autor: Elendil
Gdzie dotarłeś, uczniu? Co robiłeś, odkąd porzuciłeś Świątynię, rzucając się w wir bitew? Gdzie jesteś teraz? Chciałeś bronić Republikę i niewinnych ludzi, gdy tymczasem mistrzowie mówili ci, żebyś czekał i dostrzegł prawdziwe źródło konfliktu. Nie posłuchałeś… uważasz, że zrobiłeś dobrze czy żałujesz? Masz odpowiedzi, czy stoisz teraz samotny i zagubiony? Trafiłeś w miejsce pełne pustki i echa dawno przebrzmiałej siły, gdzie nie ma nic… Dlaczego? Co zobaczyłeś? Powiedz…
Głos kobiety cichł szybko, znikając z jego głowy i rozpływając się gdzieś w przestrzeni. W tym miejscu jest wszystko, pomyślał. Wszystkie odpowiedzi. Wiem już prawie wszystko. Przez sale i korytarze przepływała żywa Moc, a mroczna aura biła ze ścian, gdy młody lord klęczał na zimnej posadzce. Powieki miał ciężkie, jakby zrobione z żelaza, ramiona drętwiały pod ciężarem zbroi skrytej pod płaszczem, ale umysł pracował sprawniej niż kiedykolwiek wcześniej, z ostrością i jasnością całkiem odwrotną do ciemności panującej w komnacie. Szare ściany podłużnej komnaty ginęły w mroku, rozświetlane jedynie przez niewielkie, szkarłatne lampy, wbudowane w rzędy kolumn, ciągnących się przez całe pomieszczenie. Cisza….
Revan czuł jak niewidzialna siła drzemiąca w trzewiach akademii pełznie w jego kierunku, wdrapuje mu się na plecy i próbuje zmiażdżyć. Gdy po raz pierwszy stanął na powierzchni planety i zbliżył się do bram tego miejsca, wystraszył się tej siły i niemal zginął pod jej naporem; teraz jednak nauczył się ją kontrolować i korzystać w pełni z mocy, którą dawała godnym tego osobom.
Koniec i początek. Dzisiaj wszystko się rozwiąże i będziemy mogli ruszyć naprzód. Nim nastanie świt, o ile na tym przeklętym świecie istnieje coś takiego jak świt, Mandalorianie znikną ze znanych rejonów galaktyki, a my będziemy mogli zacząć przygotowania do prawdziwej wojny.
Mrok akademii Sithów ciążył mu na barkach, jakby cała planeta postanowiła się na nim oprzeć. Wiedział, że na twarzy ma grymas bólu, czuł krople potu spływające po czole, ale nie przerywał medytacji. Jego ciało płonęło, ale jego umysł odpływał daleko wraz z falą towarzyszącej mu tutaj Ciemnej Strony, w kierunku pełnego zrozumienia, gdzie czekało całkowite opanowanie mrocznej siły. Potęga, której nigdy nie posiadałem będąc Jedi, a która da mi wszystko, czego potrzebuję, zapewniał się w myślach. Zacisnął zęby i karmił się nadal Ciemną Stroną, czując krąg Mocy, otaczający go coraz szerzej i szerzej, przenikający go na wskroś i utwardzający wokół niego niewidoczny gołym okiem pancerz pulsującej dziko ciemności.
Godziny mijały, czas stracił jakiekolwiek znaczenie, świat zgubił gdzieś jakiekolwiek kształty i wymiary, wszystko rozpłynęło się w szale, gniewie i śmierci gnającej naprzód, pożerającej wszystko co napotka po drodze. Ale wtem fale Mocy zadrżały wyraźnie, wybijając go z rytmu. Zamrugał. Mokre od wysiłku i spływającego potu oczy zapiekły go, gdy rozmazane plamy zaczęły przeobrażać się w realne obrazy.
Jest potężny, ale to on służy Mocy, nie ona jemu. Zgubi go gwałtowność i ciasny umysł, zdążył pomyśleć.
Malak wkroczył do komnaty przez cicho rozsuwające się drzwi. Gdy wyłonił się z mroku, Revan całkowicie powrócił do realnego świata, a energia Ciemnej Strony, choć nie mogła go tu zupełnie opuścić, odpłynęła gdzieś w niewidoczne kąty sali, kryjąc się i wyczekując na ponowne wezwanie. Podniósł się, o dziwo bez większych problemów i oznak zmęczenia. Otarł twarz i obróciwszy się w kierunku przyjaciela, przeczesał ręką długie, mokre włosy.
- Mandalorianie przybędą niedługo. Wydałem rozkazy admirałowi Karathowi i pozostałym dowódcom – oznajmił Malak. Czerwona zbroja, którą założył, w ciemności komnaty przybrała bardziej brązowy odcień. Łysa głowa i blada, pozbawiona wyrazu twarz w tym miejscu sprawiały jeszcze bardziej posępne wrażenie.
Zmienił się, zauważył Revan. Zupełnie inny, niż na początku wojny. Przeżył wiele bitew, przeżył tortury i eksperymenty Demagola, ciągnie się za nim echo śmierci. Jest już przepełniony Ciemną Stroną, ale boi się jeszcze w pełni ją przyjąć. Nie jest już Jedi, ale ciągle się waha.
- Znakomicie – Revan skinął głową. – Zatem zbliża się ostatnia bitwa. Czekaliśmy na to całe wieki.
Malak wpatrzył się z lekko rozchylonymi ustami w jakiś punkt na ścianach komnaty.
- Pamiętam, gdy trafiliśmy na Malachor po raz pierwszy. I gdy wróciłeś z wnętrza Akademii. Mówiłeś, że Ciemna Strona o mało cię nie zabiła, ale zdołałeś ją okiełznać i przyjąć. Ja również poczułem wtedy to samo. I mimo tylu lat nauki i przestróg słyszanych w Świątyni, nie odrzuciłem wtedy tej siły. Od tamtej pory…. nie byłem już tym samym Jedi. Wiele się zmieniło – stwierdził, kierując wzrok na Revana.
- Zmieniło się już dużo wcześniej – poprawił go Revan. – Wtedy, gdy ruszyliśmy walczyć z Mandalorianami, nie poddając się krótkowzroczności mistrzów i gdy racja okazała się być po naszej stronie. Dziś wojna się skończy i nie będzie już nikogo kto uzna, że to nauki Jedi były słuszne.
- Co potem Revanie? – zapytał Malak spoglądając na niego z góry. – Czy to wszystko jest rozsądne? Zakon z pewnością na wygna.
- Mówiłeś to już zbyt wiele razy i pewnie jeszcze nie raz powtórzysz – odparł Revan. – Ale to konieczne, bez względu na to co będzie o nas sądzić Rada Jedi. Musimy wykorzystać wszystko to, co dała nam ta akademia.
- Wierzysz w bajkę o Sithach żyjących w Nieznanych Regionach, czekających na odpowiedni moment do ataku – Malak założył ręce do tyłu i zaczął spacerować tam i z powrotem, spoglądając co jakiś czas na Revana.
- Akademia Trayus to ich dzieło, wiesz to. I wszystkie informacje tu znalezione to prawda – Revan zmrużył oczy, wodząc wzrokiem za swym towarzyszem. – I żadna siła, Republika czy Jedi, nie przeciwstawi się Prawdziwym Sithom. Są na to zbyt słabi. Rozmawialiśmy o tym już dawno temu.
- Kiedy odkryliśmy to miejsce, Akademia podarowała nam potęgę ale i szereg tajemnic o jej założycielach. Chcesz przywłaszczyć to co tu zostawili i wykorzystać przeciw nim – Malak bardziej stwierdził, niż zapytał.
- Tylko potęga Ciemnej Strony będzie mogła przeciwstawić się potędze Prawdziwych Sithów. Ocaliliśmy Republikę przez Mandalorianami, a teraz zdobędziemy nad nią władzę. I… tak, moje Imperium Sithów obroni galaktykę przed ich Imperium.
Malak przystanął. Wpatrzył się w Revana, marszcząc czoło. Fale Mocy zawirowały mocniej, po raz pierwszy od jego przybycia.
Tak, Alec, to będzie moje Imperium, i będzie to Imperium Sithów.
- A więc nigdy nie wrócisz do Jedi – powiedział Malak. – Rozumiem to. Wiedziałem to już dawno temu. Nikt z nas nie wróci.
- Nikt z nas – potwierdził Revan.
- Skąd weźmiemy armię by podbić Republikę i przygotować się na atak Sithów? Nie mamy tylu sił, by zaczynać kolejne wojny. Nawet Ciemna Strona nie zwycięży bez okrętów.
Przemierzyłem komnaty, sale i korytarze tej akademii. Dotarłem do jej trzewi, przeszedłem najmroczniejsze, najbardziej ohydne miejsca. Zmierzyłem się z całym Złem i odkryłem wiedzę, która jest nam potrzebna, analizował chłodno Revan. Z tyłu, zza pasa, wyjął swą maskę, z którą nie rozstawał się niemal nigdy, odkąd ją znalazł. Jeżeli już zdarzyło mu się ją zdjąć, to tylko w obecności Malaka. Teraz założył ją i narzucił na głowę kaptur.
- Mówiłem ci już o Gwiezdnej Kuźni – odpowiedział.
Utkana gwiazdami czerń kosmosu była doskonale widoczna przez ogromne iluminatory gwiezdnego niszczyciela. Meetra obserwowała ruchy znajdującej się poniżej floty, której poszczególne oddziały ustawiały się, czekając na nadejście Mandalorian. Setki, tysiące statków przesuwały się na tle szarej, posępnej sylwetki Malachora. Za nią, na mostku, panował wzmożony ruch i podniecenie. Żołnierze w mundurach Republiki biegali tam i z powrotem, ustawiali się przy swoich stanowiskach, przypinali wyposażenie do pasów albo szykowali broń. Kapitan wykrzykiwał rozkazy i przez cały czas zaglądał przez ramię podwładnym obsługującym urządzenia na mostku. Krzyki i gwar nie wytrąciły młodej Jedi z równowagi. Przymknęła oczy i otworzyła się na Moc, w wielkim skupieniu oczekując rozwoju wypadków. Za chwilę tu będą. Po Taris, Onderonie, Althir i dziesiątkach innych kampanii, dzisiaj wszystko się rozstrzygnie. Wojna, która rozpoczęła się tyle lat temu, skończy się zwycięstwem Revana.
- Mandalorianie uważają Malachor za przeklętą ziemię – Valarr, rycerz Jedi, którego znała z coruscańskiej Świątyni, zbliżył się do niej cicho. – Jaką mamy pewność, że zechcą tu na nas uderzyć?
