczką. No i jeszcze Hux, który tu znów jest kompetentny, choć pewne ślady w jego postaci po wizji z Epizodu VIII zostały. Natomiast patrząc na to, jest to przede wszystkim sequel VII Epizodu. I mówiąc szczerze, mnie to bardzo pasuje. „Ostatni Jedi” nie został wymazany, pewne elementy jak więź między Kylo a Rey zostają i są wykorzystywane, ale Abrams i Chris Terrio wzięli tylko to, co im pasowało. No plus ewentualnie mały uśmieszek z porgami.
Nowe postaci, choć może nie rzucają na kolana, to jednak mają w sobie jakąś przyciągającą tajemnicę, jak w przypadku Zorii (Keri Russell), czy Jannah (Naomie Ackie). Rose nie jest tak irytująca, co więcej gdybym nie pamiętał jej z VIII Epizodu to ta bohaterka w ogóle by mi nie przeszkadzała. D-O to kolejny praktyczny robocik do kolekcji. Podobał mi się też Babu oraz fakt, że znów w galaktyce widzimy kosmitów w większej ilości (choć „Han Solo” wciąż tu prowadzi z filmów Disneya). Pryde, rycerze Ren (rycerek brak), czy nawet szturmowcy Sithów są na ekranie, ale brakuje czasu na ich rozwinięcie. No i jeszcze powroty. O Billym Dee Williamsie wiedzieliśmy, Lando w filmie jest, ale nie ma go dużo i daje radę. Inni aktorzy wracają (jeszcze częściej głosowo) na chwilę i to jest chyba po to, by przypomnieć, zamknięcie sagi. Przyznaję, że niektóre z tych powrotów mnie zaskoczyły. Na plus oczywiście.
Technicznie, już wspomniałem o montażu i tempie, co jest niestety problemowe. Za to efekty specjalne i wykreowane światy są już raczej dopracowane. Faktem jest, że w tym względzie Abrams nigdy nie będzie ani Lucasem, ani Cameronem, ale to jest bardzo dobry poziom. Nie ma takich sztuczności jak komputerowy, walczący BB-8 w poprzednim filmie. Natomiast to czego na pewno brakuje, to wyobraźni wizualnej, zwłaszcza przy bitwach. To jest poprawne, ale brakuje tu efektu „Wow”. Nie wybija się też muzyka Williamsa, znów najbardziej w ucho wpadają znane motywy.
Jednak przy tym całym przeładowaniu film niestety pozostawia pewien niedosyt. Po pierwsze przypomina trochę „Zemstę Sithów”, gdzie było dużo do pokazania, więc nie było czasu by koncentrować się na bitwie o Utapau czy na Kashyyyku. Po drugie zostaje kwestia tak finału, tu jest finał trylogii. Ale czy sagi? Tego nie czuję. No i jeszcze zostają ci nieszczęśni Skywalkerowie. Prawdę mówiąc nie wiem, co mam o tym myśleć. Pewnie za którymś seansem sobie to jakoś ułożę, ale póki co, nie wiem.
„Skywalker. Odrodzenie” to byłby bardzo dobry film, gdyby nad Epizodem VIII czuwał ktoś kompetentny i podążający za „Przebudzeniem Mocy”. Stało się inaczej, więc oprócz IX Epizodu dostaliśmy też to, co powinno znaleźć się w poprzednim filmie (jest tu nawet idealny moment na końcówkę VIII części), co niestety odbija się na najnowszym filmie Abramsa, nie mówiąc już o całej nowej trylogii. Mam nadzieję, że przy kolejnych seansach przyzwyczaję się do szaleńczego tempa i będę mógł się jeszcze bardziej cieszyć tym filmem. „Przebudzenie Mocy” też zyskało w kolejnych seansach, liczę, że tu będzie podobnie. Wydaje się, że potencjał jest.