Spojrzała na niego. Był od niej dużo wyższy i doskonale zbudowany. Nosił kiedyś długie włosy, teraz całą czaszkę pokrywały jedynie blizny po oparzeniach, jakich doznał w bitwie przy Gromadzie Jaga. Przez jego twarz, od lewego oka, do prawego kącika ust, przebiegało paskudne rozcięcie, pamiątka po starciu z samym Cassusem Fettem. Na sobie miał czarny kombinezon, wygodny w walce. Dawno już porzucił szaty Jedi, czym różnił się od niej. Do pasa miał przytwierdzony miecz świetlny.
- Przybędą – zapewniła go Meetra. – Mandalor nie odpuści tej szansy. Tak wielkie siły wroga zgromadzone w jednym miejscu to najlepsza przynęta. Mandalor nie mógłby nie przyjąć tego wyzwania, to wbrew naturze, jego i jego ludzi. Może dziś odnieść zwycięstwo i nie przepuści tej szansy.
- Może? – zapytał Valarr, ściągając usta. Przez rozcięcie, twarz dziwnie mu się wykrzywiła.
- Myśli, że może, ale nie, nie wygra – wyjaśniła. – Dzisiaj zakończymy wojnę i rozbijemy Mandalorian. Revan jest mądry.
- Skierował wielu Jedi pod twoje rozkazy. Okręty admirała Karatha również. Swoją część floty zostawił blisko planety. Po raz pierwszy nie jestem pewien, czy dobrze robi – podzielił się wątpliwościami Valarr.
Robi to, co trzeba, pomyślała. Wszystko zaplanował. Zniszczy swoich wrogów.
- Revan nigdy nas nie zawiódł – thradiańska Jedi, Lana Thail, uprzedziła odpowiedź Meetry. Zbliżyła się do nich wraz z dwójką kolejnych rycerzy, Iktotchim i Felucjanką, przeciskając się między zaaferowanymi żołnierzami. Krzyki i pozorny chaos na statku nie ustawały. Odezwał się alarm, zewsząd dochodził do nich pisk kontrolek z komputera pokładowego. Rozległa się wrzawa. Nadchodzą!
- To prawda – przyznał Valarr. Stanęli wszyscy przed iluminatorem, nie zwracając uwagi na żołnierzy. – Ale jesteśmy w pewnym oddaleniu i to oddziały Revana przyjmą zapewne pierwsze uderzenie. Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego oddał nam tak wiele wojska i Jedi – mężczyzna podrapał się w zabliźnioną skroń.
- Revan to wielki dowódca i wybitny strateg. Najpierw pokazał nam słabość Rady Jedi, później doprowadził nas do wielkich zwycięstw. Jest bohaterem. Po wojnie powinien przejąć władzę i zrobić porządek ze skostniałą Republiką. Cokolwiek teraz robi, wiem, że robi dobrze. A moc płynąca z Malachora wesprze nas – odparła Lana. Towarzyszący jej Iktotchi i Felucjanka skinęli głową z aprobatą. Meetra miała z nimi styczność w kilku bitwach.
Przeżyłam za dużo bitew. Czy w końcu odpocznę? Revan nie porzuci wojny, znajdzie nowego przeciwnika, ktokolwiek by nim był. Nie jest, nigdy nie był, człowiekiem, który chce jedynie strzec pokoju. Pragnie walki. I władzy.
Meetra walcząc u boku Revana, zaprzyjaźniła się z nim. Nie wiedziała, czy ze strony dowódcy było to odwzajemnione uczucie, ale ona traktowała go właśnie w ten sposób. Wielokrotnie rozmawiali ze sobą, omawiali plany wojenne lub dyskutowali o Mocy. Revan był wielkim Jedi, ale zawsze krytycznym wobec zachowawczych decyzji większości mistrzów. Chciał działać i robić to co, jak wierzył, dyktowała mu Moc. Nie tylko Meetra sądziła, że Revan zawsze widział i rozumiał więcej, niż rzekomo mądrzejsi mistrzowie, szczególnie ci zasiadający w rozmaitych radach, na czele z Radą Jedi na Coruscant. Walcząc i żyjąc u boku Revana, Meetra, tak jak on, poznawała nowe ścieżki Mocy. Podnosiła swe umiejętności, otwierała się na siłę niedostępną dla większości Jedi. Nie była jej obca potęga Ciemnej Strony, rozumiała bowiem, że wielkość i chwałę można było osiągnąć jedynie poprzez porzucenie ograniczających dogmatów, narzuconych przez Zakon. Wszyscy padawani i rycerze, którzy wyruszyli na wojnę pod rozkazami Revana, przyswajali sobie stopniowo tę naukę, pragnąc wciąż więcej i więcej, czerpiąc siłę już nie tylko z harmonii i pogody ducha, ale coraz częściej z gniewu, nienawiści i pozostałych namiętności, jakie uwalniały się na polach krwawych bitew.
Meetra spojrzała na towarzyszących jej Jedi, jeśli mogła ich jeszcze tak nazywać. Valarr widział i przeżył więcej, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Gniew rozpalał go całkowicie, a aura nienawiści, która biła od niego, przepełniała całe pomieszczenie. Lana Thail jeszcze bardziej pogrążała się w mroku, będąc przy tym ślepo oddaną Revanowi. Iktotchi, o imieniu Othard, zdawał się być wciąż rozdartym między naukami pobranymi w Świątyni Jedi, a tym wszystkim co poznał, walcząc w szeregach rewanżystów. Jego sylwetka w Mocy była szara i pełna sprzeczności. Felucjanka, Noena, była do niego podobna, choć Meetra czuła przyzywającą ją do siebie mroczną siłę.
Wojna zmieniła ich wszystkich. I zmieniła mnie. Nie jesteśmy już Jedi i nie będzie dla nas powrotu. Po tej bitwie wystarczy jedno słowo Revana, jedna wskazówka co do dalszych działań. I wszyscy oni pójdą za nim. A ja?
Z zamyślenia wyrwał ją krzyk.
- Generał Surik! – zza pleców usłyszała głos kapitana Rhenaya. Odwróciła się do niego wraz z grupą Jedi. – Pilne połączenie.
- Odbiorę w swojej kajucie – spojrzała na pozostałych Jedi. – Valarr, zastąp mnie. Jeśli Mandalorianie się pojawią, wstrzymaj się z atakiem dopóki nie wrócę.
Przyjdzie mu to niezwykle trudno, pomyślała. Widzę ich żądzę krwi. Rwą się do walki, do zabijania. I ja także. Mrok Malachora daje o sobie znać. Moc Malachora daje o sobie znać. Siła starożytnych Sithów to coś, czemu nikt się nie przeciwstawi. To miejsce zapewni nam zwycięstwo.
Niech Moc będzie z wami – rzekła i odeszła, zanim zdążyli odpowiedzieć.
Pozostawiła mostek, pełen krzyków, alarmów i migających świateł. Po drodze mijała jeszcze grupki biegnących do swoich zadań żołnierzy, lecz zbliżając się do swojego przedziału, pozostała sama. Ciszę panującą na korytarzu przerywał jedynie odgłos jej kroków. Było pusto i spokojnie, choć Meetra Surik nie mogła pozbyć się napięcia jakie wiązało się z oczekiwaniem na pojawienie się wroga. Ciemne i puste zakątki Outline’a mijała, jak się jej zdawało, dużo wolniej, niż zwykła to czynić. Miała wrażenie, że pokonanie tej drogi zajęło jej całe wieki, że gdzieś tam już rozgrywały się niewyobrażalne sceny, gdy tymczasem ona była tu zupełnie sama, całkiem odległa od tego co miało się zaraz rozpocząć.
Znalazła się w swojej kabinie, małym, prostym i zupełnie cichym pomieszczeniu, z podstawowym wyposażeniem. Wąskie drzwi zasunęły się za nią z lekkim szumem, odgradzając ją zupełnie od odległych, jakby o całe lata świetlne, mostka, floty i orbity Malachora mającej stać się areną krwawych wydarzeń. Natychmiast uruchomiła wysyłający powiadomienia o połączeniu komunikator i przystanęła przy biurku. Przed nią, na hologramie, pojawił się Revan. Twarz jak zwykle skrywała zdobyta w czasie wojny mandaloriańska maska, tę zaś osłaniał naciągnięty na głowę kaptur czarnego płaszcza.
- Wszystko gotowe Meetro – jej dowódca dyszał lekko, jakby przed chwilą stoczył jakąś potyczkę. – Bądź w gotowości. Twój inżynier świetnie się spisał. Generator Cienia Masy powinien być gotowy za nieco ponad godzinę. Jestem w drodze do swojej floty. Mandalorianie skierują na nas swój atak, a ja spotkam się w końcu z Mandalorem. Gdy się to stanie, dam ci znać. Uruchomicie generator i odlecicie na bezpieczną odległość.
- Tak jest – odpowiedziała krótko Meetra.
- Będą dalsze bitwy, Meetro – Revan zmienił temat. – Republika jest słaba i upadnie, a nas czeka jeszcze wiele zadań, by ocalić galaktykę. Pokonanie Mandalorian to tylko początek.
Przerwał na chwilę. Wizjer jego maski skierował się wprost na nią.
- Mogę liczyć na ciebie? – zapytał.
Meetra stanęła niemal na baczność, choć Revan, gdy rozmawiali w cztery oczy, nie wymagał tego od niej.
- Wszyscy Jedi pozostaną przy tobie, bez względu na to, dokąd nas poprowadzisz i jakie wydasz rozkazy – zapewniła.
Revan dłuższą chwilę milczał, jakby się nad czymś głęboko zamyślił. W końcu odpowiedział tylko: Dziękuję. Niech Moc będzie z Tobą i przerwał transmisję.
Wizerunek Revana zniknął, a po kilku sekundach w głośnikach na statku rozległ się najgłośniejszy do tej pory alarm. Mandalorianie przybyli.
Malachor V nie był najpiękniejszym miejscem w galaktyce, ale dla Bao-Dura stał się pewną namiastką domu. Wiele miesięcy służył na pozostającym pod rozkazami generał Surik okręcie Outline, od niedawna jednak przebywał na powierzchni niegościnnego świata, gdzie kończył pracę nad Generatorem Cienia Masy. Potężne urządzenie, ukryte pod twierdzą Revana na Malachorze, było niemal gotowe do użycia. Po dostarczeniu odpowiedniej ilości energii, generator miał wytworzyć potężny wir grawitacyjny i zdmuchnąć z przestrzeni kosmicznej mandaloriańską flotę, a także – przed czym ostrzegał – przeorać powierzchnię niegościnnej planety.