Recenzja ogóra
Gdy zaczynałem swoją przygodę z Gwiezdnymi Wojnami, w kinach królowała Edycja Specjalna a gdzieś na horyzoncie zapowiadano kolejny film. Miał nas cofnąć do początku historii, której zakończenie ukazane w „Powrocie Jedi” fani na całym świecie znali już od 1983 roku. Wszyscy zatem chcieli poznać co doprowadziło do powstania Galaktycznego Imperium a przede wszystkim co pchnęło Anakina Skywalkera do przemiany w mrocznego Lorda Sithów, Dartha Vadera. Pamiętam jakby to było wczoraj, gdy trzeci (i wtedy ostatni) epizod reklamowano jako coś co w końcu zepnie jedną wielką klamrą historię rodu Skywalkerów i zakończy historię ukazaną nam w sześciu filmach.
Można nie lubić prequeli, ale przez lata to właśnie one wraz z Oryginalną Trylogią stanowiły jedną całość, jedną historię, do której teoretycznie nie mieliśmy już nigdy wrócić. Do czasu. Do 2015 roku, gdy na ekrany kin wszedł kolejny film serii, czyli „Przebudzenie Mocy”. Siódmej części można wiele zarzucić, ale koniec końców w mojej opinii zrobił to co miał zrobić. Wprowadził do kultury masowej nową generację bohaterów, przypomniał starszym fanom o swojej (może i dawno uśpionej) miłości do odległej galaktyki, a przede wszystkim rozpoczął kolejny rozdział w historii Skywalkerów. „Ostatnim Jedi” okazał się całkowitym przeciwieństwem poprzedniej odsłony. Twórcy lekką ręka odrzucili wiele pomysłów z poprzedniej części i rozpisali je na nowo, a ich podejście do bohaterów jak i do samej historii było diametralnie różne niż to co dostawaliśmy do tej pory w Sadze. Po seansie ósmej części prysł czar mitologii, którą Lucas mozolnie budował przez prawie 40 lat, a wielu fanów poczuło się urażonych lub wręcz wściekłych, gdy dostali całkowicie to co chcieli zobaczyć przez te wszystkie lata od zakończenia Powrotu. Najbardziej dostało się Luke’owi, który okazał się człowiekiem takim jak każdy z nas, pełnym własnych problemów i nie potrafiącym stawić czoła wyzwaniom, ponoszącym klęski. Nic więc dziwnego, że przed „Skywalker. Odrodzenie” czekało nie lada wyzwanie - naprawić to co w oczach fanów zepsuły poprzednie dwa filmy, wytłumaczyć to co trzeba a przede wszystkim zespolić nie tylko całą nową trylogię, ale także wszystkie dziewięć filmów.
Epizod IX zaczyna się jak w filmie Hitchcocka, czyli od prawdziwego trzęsienia ziemi, ledwo znikną żółte napisy, a widz od razu jest wrzucony w sam środek akcji. Aż chciałoby się napisać, żebyście podczas seansu nie próbowali nawet mrugnąć ani razu bo możecie dużo stracić, ale o ile początek filmu wydaje się obiecujący, to im dalej, tym natłok akcji staje się dla widza przytłaczający. Bohaterowie skaczą z planety na planetę, ledwo łapiąc oddech po swoich wyczynach. Sam powrót Imperatora jest niejasny i zagmatwany przez co nie czuć większego sensu w sposobie jego wprowadzenia zarówno do tej historii jak i do samej trylogii. Pomimo tego sceny i otoczenie, w których pojawia się Palpatine jest niezwykłe i, jak na Gwiezdne Wojny, bardzo klimatyczne. Miłośnicy Starej Republiki, a w szczególności Sithów z Expanded Universe, mogą być bardzo zadowoleni. To co „Skywalker. Odrodzenie” robi dobrze to rozwinięcie naszych bohaterów. Adam Driver jako Kylo Ren jest świetny a Daisy Ridley jako Rey stara dotrzymać mu się kroku. Jednak to Driver napędza wątek połączenia obojga znany z „Ostatniego Jedi”, który jest jednym z niewielu, którym udało się przetrwać praktycznie w niezmienionej formie. Po filmie widać, że Abrams próbuje kontynuować swoją wizję z Przebudzenia, zostawiając sobie elementy od Johnsona, które wydają mu się potrzebne, pozostałe interpretując na nowo lub całkowicie pomijając. To szczególnie widać zarówno u Poe Damerona, który w końcu ma cel i stara się brać więcej odpowiedzialności za swoje czyny (przy okazji ujawniając nowe i bardzo przydatne umiejętności) jak i u Finna, który w końcu wie o co i z kim ma walczyć. C-3PO dostaje bardzo dobre zwieńczenie swojej historii, zarówno jak Leia czy Chewie. Powrót Lando nie wydaje się być wymuszony a i nowi bohaterowie nie są tylko elementem tła. Zorri Bliss, która udowadnia, że w Gwiezdnych Wojnach, pomimo opinii wielu osób, wciąż jest jeszcze dużo miejsca dla ciekawych postaci kobiecych. D-0 fajny robot i nic poza tym, Jannah wydaje się być dobrze wpasowana w historię a Generał Pryde to postać, która śmiało mogłaby zastąpić Huxa w całej trylogii (Pryde to taki Kapitan Canady tego filmu).