Twierdza Revana była niewielkim zamkiem, kompleksem budynków otoczonych wysokim, permabetonowym murem, ukrytym wśród szarych, niewysokich, skalistych gór. Ze swojej sypialni Bao-Dur dostrzegał znajdujące się wiele kilometrów dalej płowe równiny, pokryte gdzieniegdzie lichą trawą i drobnymi drzewami. W pobliżu twierdzy nie można było liczyć nawet na to. Otaczały ich jedynie pokryte porostami skały i zasypane brunatnym żwirem doliny, w których żyło tylko parę gatunków zwierząt. Niebo nad Malachorem nigdy w pełni nie jaśniało. Gęste i ciemne chmury zakrywały nieboskłon, a dzień niewiele różnił się od nocy. Bao-Dur, jako Zabrak, był przyzwyczajony do podobnego klimatu, jako że pochodził przecież z Iridonii. Nie czuł się jednak dobrze w tym miejscu i mimo posiadania ścisłego umysłu, zaczynał wierzyć, że panuje tu jakaś nadnaturalna, mroczna siła. Nie miał pojęcia dlaczego Jedi, którzy walczyli przecież z mrokiem i wszelką niegodziwością, zdecydowali się na utworzenie swojej bazy akurat tutaj. Być może związane było to z innym istniejącym tu obiektem, w pobliżu twierdzy znajdowała się bowiem starożytna budowla, ukryta w większości – jak podejrzewał Bao-Dur – pod powierzchnią planety. Sam nigdy nie zbliżył się do tego miejsca, wiedział jednak, że Revan i drugi Jedi, na którego inni wołali Squint lub Alec, przebywali kilkakrotnie w tym miejscu. Być może znajdowały się tam jakieś pozostałości po którymś z dawnych Lordów Sithów, którzy przez wieki nękali galaktykę i Revan wraz ze swym towarzyszem badali te ruiny w poszukiwaniu jakichś artefaktów przydatnych dla Jedi.
Dowódcę wojsk Republiki i jego zastępcę Bao-Dur widział w twierdzy tylko raz, przed kilkoma dniami, gdy wyruszali właśnie w kierunku starożytnych ruin. Poza nimi, w twierdzy znajdował się jedynie niewielki personel – kilku strażników, zaufanych ludzi Revana i on wraz z paroma droidami, przysłany tu przez Meetrę Surik, by dokończyć i zainstalować Generator Cienia Masy. Poza sypialniami i kilkoma niewielkimi, nieurządzonymi salami, w głównym budynku twierdzy znajdował się jedynie jego warsztat i magazyny z częściami. Pomieszczenia bez okien pełne były sprzętu, narzędzi i zdezelowanych części, natomiast w centralnym punkcie warsztatu zabracki inżynier umieścił niezbędne mu urządzenia. Panele kontrolne i ekrany pokazywały wszelkie potrzebne dane, a skomplikowane mechanizmy szumiały cicho. Skonstruowany przez Bao-Dura i umieszczony na Malachorze generator był niemal gotowy. Energia potrzebna do użycia śmiercionośnej broni już niedługo miała zostać w pełni skumulowana, a on miał jedynie uruchomić na rozkaz sekwencję zdarzeń doprowadzających do totalnego zniszczenia.
Zdalniak, maleńki, popiskujący droid w kształcie kuli, fruwał po całym warsztacie. Był on jedynym towarzyszem Bao-Dura w tym miejscu. Zabrak skonstruował go będąc jeszcze dzieckiem i ten od tamtej pory nie opuszczał go na krok. Mimo tego towarzystwa, brakowało mu jednak codziennej służby wśród ludzi. Straszne miejsce, pomyślał. Z chęcią rozsadzę je na kawałki i wrócę tam gdzie moje miejsce. Zanim wir grawitacyjny pochłonie Mandalorian, będę już na pokładzie okrętu Jedi.
Zapiszczał komunikator. Bao-Dur podniósł lewą rękę, zbliżył mikrofon do ust i odezwał się:
- Tak, generale? – zapytał.
- Bao-Dur, czy generator jest gotowy? – usłyszał głos Meetry Surik. Komunikator trzeszczał straszliwie, więc Zabrak z trudem słyszał co do niego mówiła.
- Gromadzenie energii zakończy się za standardową godzinę – poinformował głośno. Zdalniak przeleciał mu przed twarzą, piszcząc wesoło. Okrążył go trzy razy i zawisł nad guzikiem uruchamiającym machinę.
- Mandalorianie wyszli z nadprzestrzeni. Trwa bitwa. Flota Revana związana jest walką, a my czekamy na swoją kolej. Kiedy dam ci znać, uruchom generator, wsiądź na statek i wracaj na Outline. Zdążysz przed wybuchem?
- To nie do końca będzie wybuch, generale – wyjaśnił. - Ale tak, zdążę. Bez odbioru – zapewnił krótko.
Zabrak wyłączył komunikator i oparł się pięściami o panel kontrolny. Mięśnie obu rąk zadrżały mu gwałtownie, a on sam głęboko odetchnął.
Warsztat tonął w ciemnościach, a jedynymi dźwiękami był szum kontrolek i pisk Zdalniaka. Inżynier spojrzał na niego.
- Już niedługo się zacznie, mały.
Flota Mandalorian wyskoczyła z nadprzestrzeni dokładnie tam, gdzie przewidywali. Tysiące okrętów, niszczycieli, krążowników, fregat i wszelkiego rodzaju statków zjawiło się o czasie. Jeśli chodzi o śmiercionośne ataki, Mandalorianie zawsze byli punktualni.
Revan obserwował rozwój wydarzeń z pokładu swojego frachtowca, którym wyruszył z powierzchni Malachora, pozostawiając za sobą starą planetę Sithów. Chmary myśliwców z obu stron opuściły pokłady niszczycieli i lotniskowców, ścierając się ze sobą w śmiertelnej walce. Przestrzeń kosmiczną wypełniły strzały, wybuchy i przelatujące wszędzie z niesamowitą prędkością wiązki energii, pochodzące z turbolaserowych dział.
Częścią floty Revana, na czas jego nieobecności, kierował Malak. Drugą część, stacjonującą w pewnym oddaleniu od orbity, powierzył Meetrze Surik. Była to dwójka jego najbardziej zaufanych i oddanych mu ludzi wśród Jedi, którzy porzucili Zakon i kierujących nim głupców pokroju mistrzów Vrooka czy Kavara. Revan, gdy poznał potęgę i tajemnicę Akademii Trayus i gdy zrozumiał, że kluczem do uratowania galaktyki będzie przyjęcie Ciemnej Strony, zadawał sobie wielokrotnie pytanie o to, kogo powiedzie bezpośrednio za sobą. Każdy Mroczny Lord Sithów musiał mieć ucznia, a spośród setek oddanych mu rycerzy Jedi to właśnie Squint i Meetra byli tymi o największym potencjale. Squint - choć teraz kazał nazywać się Malakiem – był jego przyjacielem, odkąd wiele lat temu poznali się w Świątyni Jedi i towarzyszył mu także teraz, na wszystkich frontach Wojen Mandaloriańskich. Był wielkim wojownikiem, uległym już Ciemnej Stronie i korzystającym z niej, wciąż jednak pełnym wątpliwości i sentymentów związanych z przynależnością do Zakonu. Nie kontroluje Ciemnej Strony tak jak powinien. Nie jest pewny swojej tożsamości. Jest mi wierny, ale wciąż ogląda się za siebie, jakby starał się dojrzeć któregoś z mistrzów, który powie mu, żeby wracał.
Meetra była inna. Nie znał jej, dopóki nie porzuciła Jedi wraz z innymi padawanami i rycerzami, by dołączyć do jego krucjaty, zachęcona przez samego Malaka. Zaraz po nim, była najbliższą mu osobą, z nią omawiał plany, jej powierzał coraz bardziej odpowiedzialne zadania. Wiedział, że go podziwia i spełni każde jego polecenie, widział w niej także ogromny potencjał. Jest oddana, ale inaczej niż Squint. On wciąż nie zatracił się w Ciemnej Stronie, ale jednak nie odrzuca całkowicie tej siły. Korzysta z niej, powoli ją pojmuje, ma za to w głowie dawne związki z Jedi. W Meetrze natomiast, jest opór. Wierna, owszem, do tego porzuciła wszystko, co związane z Jedi i nie ma żadnych wątpliwości. Ale Ciemna Strona wciąż jest jej obca. Wzbrania się przed nią, nie przyjmuje jej, nawet jeśli robi to bez świadomości. Służy mnie, robi to co wszyscy, ale Moc rozumie nadal po staremu.
Revan zbliżał się coraz bardziej do strefy walk. Kokpit sterowanego przez niego frachtowca zaczął rozbłyskać intensywnymi barwami, gdy statek znalazł się nieopodal miejsca, gdzie dwa myśliwce, republikański i mandaloriański, w ferworze walk wpadły na siebie i zniknęły w olbrzymiej eksplozji.
Meetra, gdyby tylko pojęła, jak bardzo zamknięta była do tej pory na Moc i zechciała ją przyjąć, mogłaby decydować o losach planet, układów i galaktyki. Mogłaby stać się czystą Mocą, zmieniającą kształt i losy wszechświata. Jej siła jest siłą innego rodzaju, niż siła Malaka. Malak mógłby być wielki teraz, już. Ona byłaby wielka w szerszej, odleglejszej, ale bardziej trwałej perspektywie.
Kilka wiązek energii prześlizgnęło się po statku Revana, jednak bez większej szkody.
Po bitwie. Po bitwie będzie jasne, kto mądrzej i lepiej zmierzył się z grozą Malachora. Malak lub Meetra Surik. To będzie któreś z nich. Z którymś z nich poprowadzę moich Mrocznych Jedi, postanowił.
Po chwili ogromny wybuch wstrząsnął statkiem, wytrącając go z toru lotu. Uderzenie, które otrzymał, pochodzić musiało z dział mandaloriańskiego okrętu, przebiło powiem tarcze ochronne, uszkadzając powierzchnię frachtowca. Rozległ się głośny alarm, a w niewielkim pomieszczeniu zaczęło mrugać czerwone światło. Revan wpadł w sam środek kosmicznej bitwy, z każdej strony dostrzegając masę myśliwców przelatujących tam i z powrotem, strzelających laserowymi wiązkami i starających się uniknąć takich samych wiązek nadlatujących z jednostek przeciwnika. Pikując i starając się utrzymać frachtowiec w całości, manewrował w miarę możliwości między śmigającymi mu przed dziobem jednostkami. Mógł przysiąc, że widział twarze kilkorga Jedi i republikańskich żołnierzy siedzących za sterami, oraz różnokolorowe hełmy Mandalorian we wrogich myśliwcach.
W pewnym momencie nie dostrzegał już nic poza przelatującymi torpedami, rakietami, wiązkami energii i osmalonymi myśliwcami. Zewsząd uderzały go podmuchy gorąca z wybuchających naokoło statków. Stracił kompletnie orientację w przestrzeni, obraz bitwy zlewał się w jedną, wielką feerię różnorakich barw, zmuszając go do zdania się wyłącznie na instynkt i Moc. Revan wyłączył myślenie, starał się wyczuć wszystko to, co otaczało go w wielkim bitewnym chaosie i ominąć czyhające po drodze zagrożenia. Nie wiedział jak, kiedy i w jakim czasie wymknął się z gromady najzacieklej walczących eskadr, nie wiedział w jaki sposób zdołał zmylić kilka mandaloriańskich jednostek i zmusić je do zderzenia się ze sobą, ale w pewnym momencie znalazł się tuż przed swoim okrętem flagowym, bronionym przez jedne myśliwce i z zaciekłością atakowanym przez drugie. Wśród huku wystrzałów, pisku alarmów, rozświetlających wszechświat eksplozji i osmalonego żelastwa latającego bezładnie w kosmicznej przestrzeni, przedarł się przez strefę walk wlatując - nie, nie wlatując – wpadając na lądowisko swojego krążownika. Jego mała jednostka uderzyła o metalową posadzkę i obracając się kilkakrotnie poszusowała aż do przeciwległej ściany lądowiska.
Poobijany lord wytoczył się niepewnie ze środka, ale pozbierał się nim służący tu żołnierze zbliżyli się z pomocą. Zatrzymał ich gestem dłoni, poprawił kaptur zarzucony na zamaskowaną twarz i od razu ruszył w kierunku turbowindy prowadzącej do mostka. Teraz należało skierować się w jedno miejsce. Okręt Mandalora Ostatecznego czekał niebawem krwawy abordaż.
Mostek płonął. Zasnuta ogniem i dymem przestrzeń pochłonęła większość operujących tutaj żołnierzy, a ci którym udało się uciec dalej, byli poparzeni i krztusili się wdychanym dymem. Poprzerywane kable latały pod sufitem, strzelając snopami iskier, a kolejne uderzenia wstrząsały pokładem - Mandalorianie skierowali swoje siły także do nich.
Meetra, sama z krwawiącą głową i poszarpanymi szatami, zdołała wyprowadzić część swojego oddziału z tego miejsca, nakazując mu ucieczkę w stronę dalszych pokładów Outline’a. Furia ataku zaskoczyła wszystkich, nim zdążyli w jakikolwiek sposób zareagować. Żołnierze biegali po rozświetlonych korytarzach, a przez wąskie iluminatory widać było tysiące przelatujących naokoło myśliwców. Część mandaloriańskiej floty przypuściła na nich szturm, wyskakując w innym sektorze i uderzając wszystkimi dostępnymi bateriami w znajdujące się najbliżej jednostki, w tym w statek Meetry. Zapanował chaos, jeden z rycerzy, Othard, zginął, a reszta zniknęła gdzieś w tłumie, pierzchającym z płonących pomieszczeń. Sytuację z czasem udało się opanować, a pozostałe okręty zostały natychmiast poinformowane o sytuacji. Teraz Jedi i grupa admirała Karatha mogli rozpocząć kontratak, co też nastąpiło. Część floty, czekającej zgodnie z planem w odwodzie, ruszyła na wroga z furią i wypuściła do walki kolejne chmary myśliwców.
- Rhenay! – zawołała Meetra. Wpadła na jedno z lądowisk Outline’a. Kolejne rzędy maszyn wznosiły się do góry i opuszczały pokład, dołączając do rozgrywającej się na zewnątrz bitwy. – Rhenay, gdzie jesteś?!
Gdzieś z kotłującego się tłumu żołnierzy wypadł kapitan. Minął ruszający właśnie myśliwiec i zbliżył się do niej, dysząc.
- Melduję… się… generale!
Zawiodłam dzisiaj Revana.
- Outline nie przetrwa bitwy – zawyrokowała.
- Wiem – odparł kapitan, prostując się. Twarz miał zlaną potem, czarną od pyłu i dymu. – Zniszczenia na mostku uniemożliwiają nam skutecznie kierowanie okrętem. Tarcze prawie padły. To koniec.
Nie chciałam tego usłyszeć, chociaż wiedziałam, że to prawda.
- Po wylocie wszystkich myśliwców rozkaż reszcie załogi się ewakuować. Przedostań się na Invincible, lub na Magnificent i czekaj….
Coś trafiło w lądowisko. Podmuch gorąca rzucił młodą Jedi do tyłu, a huk wybuchu ogłuszył ją na kilka minut. Gdy się podnosiła, świat wirował, a pisk w jej głowie przewiercał się przez mózg i wdzierał tak głęboko jak tylko można było sobie wyobrazić. Uderzyła w stojący w kącie myśliwiec, do którego nikt nie zdążył jeszcze wsiąść i odbiła się od niego, padając na podłogę. Z tyłu głowy czuła wielką, mokrą i lepką plamę. Zapach krwi, dymu i płonących przewodów unosił się wszędzie. Wśród ognia, kurzu i brudu widziała na wpół spalone ciała, poodrywane ręce, głowy i nogi, walające się wszędzie nadpalone wnętrzności. Starała się ustać na nogach. Jakiś szeregowiec w zabryzganym krwią i popiołem mundurze, z dwoma kikutami zamiast nóg i brzuchem rozprutym odłamkiem, krzyczał w konwulsjach, choć przez pisk w głowie zupełnie go nie słyszała. Sama nie wiedziała kiedy uruchomiła przytwierdzony do pasa miecz i ścięła mu głowę, kończąc męki.
Gdzieś, zauważając go kątem oka, dostrzegła Valarra. Oszpecony Jedi z wściekłością przedzierał się między trupami i poskręcanymi od wybuchu szczątkami myśliwców. Odwrócił się do niej i coś krzyknął, po czym znikł wśród pobojowiska.
Odlatuje… myśliwiec…
Jedna z maszyn podniosła się i, mimo powgniatanej, czarnej i zdemolowanej powłoki, wyleciała na zewnątrz. Potem druga, i trzecia.
Lana Thial… Noena…
Podpierając się czego tylko mogła, z wciąż kiwającym się i wywracającym na wszystkie strony poczuciem rzeczywistości, powlokła się do ostatniej ze znajdujących się w całości maszyn. Zaczęła wspinać się w górę, sama już nie wiedziała jak i po czym. Dostrzegła czerwoną plamę na kadłubie.
Tu uderzyłam…
Wsunęła się bezładnie do środka, starała się sięgnąć ręką do panelu sterowania, nacisnąć cokolwiek. Znów coś wstrząsnęło okrętem.
Na zewnątrz, szybko na zewnątrz…, pomyślała tylko.
Kabina pilota zasunęła się, a ona – nie wiedząc jak – usiadła za sterem i ruszyła naprzód, przebijając się przez ścianę ognia, dym, smród i trupy.
- Melduj, admirale Noover – warknął Revan. Holowizerunek niepokornego oficera rozpraszał się co kilka sekund pod wpływem zakłóceń. Na mostku pełną parą przy swoich stanowiskach pracowali żołnierze i technicy. Setki komputerów, paneli kontrolnych i holoekranów żarzyło się jaskrawymi barwami, ukazując najbardziej szczegółowe elementy rozgrywającej się dookoła bitwy. Przestrzeń kosmosu rozciągająca się za ogromnymi iluminatorami przesłonięta była przez walczące ze sobą krążowniki i fregaty.
- Nasze siły zwarły się z Mandalorianami. Zyskujemy powolną przewagę. Statki generała Malaka atakują na całej długości, podobnie jak moje jednostki. Wysłałem do boju wszystkie myśliwce. Vanquisher, Conqueror i Bonesaw doznały nieco obrażeń, ale zbliżyły się do eskadry Mandalora. Ostrzeliwują jego bezpośrednie otoczenie. Jednak ja i pozostali oficerowie mamy pewne zastrzeżenia lordzie Revanie.
Zawsze je mieliście, Noover. Już niedługo.
- Zgłosił się chociażby komandor Graveyard. Wielokrotnie wspominaliśmy panu, że…
Revan dał dyskretny znak technikowi pracującemu przy kontroli przekazów. Transmisja została przerwana.
Twój ostatni meldunek, admirale. Żegnaj, pomyślał Revan z dziką satysfakcją.
- Połącz mnie z Meetrą Surik – zażądał. – Jej statek jest uszkodzony. Łącz z prywatnym komunikatorem.
Technik uruchomił odpowiedni kanał i po chwili przed Revanem pojawiła się postać generał Jedi.
- Gdzie jesteś? – zdziwił się. – Czy to myśliwiec?
Wyglądała strasznie. Była brudna i zmęczona, twarz pokrywała skorupa krwi, lub innej mazi. Revan, patrząc na niebiesko-szary kolor holo, nie był w stanie tego stwierdzić.
- Ewakuowałam się – powiedziała ledwo. – Większość załogi nie żyje. Mandalorianie nas zaskoczyli, nim zdążyliśmy cokolwiek zrobić. Outline niedługo spadnie z orbity na powierzchnię, ale sytuacja jest już opanowana, a admirał Karath zaczął rozprawę z tą grupą Mando. Kilku Jedi ruszyło do bezpośredniej walki, a ja schodzę na któryś z krążowników. Zawiodłam cię. Wybacz.
- To nieistotne. Wycofaj się natychmiast z pola bitwy i przejmij znowu dowodzenie. Gdy nadejdzie pora musisz dać znać inżynierowi, pamiętaj! – krzyknął. – Żadnych błędów! Rozprawcie się z tą mandaloriańską zbieraniną i utrzymajcie pozycje!
- Tak jest – odrzekła.
Technik na jego znak przerwał transmisję i połączył go z Malakiem. Przed iluminatorami przeleciał tuzin republikańskich myśliwców, który gdzieś powyżej mostka zestrzelił Mandalorianina. Drobne kawałeczki tego co kiedyś było statkiem wroga, posypało się na okręt Revana. Twarz Malaka jak zwykle przypominała kamienną maskę i nie zdradzała najmniejszych oznak zdenerwowania.
Ma w sobie gniew i bitewny szał, ale na zewnątrz jest zimny i opanowany.
- Melduj – rozkazał oschle Revan.