Przez ciągłe skakanie z planety na planetę widzimy pełno pięknych krajobrazów i efektów specjalnych, które sprawiają, że świat wydaje się tętnić życiem. Jest tu pełno obcych, statków, budowli czy też otwartych przestrzeni. Pod względem wizualnym nie można się do niczego przyczepić - wciąż jest to poziom znany nam z trylogii. Brakuje jednak w wielu momentach czegoś widowiskowego, szczególnie ostatni akt nie jest tym czego można byłoby się spodziewać. Trochę gorzej ma się za to sytuacja z muzyką. John Williams w przeciwieństwie do dwóch poprzednich odsłon nawet już nie stara się kryć z tym, że korzysta ze sprawdzonych motywów znanych nam od wielu lat. W wielu momentach nadaje to jeszcze większego klimatu, choć niestety zdarzają się także takie, w których aż chciałoby się usłyszeć nową kompozycję a słyszymy coś co już znamy. Zabieg ten sprawdza się doskonale, jeśli traktujemy ten film tylko i wyłącznie w kategorii zamknięcia historii, jeśli znów jako zamknięcie trylogii - brakuje czegoś charakterystycznego. Istnieje także wielkie prawdopodobieństwo, że nie usłyszycie wszystkich utworów, które chcielibyście usłyszeć. Mimo wszystko czapki z głów Panie Williams za ponad 40 lat muzyki z odległej galaktyki.
„Skywalker. Odrodzenie” to wielkie zakończenie. Tylko tak naprawdę czego? Jako zakończenie nowej trylogii nie sprawdza się tak jak powinno. Jako koniec Sagi pozostawia po sobie poczucie przygnębienia i świadomość tego jak jeszcze wiele pytań pozostało bez odpowiedzi. Nie jest to też satysfakcjonujący koniec rodu Skywalkerów. Tempo filmu sprawia, że twórcom po prostu nie starczyło miejsca, aby domknąć wszystko co sobie założyli, a i tak materiału jest na tyle dużo, że śmiało można by to rozdzielić na dwa czy trzy filmy. Epizod IX to „Zemsta Sithów” naszych czasów - film, w którym tak wiele zostało pokazane, ale ze względu na tempo, jeszcze więcej aż prosiło się o pokazanie. Z drugiej strony „Skywalker. Odrodzenie” to film, w którym momentami czuć wielką miłość do Sagi oraz do fanów o czym świadczą nawiązania do pozostałych filmów - tak, fanserwisu jest naprawdę sporo, warto mieć oczy i uszy otwarte.
Po pierwszym seansie trudno jest zebrać myśli i wydać ostateczną opinię na temat tego film. Jest tu zarówno dużo nostalgii jak i smutku, a sam ton filmu jest poważniejszy niż to do czego przyzwyczaiły nas Gwiezdne Wojny. Mam nadzieję, że każdy kolejny seans pomoże mi ułożyć myśli i przekonam się do tego filmu bardziej - bo pozostawia po sobie dziwne ukłucie w sercu (tak, przyznaję - są sceny, na których łzy się zakręciły w oczach).
J.J. Abrams chciał nakręcić najlepszy finał Sagi jaki potrafił i to zrobił. Tylko czy to jest najlepszy finał Sagi jaki chciałem otrzymać? Nie, ale to wciąż Gwiezdne Wojny, coś co rozpala w nas ten dziwny pierwiastek magii, którą znamy tylko my fani.
P.S. Duży minus dla osób przygotowujących napisy i tłumaczenie - słowa typu „mordeczka” czy „uszanowanie” nie pasują mi do tych filmów.