- Straciłem sześć lekkich krążowników i kilka eskadr myśliwców. Niszczyciele płoną. Ale nie jesteśmy dłużni Mandalorianom. Rozsypują się – powiedział.
Przez wizjer maski Revan widział doskonale oczy Malaka.
Pełne nienawiści i satysfakcji. Prawie współczuję Mandalorianom, których położy w bezpośrednim starciu.
Z lewej, wielki i ociężały gwiezdny niszczyciel, ostrzeliwany przez mandaloriańskie jednostki, poddał się w końcu atakującym. Seria wybuchów, zamieniona wreszcie w jedną, silną i ostateczną eksplozję, rozczłonkowała okręt na kilka płonących części, które poczęły spadać w kierunku ponurej powierzchni majaczącego za nimi Malachora. Podmuch uderzył w okręt flagowy Revana, ale nie była to siła mogąca wybić ich z kursu.
- Dołączcie do pierwszego skrzydła! Musimy zetrzeć się ze statkiem Mandalora! – Revan krzyczał, by Malak mógł go usłyszeć w bitewnym zgiełku.
- Jeszcze dziś Mandalor będzie leżał martwy przed tobą – zapewnił Malak, rozłączając się.
Revan zamyślił się na chwilę, wbijając wzrok w swoje wysokie, sięgające kolan buty. Tak, to prawda. Już niedługo Mandalor Ostateczny polegnie, a z nim większa część jego zbrodniczej armii, pustoszącej od tylu lat galaktykę. Już niedługo. Bitwa trwa, chaos, śmierć i zniszczenie panoszą się dookoła. Ostateczne, śmiertelne zwarcie. Wypędziłem Mandalorian z Republiki i terenów, które podbili. Nie mają już dokąd uciec. Teraz trzeba przyspieszyć bieg wydarzeń.
- Przejść do pierwszej linii! – zawołał. – Atak na okręty dowodzenia i okręt Mandalora!
Czas mijał.
Płonące szczątki przedzierały się przez czarne niebo Malachora, najczęściej docierając na płową powierzchnię w postaci popiołów. Rozbłyski i wybuchy rozświetlały co jakiś czas ponury świat, niczym wielkie, migoczące słońca, tu na dole jednak panowała cisza.
Bao-Dur czekał.
Ostatni strażnicy i kilkoro padawanów opuścili twierdzę, dołączając do rozgrywającej się na górze bitwy. Wszystkie pomieszczenia i korytarze były puste. Pozostał jedynie on sam, latający wokoło Zdalniak i ukryty pod twierdzą Generator Cienia Masy. Zabracki inżynier przechadzał się bez słowa po opustoszałych, nieurządzonych salach. Co chwila wyglądał przez okna, w końcu jednak wyszedł na dach swojej kwatery. Stamtąd doskonale widział odległe równiny z drobnymi drzewami, zielone pagórki i najbliższe mu szare skały otaczające kompleks, a także niebo - żarzące się co chwila, przez kilka sekund i następnie znów ciemniejące. Gdzieś tam, przez chmury przebijały się nieliczne gwiazdy.
Kumulacja energii potrzebnej do uruchomienia generatora miała zakończyć się za kilkanaście minut. Wtedy to miał już być na posterunku, czekać na sygnał i uruchomić śmiercionośną machinę. I odlecieć stąd, odlecieć jak najdalej i nigdy nie wrócić, pomyślał.
Canderous Ordo w pełnej zbroi, z długim, dwuręcznym karabinem blasterowym, ostrzeliwał się zaciekle przed nawałą republikańskiego szturmu. Jego oddział malał z każdym atakiem, a kolejne pomieszczenia, pełne dymu, ognia i trupów, wpadały w ręce wroga. Już dwa pokłady powierzonego mu statku przejęte były przez Republikę, a abordaż nie ustawał. Stracił wszelką kontrolę na lądowiskami, stracił wielu ludzi i w końcu straci ten statek.
Mandalorianie nie uciekają, pomyślał. Ale dziś nie odniosę tu zwycięstwa. To nie będzie drugi Althir.
Zabarykadowali się za kolejną grodzią, ale byłą kwestią czasu, gdy wróg przebije się i na nowo rozpocznie się walka. Canderous wiedział to i wiedzieli to jego ludzie.
- Stang! – zaklął Dorvak, jeden z podkomendnych Canderousa. Jego granatowa zbroja zachlapana była krwią, paliwem i innymi substancjami, jakie jeszcze można było znaleźć na zniszczonym statku. Obaj padli na podłogę, opierając się o ścianę. Reszta zakutych w zbroje wojowników zamknęła gródź i przygotowała się do obrony.
- Co teraz Canderousie? – zapytał z wściekłością Dorvak. – Jeśli klan Ordo straci ten okręt i kontrolę nad całym skrzydłem, Republika podziurawi nas wszystkich!
Canderous zdjął srebrny hełm i próbował złapać oddech. Otarł pot z czoła i podrapał się po szerokiej, wydatnej szczęce.
- Taa, dziękuję za uświadomienie mi naszej beznadziejnej sytuacji, Dorvak – warknął. – Może zatem podniesiesz dupę i dla odmiany to ty podziurawisz paru zawszonych Jedi?
Dorvak nie czekał na dalszą część reprymendy i dołączył do swoich braci. Canderous pozostał na miejscu. Nie miał już sił na walkę. Przez tyle lat bił się na wielu frontach, przeszedł imponujący szlak bitewny, a teraz miał już dość. Po bitwach na ziemi i w powietrzu, po skokach Bazyliszkami na głowy przerażonych wrogów i lotach w myśliwcu w trakcie starć w kosmosie, po Althir, Onderonie, Taris i dziesiątkach innych planet, miał dość. Republika ruszyła z kontrofensywą, wyparła ich ze swego terytorium, zagoniła do kąta i wszystko wydawało się stracone. Chwała jaką Canderous i jego klan zdobyli, pokonując znakomitych przeciwników w całej galaktyce, skończyła się wraz z nastaniem jednej osoby: Revana. Zaszczyt jakim była możliwość zmierzenia się z jego geniuszem, był jednak okupiony ogromnymi stratami i dziś ta bitwa będzie zwieńczeniem tych strat.
Malachor to przeklęta ziemia. Mandalorianie nie powinni się tu zapuszczać. Mandalor miał nadzieję zadać tu Republice druzgocący cios, w końcu, po tylu kampaniach pełnych upokorzeń, ale to nie będzie nic innego, jak tylko kolejna klęska.
Dziś Canderous widział już wszystko. Przestrzeń kosmiczna wypełniła się tysiącami myśliwców, złączonych w śmiercionośnym uścisku. Widział już wybuchy, ogień, krew, fruwające w powietrzu kończyny, płonące żywcem ciała i podłogi śliskie od wnętrzności rozdeptanych przez buciory. Żołnierze Republiki atakowali z niespotykaną zaciętością i agresją, a prowadzący ich Jedi byli niczym w jakimś oszalałym amoku, żądnym totalnego zniszczenia i destrukcji transie. Byli bezwzględni, mordowali pokonanych w walce przeciwników, z radością i oszalałym śmiechem znęcali się nad kładącymi się przed nimi ciałami poległych.
Jeśli Malachor miał czające się na powierzchni mroczne siły, to z pewnością poczęstował nimi swoich Jedi. A być może była to kolejna sztuczka Revana.
Atakują!
Canderous poderwał się na równe nogi. Gródź wystrzeliła w impetem, przygniatając kilku z jego ludzi, a zaraz za nią do środka wlała się masa republikańskiego wojska, wyłaniając się spośród ognia płonącego w poprzedniej sali. Uderzenia z zewnątrz wstrząsnęły statkiem, a umieszczone pod sufitem świetlówki zamrugały, to pokazując, to zamazując sylwetki atakujących wrogów. Strzelanina zamieniła się w krwawą rzeź. Skracający dystans republikanie przyparli do Mandalorian, którzy sięgnęli po swoje wibroostrza. Zaczęła się walka wręcz, gdzie każdy walczył już jak mógł i czym mógł. Ktoś strzelał, inni zwarli się w tańcu mieczy. Wojownicy skakali sobie do gardeł, jeśli tylko któryś z Mandalorian pozbył się hełmu, dusili się, bili. Fruwały granaty odłamkowe i rozbłyskowe. Eksplodowały plazmowe pociski. Wraz z wojskiem, do pomieszczenia wpadło dwóch Jedi. Wściekłość na ich twarzach zaskoczyła nawet Canderousa. Ordo rzucił się na nich z wibroostrzem, rycząc wściekle i przekłuwając pod drodze szeregi żołnierzy. Jeden z Jedi zniknął gdzieś w tłumie walczących, siekając zielonym mieczem świetlnym, drugi zaś skoczył ku Canderousowi, wymieniając z nim ciosy. Rycerz był zwinniejszy i lżejszy, dodatkowo Mandalorianina krępowała ciężka, srebrna zbroja. Miecz świetlny i wibroostrze zderzyły się kilka razy, w końcu jednak Jedi okazał się szybszy. Zamarkował atak, a gdy Canderous podniósł broń by sparować uderzenie, rycerz zamachnął się z drugiej strony. W ostatniej chwili Mandalorianin uchylił się i poczuł jedynie, że miecz świetlny drasnął go w twarz. Hełm… zostawiłem hełm pod ścianą, obok grodzi.
Czując swąd palonej skóry, upadł prosto na stertę zmasakrowanych ciał. Gdzieś obok leżała w hełmie odcięta głowa Dorvaka. Spojrzał na Jedi, który stał nad nim. Usta miał wykrzywione w szyderczym uśmiechu, a oczy płonęły mu żywym ogniem. Tak wyglądają upiory na Malachorze, zrozumiał Ordo. Upiór chciał unieść miecz i wbić go Canderousowi w serce, nim jednak skierował ostrze w odpowiednią stronę, jego klatkę piersiową, ukrytą pod czarną szatą, przeszyła wiązka energii z blastera. Jedi osunął się na kolana, po czym upadł na wznak pośród walczących i mordujących się wojowników.
Canderous Ordo przymknął oczy i przełknął ślinę.
Nie oddam tego statku tak łatwo, postanowił. Poderwał się, rzucając natychmiast na najbliższego żołnierza.
Ostatnie myśliwce Mandalorian rozleciały się z przeraźliwym hukiem na miliony kawałeczków, a ich okręty-matki już dawno skierowały się w przeciwną stronę - w stronę głównego pola bitwy. Armada odniosła zwycięstwo, a Saul Karath już mógł liczyć na kolejne odznaczenie przyznane mu przez Revana. Meetra wylądowała na krążowniku, który meldował wcześniej o śmierci dowódcy. Zjawiając się na mostku, przejęła dowodzenie i swoimi rozkazami wydatnie przyczyniła się do zwycięstwa nad tymi, którzy unicestwili jej poprzednią jednostkę.
Nie ma już miejsca na błędy, mówiła sobie.
Rozochocona zwycięstwem i Mandalorianami uciekającymi w stronę głównego zgrupowania floty, próbowała napawać się siłą i mocą, która emanowała z Malachora. Nie jestem już Jedi, a teraz… potęga wypływająca z Ciemności, może być i moją potęgą. Revan wciąż chciał mi to pokazać, sprawić bym to poczuła. Jest mądry.
Republikańskie gwiezdne niszczyciele i krążowniki zbliżały się coraz bardziej do okrętów znajdujących się w centralnej części floty Mandalorian. Wśród huku wystrzałów, eksplozji, ognistych podmuchów, wstrząsów i fruwających wszędzie torped, wielkie machiny przesuwały się coraz dalej i dalej, otoczone chmarami myśliwców, niczym ogromne i powolne, poranione zwierzęta, otoczone mrowiem insektów.
Bitwa trwała już wiele godzin, a poza jej początkową fazą, wojska Revana zdobywały systematycznie przewagę. Niszczyciele, lotniskowce i frachtowce obu stron płonęły, a straty, według meldunków, były już tak wielkie po obu stronach, że gdyby walka miała trwać drugie tyle – zabrakłoby ludzi i maszyn.
Ale to nie potrwa tak długo, pomyślał Revan. Zbliżam się do ciebie, Mandalorze. Upokorzę cię na oczach twych ludzi, a później wysadzę ten układ i zrobię tu cmentarzysko dla twojego ludu.
Republika powoli zaciskała pierścień wokół statków dowodzenia walczących zaciekle Mandalorian. Mimo tej zaciętości, nie mogli oni już jednak liczyć na nic, poza bohaterską śmiercią opiewaną w pieśniach.
Ale pieśni też już nie będzie, bo nie będzie nikogo kto mógłby je zaśpiewać. Malachor dał nam siłę, a także wiele odpowiedzi i jeszcze więcej pytań. A teraz, dzięki tej sile zniszczę tu wszystko i rozpocznę nowy etap swojego życia.
- Pilne połączenie od komandora Terna! – krzyknął jeden z krzątających się po mostku techników.
- Połącz – rozkazał Revan, stając przed komunikatorem. Gdy wyświetlił się przed nim komandor, Revan nie czekał:
- Możesz mieć jedynie dobre wieści.
Tern spojrzał na niego wyzywająco. Już niedługo, Tern, bądź pewny.
- Wyłącznie dobre, lordzie Revanie. Statki Mandalorian są w zupełnej defensywie. Płoną, są uszkodzone. Braki w załogach sięgają blisko 70%. Wyją alarmy, kapsuły ratunkowe startują z eksplodujących krążowników i lecą na pustkowia Malachora, wyłącznie po to by się rozbić. Stracili większość myśliwców, a drugie skrzydło ich armii pierzcha przed wojskami generał Surik i admirała Karatha – zameldował Tern.
- Dziękuję komandorze, za wszystko – Revan zakończył przekaz.
Nie jesteś mi wierny, Tern. I dlatego czeka cię zagłada, tak jak i wszystkich zgromadzonych w tej części floty. Wierność i oddanie, lub śmierć. Przez te wszystkie miesiące pod moimi rozkazami, wybraliście swój los.
Z zamyślenia po raz kolejny wyrwał go technik.
- Lordzie Revanie… to połączenie… od Mandalora….
A więc sam przychodzisz po swoją zgubę, Ostateczny.
- Połącz.
Na mostku pojawiła się wielka holosylwetka Mandalora Ostatecznego. Był, jak wszyscy Mandalorianie, okryty pełną zbroją. Z pleców zwisała mu długa peleryna, a w ręku trzymał wibroostrze. Twarz zakrywała mu maska, przynależna tylko mandaloriańskiemu przywódcy. To ona była niezbędnym do utrzymania władzy elementem, jej symbolem.
- Jedi Revanie – zagrzmiał, przerywany zakłóceniami i szumami głos Mandalora.
- Mandalorze – Revan postarał się, by głos dobywający się spod jego maski brzmiał równie wyniośle.
- Wiedz, że mam świadomość niekorzystnej sytuacji, w jakiej się znajduję. Zebrałeś tu wszystkie swoje najbardziej znaczące siły, mając nadzieję, że Mandalorianie, uciekający od dawna przed twymi wojskami, zaatakują. Dałem się w to wciągnąć, przyznaję – głos Mandalora ani przez chwilę się nie załamał. Był pełen dumy, pychy, pewności siebie.
- Czego zatem oczekujesz? Nie zamierzam przerwać ataku, dopóki nie zobaczę jak ty i twój statek spadacie spopieleni na Malachor, przeklętą planetę – odparł Revan.
Mandalor przyjrzał mu się uważnie.
- Od dawna to już nie są wojny mandaloriańskie, Revanie. To nie są już bitwy toczone między Republiką a Mandalorianami. To nasza wojna, Revanie, między mną a tobą. To był dla mnie zaszczyt walczyć z takim przeciwnikiem. Chciałbym więc wreszcie cię spotkać i zmierzyć się z tobą. Ty i ja. Sami. Zwycięzca bierze wszystko – zaproponował Mandalor.
Załoga mostka na dłuższą chwilę przerwała pracę, przysłuchując się tej rozmowie i przypatrując obu jej bohaterom. Revan, w masce i czarnym płaszczu, stał naprzeciw holograficznej sylwetki Mandalora Ostatecznego. Zapadło długie milczenie. Obaj wpatrywali się w siebie. Za iluminatorami trwała groza bitwy, choć na mostku zapanowała jak gdyby zupełna cisza, nicość.
- Przybędę na twój statek – powiedział w końcu Revan. – Nie musisz wstrzymywać swych ludzi. Moje wojska z chęcią wyrżną wszystkich Mandalorian, by utorować mi drogę, a ja zakończę tę wojnę wznosząc do góry twoją głowę.
- Jak sobie życzysz, Jedi – Mandalor zniknął, a załoga jeszcze przez dłuższą chwilę stała bez ruchu, wpatrując się w Revana.
Zgniotę cię, Mandalorze. Zgniotę twoich ludzi. Zgniotę zdrajców i zgniotę ten świat. To będzie mój pomnik dla galaktyki, wieńczący tę bitwę i całe Wojny Mandaloriańskie.
- Malak, zarządź odwrót swojej eskadry. Dołączcie do Meetry i ostrzeliwujcie dalej siły Mandalorian! Trzymajcie dystans! – Revan krzyczał do komunikatora, manewrując między myśliwcami wroga. – Mandalor wyzwał mnie na pojedynek. Zaraz wyląduję na jego statku.
- To bezcelowe, Revanie. Zabrak mógłby już teraz uruchomić generator! – zaoponował Malak.
- To nie bezcelowe, to najważniejsze! Muszę najpierw odebrać mu jego maskę! – warknął Revan.
- Maskę? Co…
- Dystans! Utrzymuj dystans. To flota Mandalorian i siły Noveera muszą utrzymywać się blisko planety!
Revan przerwał połączenie i wybrał następny kontakt.
- Meetra! – zawołał. – Koniec coraz bliżej! Bądź w gotowości. Gdy tylko dam ci znak, polecisz włączyć generator Zabrakowi. Trzymajcie dystans i ostrzeliwujcie się! Noveer i wszystkie siły pod moim dowództwem utrzymają Mandalorian jak najbliżej orbity!
- Tak jest! – krzyknęła Meetra. – I… - głos jej zelżał. – Powodzenia.
Revan westchnął. Wciąż walczy ze sobą.
Rozłączył się i zajął się lotem. Wraz z osłaniającymi go myśliwcami przedzierał się przez bitewny chaos, cudem tylko i zrządzeniem Mocy unikając zestrzelenia. W końcu dotarli do okrętu flagowego Mandalora. Zdejmując ostatnie jednostki wroga, znaleźli się w środku, na pustym lądowisku.
Więc jednak nie może się doczekać…
Revan pognał w kierunku grodzi, nie wyczuwając za nią żadnego zagrożenia. Żołnierze i kilku Jedi, którzy mu towarzyszyli, ruszyli za nim. Biegli przez opustoszałe korytarze, niesieni mroczną potęgą Malachora. Revan czuł się lepiej niż kiedykolwiek. Czuł siłę, podniecenie, moc. Czuł, że gdyby tylko zechciał, mógłby sam zgnieść na kawałki wszystkie statki jakie walczyły teraz w tym układzie. Wyczuwał podobną siłę, podobne namiętności, u biegnących za nim Jedi, a nawet u żołnierzy.
- Droidy HK! – wrzasnął któryś z rycerzy.
Zatrzymali się nagle. Rzeczywiście, z przeciwległego końca korytarza nadbiegał oddział droidów-zabójców. Żołnierze podnieśli do góry broń, a Jedi zapalili miecze świetlne. Pierwszy szereg robotów zbliżył się już na odległość strzału, a ich fotoreceptory rozjarzyły się złowieszczo. Również wycelowały swoje karabiny blasterowe i… zaczęły rozmawiać.
- Wyjaśnienie: wtargnęliście na obcy teren Jedi – odezwał się przeciągle pierwszy.
- Ostrzeżenie: każdy chakkar ma natychmiast opuścić pokład, inaczej…
Drugi z nich nie zdążył dokończyć. Żołnierze rozpoczęli ostrzał, a Jedi rzucili się naprzód odbijając strzały swoimi mieczami świetlnymi. Revan wyskoczył w górę, obrócił się w powietrzu i wylądował za oddziałem droidów. Nim którykolwiek z nich się obrócił, Revan skupił się, wyciągnął ręce do przodu… uda mi się, uda… jestem zbyt potężny by mogło być inaczej… i wystrzelił w stronę HK oślepiające błyskawice. Droidy zaczęły trząść się spazmatycznie i wyć niezrozumiale, upuszczając broń. Revan raził ich, czując jak wypełnia go dzika Moc. Nie przestawał, aż ostatni z HK padł na ziemię, siejąc na wszystkie strony iskrami z zepsutych serwomotorów.
- Jeśli to wszystko na co ich stać… - zaczął Revan.
- Wbrew pozorom, to niezwykle skuteczne i niebezpieczne droidy, lordzie Revanie. Chciałbym zdobyć i mieć kiedyś takiego – wtrącił się jeden z żołnierzy.
Revan spojrzał na szczątki zniszczonych droidów.