Recenzja Mastera
Koniec trzeciej trylogii Gwiezdnych Wojen! Niestety raczej nareszcie. Pamiętam jak podekscytowany siedziałem w fotelu na początkowych napisach Przebudzenia Mocy. Dużo się jednak zmieniło w gwiezdnej marce od tamtego czasu - w tym jak ja ją odbieram. Należę do obozu adoratorów Rogue One, którzy raczej niepochlebnie zerkają w stronę nowych flagowych filmów. Czy dzisiaj rano czułem się w kinie tak samo jak w na początku seansu w grudniu 2015 roku? Niestety nie - podekscytowanie zamieniło się w sceptycyzm i znudzenie. Ale dałem sobie na cel - nawet jeśli Odrodzenie to odgrzewany Powrót Jedi, spróbuję mieć jak najświeższe spojrzenie na ostatnią klamrę sagi Skywalkerów.
Już od pierwszej sceny jesteśmy wrzuceni w bardzo obiecujący wir akcji. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Role bohaterów zostają nakreślone. Karty zostają rozłożone na stole, a potem przemieszane kilkakrotnie. Niby świetnie, jednak tempo zmiany wątków z czasem nie ustaje. Czuć gonitwę, żeby zmieścić jak najwięcej materiału w jak najkrótszym czasie. Koniec końców wszystkie wątki zostają bardziej lub mniej zgrabnie domknięte, ale fabuła Odrodzenia to materiał na spokojnie 1.5 filmu. Ta nadwyżka mogła bezproblemowo znaleźć się z ósmym epizodzie, który, nie ukrywajmy, nie należał do najżywszych i najlepiej wykorzystanych czasowo filmów w historii kina.
Zwieńczenie historii Skywalkerów nie mogło się odbyć bez tematyki Mocy i konfliktu pomiędzy Jedi a Sithami. Dla mnie osobiście to ulubiony wątek tego filmu. Otrzymujemy nawiązania do mitologii obydwu zakonów. Film ukazuje jak ważne jest dziedzictwo zarówno Jasnej i Ciemnej strony w losach galaktyki i głównych bohaterów. Konflikt tych zakonów to w moim odbiorze esencja Gwiezdnych Wojen i cieszę się, że ta kwestia nie została pominięta.
Bardzo, ale to bardzo podobała mi się muzyka. W większości polega na starych, znanych motywach, które bezlitośnie co kilka minut wywołują nostalgię. Nowego materiału nie jest dużo. Czy to dobrze? Z jednej strony szkoda braku urozmaicenia. Jednak z drugiej, być może tej ważniejszej, czy można zamknąć ostatni epizod lepiej jak ścieżką dźwiękową inspirowaną Nową Nadzieją? Wydaje mi się, że jednak nie.
W trakcie całego filmu dostajemy ogrom nawiązań, które sprawiają wrażenie spójności całej sagi. Jestem przekonany, że widz z wprawnym okiem i mniej lub bardziej szeroką wiedzą będzie się świetnie bawił w ich wyłapywanie. To bardzo satysfakcjonujące gdy zauważa się jak wydarzenia z wszystkich poprzednich filmów potrafią się przeplatać w subtelny sposób z ostatnim epizodem. Już jutro wybieram się na drugi seans i tym razem będę skupiony na wyłapaniu jak najwięcej tych nawiązań!
Czy Skywalker Odrodzenie jest świetnym filmem? Zdecydowanie nie. Czy jest złym filmem? Również nie. Dla mnie wisi gdzieś w tej szarej strefie pomiędzy lubieniem i nielubieniem. Jednak, o ile ma swoje wady, sprawił mi mnóstwo frajdy. Nie ukrywam, że na świeżo ciężko mi jednoznacznie ocenić ten film. Pamiętam jak pozytywnie wypowiadałem się o Ostatnim Jedi na krótko po pierwszym seansie. Po drugim oglądaniu spadł on na samo dno rankingu epizodów. Nie chcę podobnego błędu popełnić przy Odrodzeniu. Także na razie chciałbym przyjąć bezpieczne stanowisko - to przeciętny film dobrze zamykający wątki całej sagi. Jutro zobaczę na ile będę mógł obronić tę opinię.
Czy to rzeczywiście jej koniec historii Skywalkerów? Już dwa razy wcześniej padały podobne hasła i dzisiaj mamy dwie trylogie więcej. Czy za te 10-20 nadal będą “tylko” 3 trylogie? Nie jestem taki pewny. Ale gdyby tak rzeczywiście było, cieszę się, że mogłem brać udział w tej przygodzie!
Recenzja Lorna
Stało się, doczekaliśmy się premiery filmu, który nie miał szans sprostać naszym oczekiwaniom. Oczekiwaniom stawianym nie tylko wobec kolejnej części Gwiezdnych Wojen, finału trylogii rozpoczętej przez Abramsa w 2015, ale jak reklamował go sam Disney, finału całej Sagi Skywalkerów, podsumowanie Trylogii Trylogii. Historii, która rozpoczęła się w 25 maja 1977 roku w 32 kinach w Stanach Zjednoczonych i przerodziła się w ogólnoświatowy fenomen.
Trzecia część trylogii to zwyczajowo etap podsumowań, czas na rozwiązanie najważniejszych wątków, które narastały w poprzednich częściach i doprowadzenie do zakończenia historii. Zadanie postawione przed Abramsem było o tyle trudniejsze, że wizja na trylogię, którą zapoczątkował Przebudzeniem Mocy została zmieniona przez odważne podejście do tematu Riana Johnsona w Ostatnim Jedi. J.J. musiał więc zdecydować, czy podążyć tą drogą, czy przywrócić serii kierunek nadany w 2015 roku.
Reżyser poszedł środkiem, ostatecznie wracając jednak na utarte ścieżki. Film jest bardzo dynamiczny, przez pierwszych trzydzieści minut akcja gna na złamanie karku w każdej scenie, a widz zasypywany jest nawałem informacji. Autorska wizja dziewiątki zdecydowanie różniła się od tego, co w spadku zostawił Johnson, przez co jeśli nie neguje ona całkowicie Ostatniego Jedi, to w wielu miejscach uzupełnia lub delikatnie koryguje nadany kierunek. Mamy tutaj wspaniale poprowadzony wątek Leii, dowiadujemy się skąd wzięły się jej umiejętności w Ostatnim Jedi. Na uznanie zasługuje sposób, w jaki wykorzystano materiał z Carrie Fisher, z dostępnych ośmiu minut wyciągnięto naprawdę wiele. Jest tutaj Luke Skywalker, przemawiający z godnością prawdziwego Mistrza Jedi. Nie jest to jednocześnie Luke, którego nie widzieliśmy w poprzednim epizodzie. Taką postawę zaszczepił w nim Yoda i dlatego stanął on do konfrontacji z Kylo Renem. Zmiana, która zaszła w Skywalkerze podczas Ostatniego Jedi wpłynęła na jego postawę w tej części i ukierunkowała ostateczny rozwój bohatera. Miejsce, w którym Abrams najbardziej nie zgadza się z Johnsonem to oczywiście Rey i jej pochodzenie. O ile obaj Panowie zgodnie twierdzili, że przeznaczone jest jej zostać wielką Jedi, tak ten drugi nie mógł przejść obojętnie obok jej pochodzenia. Rozwiązanie, które nam zaproponował, jest proste i może nieco naiwne, ale satysfakcjonujące na poziomie Sagi Gwiezdnych Wojen. W podobny sposób poprowadzony został Kylo Ren, jego los był do przewidzenia, od kiedy dowiedzieliśmy się, kto będzie odpowiedzialny za zamknięcie tej historii. Duet Finn i Poe dostaje w tej części sporo wspólnego czasu, dobrze się obserwuje ich współpracę. Panowie ewidentnie wyglądają na przyjaciół, którzy w czasie tego roku wiele razem przeszli. W tym kontekście dziwi mnie zupełne marginalizowanie Rose, więcej czasu dostał nawet nowy kumpel BB-8, nie wspominając o Sokole Millenium.