Nie sądzę, by były przydatne…
Pobiegli dalej. Statek Mandalora, choć z zewnątrz płonął i straszył osmalonymi dziurami, w środku wydawałby się już nienaruszony. W pustych pomieszczeniach nie spotkali nikogo, choć kilka kolejnych droidów HK usiłowało zablokować im przejście.
Już, już, niedługo, za chwilę, powtarzał Revan, biegnąc naprzód.
Gdy zbliżyli się do turbowindy prowadzącej na mostek, były Jedi aktywował przytwierdzony do ręki komunikator. Jechali do góry, gdy Revan przesłał sygnał Meetrze. Po chwili jego urządzenie rozświetliło się na zielono - rozkaz został odebrany.
Turowidna wyhamowała, a ich oczom ukazały się drzwi, za którymi znajdował się mostek.
Już czas…
Bao-Dur zrobił to, do czego przygotowywał się od tak dawna. Na rozkaz generał Surik uruchomił odpowiednią sekwencję i opuścił warsztat wraz ze Zdalniakiem. Miał tylko kilkanaście minut, zaraz ruszył więc na lądowisko, gdzie czekał od dawna republikański wahadłowiec. Następnie wzbili się w górę, po raz ostatni spoglądając na powierzchnię Malachora, malejącą w oczach twierdzę i majaczące gdzieś w oddali wejście do tajemniczej budowli Sithów.
Zdalniak zapiszczał krótko.
- Tak, mały – potwierdził Bao-Dur. – Udało się.
Drobna Jedi dosłownie rzuciła się z zębami do krtani rannego, starającego się jeszcze bronić, Savara. Wyrwała mu z szyi kawał mięsa, rzuciła na ziemię bezwładne ciało i przelotnie spojrzała przekrwionymi, żółtymi oczami na Canderousa, ponownie rzucając się w wir walki i znajdując gdzieś wśród ciał miecz świetlny. Ich dzikość jest straszna. Są brutalni i bezwzględni, bardziej, jeszcze bardziej niż do tej pory, pomyślał w międzyczasie Ordo. Malachor, przeklęte miejsce…
Mandalorianie odzyskali kontrolę nad swoim statkiem, wobec czego klan Ordo mógł znów ruszyć do ofensywy. Główne siły związane były walką w pobliżu planety, ostrzeliwane jeszcze z daleka przez drugą część republikańskiej floty i jej myśliwce. Canderous wydał więc rozkaz ataku na pierścień jaki w trakcie bitwy utworzył się wokół statków dowodzenia. Należało wyrwać Mandalora z okrążenia i spróbować odwrócić losy bitwy. Jego Mandalorianie naparli z impetem na okręty Republiki. Canderous nie liczył się już z nikim i z niczym. Jeśli któryś z krążowników znajdował się na skraju wytrzymałości, nakazywał taranować nim jednostki Jedi. Śmierć bywała lepsza, jeśli pociągało się za sobą zażartego wroga.
W końcu Ordo i resztki jego przybocznego oddziału przedarli się na statek Republiki, a stamtąd – walcząc i ostrzeliwując się – na okręt flagowy Mandalora. Tam napotykali kolejne oddziały Jedi, prące do przodu bez opamiętania. Krążyły pogłoski, że na pokładzie jest Revan, że Mandalor wyzwał go na pojedynek. Canderous nie wiedział już co się dzieje, co jest prawdą, a co nie, czy ktokolwiek z walczących po obu stronach pamiętał jeszcze jakiekolwiek rozkazy, czy też walił już na oślep, pędząc przed siebie w bitewnym szale i ścierając się z wrogiem gdzie tylko akurat go napotkał, na tym czy innym statku, w tym czy innym miejscu.
Mostek, tam musimy dotrzeć. Ta walka, te trupy, nie mają już znaczenia, pomyślał.
- Za mną! Jesteśmy już blisko!
Drzwi rozsunęły się, a Revan i towarzyszący mu oddział żołnierzy i Jedi wkroczyli do środka. Mostek mandaloriańskiego statku był niezwykle przestronny. Gdzieś w oddali, na drugim końcu, znajdowały się iluminatory, komputery i cały sprzęt potrzebny do dowodzenia. Pomieszczenie płonęło, tryskały iskry, a wstrząsy wybuchów cały czas usuwały wszystkim grunt spod nóg. Niedługo po wejściu Jedi, w sali zaczęło gromadzić się mnóstwo dyszących, brudnych i rannych Mandalorian. Przez drzwi przelewały się też grupki republikańskich żołnierzy, rycerze i padawani. Nikt jednak, kto przekroczył próg, nie atakował. Wszyscy stanęli pod ścianami, z jednej strony Mandalorianie, z drugiej rewanżyści. Panował tu straszliwy upał. Wszystkie systemy padły. Światło migotało, gasnąc i zapalając się na przemian.
Na środku pozostali jedynie Mandalor Ostateczny i Revan. Czerwona peleryna zakutego w zbroję wojownika była poszarpana i zniszczona. Widać i on zażył dziś bezpośredniej walki. Jaki Mandalorianin by sobie jej odmówił?
- Witaj, Jedi Revanie – Mandalor zacisnął pięść na swoim wibroostrzu. Pokład znów się zatrząsł, a dym i płomienie na chwilę się rozproszyły. – Długo czekałem na tę chwilę.
Revan widział przez smugi dymu i czerwonego powietrza zarysy twarzy zgromadzonych tu wojowników, ale nie skupiał się na twarzach.
- Kończmy to – odrzekł. – Jeden na jednego. Zwycięzca bierze wszystko. Ten kto wygra, rozkaże poddać się żołnierzem wroga. Przegrany zginie. Jego wojska odejdą wolno.
- Zgadza się – Mandalor stał bez ruchu. – Wiele ryzykujesz tym pojedynkiem. Szala zwycięstwa w bitwie i tak przechyliła się przecież na twoją stronę. Mogłeś odmówić.
Revan spojrzał na niego.
- Nie, nie mogłem. Ja też długo czekałem na tę chwilę.
Zapalił miecz i ruszył do przodu.
- Generale! Generale! – słaby krzyk Bao-Dura nie doczekał się odpowiedzi. Komunikator i wszystkie systemy wysiadły, a zestrzelony przez wroga wahadłowiec pikował w kłębach dymu wprost na jeden z mandaloriańskich krążowników. Gdy odbił się od burty i wpadł przez osmaloną dziurę gdzieś do środka, zabracki inżynier stracił przytomność.
Obudził go pisk Zdalniaka, który unosił się obok jego głowy, i straszliwy ból lewej ręki. Gdy rozmazany obraz ustąpił miejsca jasnej rzeczywistości, Iridonianin zrozumiał co się stało.
Bitwa trwała. Jego zestrzelony statek wpadł gdzieś do płonącego krążownika. Wokół nie było nikogo, wył alarm, mechaniczny głos ostrzegał o nieodwracalnych uszkodzeniach okrętu, a on, leżąc wśród sterty żelastwa, nie mógł się ruszyć – jego ręka przygnieciona była przez dziób zdewastowanego wahadłowca.
Krążownik powoli opadał, wstrząsany wybuchami skrzypiał straszliwie. Zdalniak piszczał niespokojnie, unosząc się przy swoim panu.
- Nie dasz rady, mały – odparł Bao-Dur. – Nie uwolnię się. To koniec. Jeśli uda ci się uratować, leć.
Zdalniak nie ruszał się z miejsca, piszcząc przeraźliwie. Pokład przechylał się nieznacznie, w miarę jak zniszczony statek opadał coraz niżej. Nawet gdy okręt zacznie spadać i uwolnię rękę, zginę lecąc i uderzając w coś, albo wessie mnie czerń kosmosu.
Zdalniak znów zapiszczał, przyjmując desperacki ton.
- Odciąć? – zamyślił się Bao-Dur, spokojny jak zawsze. – Tak… to… jedyne wyjście. Zrób to.
Droid nie czekał. Zapiszczał tylko krótko ze smutkiem, po czym z jego obudowy wyłonił się niewielki wibronóż, przymocowany do mechanicznego ramienia. Czując, że pokład zniża się coraz bardziej, przechodząc do pionu i tracąc jakąkolwiek stateczność, Zdalniak zrobił to jednym szybkim cięciem. Zabrak zawył, ale mógł też w jednym momencie podnieść się z podłogi. Będąc w zupełnym szoku, ze sterczącym, krwawiącym niesamowicie kikutem ruszył przed siebie. Kapsuły, kapsuły ratunkowe…. niedaleko.
Szedł wolno, ale pewnie, marszcząc spocone czoło. Bardzo zbladł. Obraz znów rozmazywał mu się przed oczami, ale mijał kolejne zawalone żelastwem korytarze, kierując się za piszczącym z przodu Zdalniakiem.
W końcu dotarli.
Kapsuły…
Ostatkiem sił inżynier wtoczył się do środka jednej z nich, a gdy zanim wleciał jego malutki droid, gródź zatrzasnęła się. Kapsuła wystartowała i znów znaleźli się w przestrzeni, opuszczając tonący powoli w czerni kosmosu krążownik. Statki Republiki wciąż walczą w pobliżu planety… wszyscy zginą, razem z Mandalorianami… niech uciekają… zdążył jeszcze pomyśleć i znów zemdlał.
Canderous dołączył do tłumu swych rannych i zrezygnowanych braci, oglądających walkę. Po drugiej stronie mostka stali żołnierze Republiki oraz Jedi, a po środku, wśród ognia, dymu, iskier, w migoczącym świetle i pomimo wstrząsów wywoływanych rozlegającymi się wkoło wybuchami, walczyli ze sobą na śmierć i życie Revan i Mandalor Ostateczny.
Revan jest lepszym wojownikiem. Ma przewagę. To jest nasz koniec, nie można mieć już złudzeń. Malachor, przeklęte miejsce…
Miecz świetlny Revana zmienił się w jedną wielką plamę niebieskiego światła. Mandalor przez wiele minut parował dzielnie jego uderzenia. W końcu, dysząc ciężko, pomylił się i otrzymał cios wprost w pierś. Jego zbroja wytrzymała uderzenie, ale osmalona dziura jeszcze długa dymiła, przeszkadzając mu w walce.
Revan, po długiej wymianie ciosów i permanentnym nacieraniu, przeszedł do defensywy. Bolały go ramiona i głowa, oczy piekły go pod maską, a obraz w wizjerze był jakby coraz bardziej wąski. W trakcie walki dał się pchnąć w ogień, buchający ze szczątek jakiegoś urządzenia, więc jego płaszcz spłonął częściowo, a maska pokryła się żarem. Mandalor natarł raz jeszcze, ranny i równie zmęczony, lecz jego wibroostrze w końcu straciło moc i zostało przecięte przez miecz Revana.