W filmie sporo jest humoru typowego dla Abramsa, jednym się to spodoba, innym nie. W kilku miejscach dość dosłownie zasygnalizowany został stosunek reżysera do swojego poprzednika, uważni widzowie zorientują się bez problemu, kiedy film wrzuca kamyczek do ogródka Ryana Johnsona. Osobiście pozbyłbym się kilku niepotrzebnych, w założeniu śmiesznych gagów, ale mogę z nimi żyć, gorzej z przesadnie rozgadanym C-3PO. W akcie filmu, w którym występuje, bywa natarczywy i bardzo irytujący, zdecydowanie powyżej poziomu Oryginalnej Trylogii.
Słyszałem opinie o natrętnym fan serwisie i wpychaniu nawiązań do wszystkich wcześniejszych filmów i muszę przyznać, że jest to prawda, z pewnego punktu widzenia. Na pewno nie użyłbym słowa “natrętne”, dla mnie te nawiązania, mniej lub bardziej subtelne, są bardzo mile widziane i powodują, że film lepiej wpisuje mi się w Sagę. Podobają mi się powroty i cameo, nawet jeśli trudne do zauważenia.
Jasne, nie brakuje tutaj zgrzytów lub przeoczonych momentów, główny antagonista zmienia swoje plany względem bohaterki w trakcie filmu, a widz nie wie dlaczego. Rey podejmuje decyzję, zupełnie ignorując zdobytą niedawno wiedzę, a skakanie “w ciemno” po nadprzestrzeni między planetami, praktycznie weszło tutaj wszystkim w nawyk. Sposób w jaki zamknięte lub załatane są pewne wątki, sugeruje brak wizji co do spójności trylogii, a nawet całej Sagi, w takich chwilach człowiek trochę bardziej tęskni za spójną konstrukcją poprzednich filmów. Są momenty, w których widoczny pośpiech i chęć upchnięcia absolutnie wszystkiego w ten jeden film wywołują chaos, a poczynania bohaterów wydają się nielogiczne. To wszystko jednak blednie, gdy damy się porwać akcji. Świetnie zrealizowane są walki, w tym widowiskowa bitwa w kosmosie - może nieco za krótka, ale intensywna. Pojedynki na miecze świetlne również usatysfakcjonują wszystkich, którym brakowało ich w “ósemce”.
Warto docenić jak bardzo ten film stara się budować mitologię wokół Sithów, z czymś takim nie mieliśmy do czynienia nigdy w Sadze, po temacie prześlizgiwała się Zemsta Sithów jednak nie w takim stopniu. Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby przyszłe filmy z Gwiezdnych Wojen uczyniły podobnie z Zakonem Jedi, bo wiele historii czeka tu jeszcze na opowiedzenie.
Abrams stanął przed bardzo trudnym zadaniem dogodzenia wielu fanom. Zadowolenie wszystkich grup było misją z gatunku niemożliwych, ponieważ poza osobami przeciwnymi Nowej Trylogii z założenia, zwolennikami starego Kanonu Legend, miał jeszcze grupę zniesmaczoną Ostatnim Jedi. W efekcie powstał film, który zmienia wątki z poprzedniego epizodu i czerpie z Legend, jednocześnie próbując podsumować ponad 40-letnią historię w czasie nieco ponad dwóch godzin. Moim zdaniem się udało, nie bez potknięć, ale się udało. Dostaliśmy widowiskowy i epicki film o przyjaźni i bohaterstwie oraz odkupieniu. Oczywiście film w kilku miejscach wymaga zawieszenia niewiary i odnalezienia w sobie tego dziecka, które dało się porwać w wir wydarzeń Nowej Nadziei, bez zastanawiania się czy w kosmosie słychać wybuchy. Skywalker. Odrodzenie jest filmem mniej dojrzałym od Ostatniego Jedi, postacie nie są tak wielowymiarowe jak tam, nie niosą ze sobą takiego bagażu doświadczeń. Jeśli przyłożymy do filmu "mędrca szkiełko i oko", to nie zniesie on tej konfrontacji, ale jako kosmiczna baśń o walce dobra ze złem, po raz kolejny sprawdza się świetnie. Niektórzy powiedzą, że to film bezpieczny, bo wielu fanów starego porządku otrzymało to na co liczyli. Dla mnie to na pewno wspaniałe Gwiezdne Wojny, epickie i godne zamknięcie Sagi Skywalkerów. Ciekaw jestem, co przyniesie przyszłość.