Odrzucił broń, sięgając po granaty. Rzucił je, ale Revan był szybszy i chwytając je w powietrzu w uścisku Mocy, odrzucił daleko za siebie. Stojący przy drzwiach Mandalorianie, z wściekłością spoglądający w stronę grupy Jedi i żołnierzy, skoczyli ku ziemi, w ostatniej chwili ratując się przed wybuchem. Revan, nie czekając, wyskoczył w górę i lądując za plecami przeciwnika pchnął po podmuchem Mocy na ziemię. Kolejny wstrząs pokładu mało nie zwalił go z nóg, ale zdołał ustać. Leżący Mandalor, w desperacji, sięgnął po blaster i zaczął strzelać w kierunku Jedi, ale ten zręcznie odbijał wszystkie wiązki energii swoim mieczem, obracając się przy tym i uskakując na boki.
W końcu zbliżył się do Mandalora, zaciskając w powietrzu pięść. Przywódca wszystkich klanów uniósł się, przytrzymywany niewidzialną siłą i zaczął się dusić. Podniósł ręce do gardła, ale nie mógł nic zrobić. Charkot wydobywający się spod jego maski zagłuszył nawet odgłosy otaczającej ich kosmicznej bitwy.
- Mandalorianie! – zwrócił się do zebranego tłumu Revan, wciąż trzymając zaciśniętą w powietrzu pięść. – Dzielnie walczyliście przez wiele lat, ale dziś dosięgła was klęska! Złożycie broń, tak jak honorowo ustaliliśmy to przed pojedynkiem. Macie się rozproszyć i zaprzestać walk. Macie porzucić myśli i marzenia o wojnie. Macie zniknąć i nigdy nie powrócić.
Mandalor zacharczał wściekle, wierzgając w powietrzu nogami. Revan nawet nań nie spojrzał.
- Wasza przegrana jest ostateczna. Wasz przywódca zginie, a jego następca nigdy nie zostanie wybrany. Maska Mandalora nie będzie wam oddana.
Mandalorianie przyglądali się ze zszokowanymi minami, jak ich bezradny i upokorzony przywódca, Mandalor Ostateczny, wije się w ostatnich spazmach, wiszący bezładnie w powietrzu i usiłujący wyrwać się z duszącego uścisku Mocy. Zgromadzeni po drugiej stronie Jedi, ukryci za ścianą dymu i ognia, triumfowali, śmiejąc się szyderczo i raz po raz wznosząc okrzyki na cześć Revana. Ten zaś, w przypływie miłosierdzia, przyciągnął szybko Mocą lewitującego Mandalora do siebie i nadział go na skierowany do przodu miecz świetlny.
Mandalor padł, a Canderous zobaczył, że Revan nachylił się, słysząc głos pokonanego. Ostatnim tchnieniem przywódca Mandalorian wyszeptał mu coś do ucha. Canderous nie wiedział co począć. Chciał rzucić się do przodu, zabić Revana, zabić wszystkich szydzących z nich Jedi, odebrać maskę, założyć ją na siebie i poprowadzić dalej setki swych braci, wśród których stał teraz.
Nie zdążył jednak nic zrobić. Świat w tym momencie stanął w miejscu. Na krótką sekundę, jej ułamek, z przestrzeni zniknął jakikolwiek dźwięk, ruch i obraz. Nim wszyscy zorientowali się co się dzieje, ogłuszył ich potężny ryk, jakby armia smoków z pradawnych legend rozwarła paszczę w przerażającym warknięciu. Ryk ściął wszystkich z nóg i przetoczył się przez przestrzeń kosmosu. Statek zakołysał się i przechylił, a wszyscy zgromadzeni w tym miejscu skulili się, zaciskając uszy, krzycząc z bólu i zwijając się, przygwożdżeni do podłogi.
Meetra, wciągając głośno powietrze, ściskała ze zdenerwowania pięści. Bao-Dur nie odezwał się do niej odkąd wydała mu rozkaz, a podmuch wywołany przez generator spóźniał się. Miała dość. Przeżyła najbardziej krwawą bitwę w swoim życiu, widziała żniwo śmierci większe, niż jakikolwiek człowiek mógł sobie wyobrazić. Zginęło wielu Jedi i żołnierzy, a ona, ranna, zmęczona i zrezygnowana, stała przed iluminatorami jakiegoś statku, wpatrując się w posępną planetę, walczące przy niej armie i oddalone już nieco kilka okrętów wraz z okrętem Mandalora. Jej część floty ostrzeliwała przelatujące w pobliżu statki wroga, ale bitwa powoli wygasała.
Zawiodłam Revana. Począwszy od bitwy, a kończąc na zrozumieniu Mocy. Nie umiem karmić się mrokiem Malachora, nie umiem podążyć tam, gdzie już zdążają Revan, Malak i pozostali. Jestem nikim, a Moc jest dla mnie jak pasożyt, żerujący na moim ciele. Wszystko jest obrzydliwością. Cały wszechświat. I Jedi i, i Sithowie, i….
Cały dźwięk, ruch, obraz, cokolwiek. Wszystko na ćwierć sekundy, na czas potrzebny do mrugnięcia okiem, zniknęło, umarło. Gdy wróciło, ogłuszył ją potworny ryk przetaczający się przez galaktykę. Zdołała jedynie dostrzec jak fala, niewidzialna, rycząca fala, rozdzierająca bębenki w uszach, rozsadza planetę. Powierzchnia Malachora zaczęła pękać, rozszczepiać się. Snopy zielonego światła przetoczyły się w ślad za falą ryku, dobijającą już gdzieś do krańców galaktyki.
Planeta zaczęła się rozchodzić, zielone błyskawice strzelały wokoło, a wszystkie okręty w pobliżu planety, wszystkie armie, wszyscy ludzie, wszystkie droidy i sprzęt uległo eksplozji. Krążowniki, gdy tylko napotkały je fale, ryczące fale ciągnące za sobą snopy światła, roztrzaskiwały się na miliony kawałków. Fragmenty statków latały bezładnie w przestrzeni kosmicznej, a wszechświat zachwiał się złowieszczo. Jej flota była na tyle daleko by przetrwać. Przetrwały też statki atakujące Mandalora. Czuła gdzieś obecność Revana, czuła obecność innych Jedi, ale poczuła też krzyk. Przerażający krzyk śmierci, krzyk setek tysięcy istot, przetaczający się przez jej głowę. I ból. Ból tak wielki, że upadła, wiedziała, że wije się z bólu, krzyczy, aż do zdarcia gardła. Słyszała tysiące głosów i czuła tysiące śmierci, tysiące bólów, skupione w jednym wielkim bólu, przygniatającym ją. Statek przechylił się od podmuchu generatora, cały świat skrzywił się nienaturalnie, wszystko zaczęło wirować, a ona chciała już tylko umrzeć, przestać czuć, przestać myśleć. Odciąć się, zerwać jakiekolwiek więzi…
Wszystko ustało. W jednej chwili. Poczuła się pusta, jakby dusza, niezbywalna część człowieka, odpłynęła. Nie wiedziała czy była w szoku, czy umarła. Wstała. Nie, nie ona. Jej ciało wstało, jakby było niezależną od niej skorupą. Ruszyła przed siebie. Gdy uczucia powróciły do niej, czuła jedynie żal, smutek i ogromne poczucie winy. Musiała odlecieć z tego ohydnego miejsca, pozbyć się błota, obrzydliwego błota, które jakby oblepiało ją zewsząd.
Wrócić… uciec… może mi wybaczą… może zrozumieją…
Chciała ostatni raz sięgnąć Mocą do Revana, ale czuła jedynie pustkę. Iskra Mocy tliła się gdzieś daleko, ale nie chciała się do nie zbliżyć.
Mały frachtowiec ruszył, niezauważony przez nikogo i opuścił układ Malachor.
Znów usłyszał głos Krei, tak jak przed bitwą, w Akademii Trayus, ale odleglejszy. Nie mógł zrozumieć żadnych słów i wkrótce zniknęła.
Nie ma już starego Revana, powiedział sobie. Jest Darth Revan, który ocali galaktykę przed Prawdziwymi Sithami, czającymi się w ciemności.
- Czy przyjmujesz ten zaszczyt, bycia uczniem Mrocznego Lorda Sithów? – zapytał.
- Tak…. Mistrzu – odparł Malak, klęcząc. – Ty jesteś prawdziwym Mrocznym Lordem. Ja… ja jestem nikim.
Przebywali na zdewastowanej powierzchni Malachora. Mrok, spękane, przeorane pustkowia i niebo o odrażającym zielonkawym kolorze otaczały ich zewsząd. Wejście do Akademii przetrwało jednak i Revan zastanawiał się dlaczego. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. Wiedział już wszystko co powinien i posiadł całą Moc, jaką dało mu to miejsce. Dzięki generatorowi zniszczył flotę Mandalorian i krytycznych, nielojalnych wobec niego dowódców pokroju Noveera, Terna i Graveyarda, którym rozkazał zająć pozycje w pobliżu planety. Wypuścił mandaloriańskich niedobitków, by wieść o wydarzeniach tutaj została przekazana ich kolejnym pokoleniom, a także zabrał ze sobą maskę Mandalora, która uniemożliwi tym zbirom ponowne zjednoczenie i wybranie przywódcy. Admirał Karath i oficerowie pozostający pod jego rozkazami przysięgli mu wierność, podobnie jak Jedi, jego Jedi, przesiąknięci do cna zapachem śmierci i mocą Malachora.
Nie wiedział gdzie jest Bao-Dur, ani gdzie zniknęła Meetra. Nie umiał jej wyczuć.
Zginęła? Być może. To już bez znaczenia, uznał.
- Wstań zatem, lordzie Malaku – powiedział Revan, spoglądając na swego przyjaciela i nowego ucznia. – Ciemna Strona dała nam zwycięstwo.
- Tak – przyznał krótko Malak.
- A teraz… – Revan ruszył w kierunku frachtowca, którym mieli odlecieć do swojej floty – ….pora zniknąć. Gdy nadejdzie czas… wrócimy.
Spojrzał na swego ucznia i dokończył:
- Jako zdobywcy.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 9,33 Liczba: 3 |
|
Mister S.2017-03-30 23:44:40
Powiem krótko, opisy Revana i walki były niemal jak u Jamesa Luceno, a opisy bitwy jak u Timothy`ego Zahna. Czyli na najwyższym poziomie.
Szkoda tylko, że niezbyt odnajduję się w Starej Republice, czytałoby się jeszcze lepiej :P.