autor: SirStaniak
„Nowy model droida, KS, wyprodukowany przez Arakyd Industries już dziś trafia na rynek! Zapowiadany od kilku lat, został skonstruowany z myślą o bogatszych mieszkańcach Galaktyki, jednak jak zapewnia AI, będzie on przełomem i początkiem nowej ery w użytkowaniu droidów.
Choć jego podstawową funkcją jest zajmowanie się szeroko pojętą biurokracją imperialnych oficjeli, został wyposażony w rozmaite nadrzędne funkcje. KS mogą służyć za organizatorów przyjęć, opiekunów dzieci, sekretarzy, ale również ochroniarzy, dlatego też jego cena jest niebywale wysoka, bo wynosi aż trzydzieści tysięcy kredytów (z dwudziestoprocentową zniżką dla senatorów i oficerów).
«To wielki krok w celu zuniwersalizowania droidów, na zasadzie połączenia niemal wszystkich funkcji z zakresu pierwszych trzech stopni oraz sporadycznych z czwartego stopnia» – zapewnił rzecznik prasowy Arakyd Industries. «Pracujemy również nad tańszą, mniej urozmaiconą wersją KG oraz bardziej rozbudowanym KX».
Droid trafił już do kilku nabywców, a testerzy są zachwyceni prototy...”
Dyrektor Służb Stołecznych, Grattus Verthan, odłożył datapad z poranną prasą, zapadł się w rozłożystym, czarno-szarym fotelu i wyjrzał za gigantyczne okno, od lat ukazujące mu niezmienny obraz – tysiące ludzi i obcych spieszących po wyznaczonych ku temu pasach ruchu do pracy. Krajobraz przepełniały okalające Coruscant wieżowce, ścigające się w wyścigu do nieba.
Patrząc tak na ten widok, uśmiechnął się nieznacznie – teraz, po latach ciężkiej i żmudnej pracy, nastąpił ten dzień, po którym cała machina SS ruszy do przodu. Nowy droid zrewolucjonizuje i przyspieszy proces działania i interwencji Imperium.
„I to dzięki mnie” – pomyślał z rozpierającą go dumą.
Teraz, gdy był już tak wysoko, nie mógł w zasadzie awansować, ale nie mógł też sobie pozwolić na stagnację, czy też – o zgrozo – porażki. Wizyta Mrocznego Lorda, choć napełniała go strachem, to nie groziła mu – nie po wcieleniu w życie jego planu.
Dyrektor SS wstał i ruszył ku centrali biura, gdzie miał osobiście sprawdzić nowe nabytki Imperium.
ROK PÓŹNIEJ
– Senatorze Binks, docieramy do celu – poinformował K-D4D, wyglądając za drzwi taksówki powietrznej. Ujrzał oświetloną światłami pojazdów otchłań, głęboką i ciemną niczym studnia.
– Moisa nie lubi takich miejsc – stwierdził Jar Jar, a miał ku temu wyraźne powody.
Poziom 1313, był okrytym złą sławą rejonem stolicy, będącym poza wszelką jurysdykcją władz Imperium. Panował tam chaos, anarchia i bieda. Wszelka dostępna przestrzeń publiczna została nieoficjalnie podzielona pomiędzy gangi, mafie, czy też sekty. Wszystko to razem wzięte stworzyło polityczną enklawę dla uciekinierów, łowców nagród oraz spiskowców.
Dlatego właśnie tu spotykali się politycy i ochotnicy, chętni do dołączenia do raczkującej organizacji, zrzeszającej rebeliantów i byłych separatystów przeciw Imperatorowi.
– Po co tutaj przylecieliśmy? – zapytał zaciekawiony droid. – Tego spotkania nie było na rozpisce…
– To poufne spotkanie, Kaydee – odparł Jar Jar, kładąc nacisk na słowo: „poufne”. – Mam dla znajomego pewne… tajne pliczki.
Taksówkarz, który za niemałą sumkę zgodził się dowieźć Gunganina i droida do Poziomu 1313, parsknął śmiechem – nie jego jednego bawił zniekształcony dungańską gramatyką Basic, który i tak Jar Jar znacznie poprawił w ciągu swej służby.
Niestety, senacki droid nie miał tyle dystansu, co sam senator – potraktował to jednak jako zniewagę przeciw władzy. Przy skroni kierowcy natychmiast znalazł się odbezpieczony blaster. Taksówka zawirowała w powietrzu, zboczyła z korytarza i niemal uderzyła w ścianę studni poziomowej. Widząc, że taksówkarz odzyskał kontrolę nad pojazdem, Binks zwrócił się do niego:
– Moisa zabrał cię, byś mnie chronił – podniósł ton. – Przed bandziorami, nie taksówkarzami! Droid niechętnie schował swój blaster.
– Moisa bardzo przeprusza. – Uderzył droida w ramię. – Moja robociak… niezrównoważony.
Bothanin bynajmniej nie zbagatelizował tego, tak, jak Jar Jar, bo w ułamku sekundy zatrzymał się na pobliskiej platformie.
– W takim razie, ty i twój robociak – zadrwił – wrócicie na górę pieszo.
Po czym wyrzucił ich z pojazdu i odleciał.
Zakamuflowanie pochodzenia z zamożnego stanu nie sprawiło im wiele trudności –wystarczyło zerwać jedwabną szatę, opryskać się wodą z pobliskiej kałuży, a imperialne godło na ramieniu K-D4D zasłonić skrawkiem senackiego płaszcza. Fakt, że Jar Jar był Gunganinem tylko pomagał – jeden dziwoląg więcej w nieopanowanym sektorze stolicy.
Jednak chroniło ich to tylko i wyłącznie przed antyrządowymi atakami – nie trzeba było eksperta, by domyślić, że każdy imperialny, który postawiłby nogę w Poziomie 1313 natychmiastowo zarobiłby strzał w łeb. Gdyby przybył z dość dużym garnizonem, pożyłby o te kilka godzin dłużej. Nadal jednak mogli wszcząć uliczną wojenkę, poprzez przejście przez czyjś cień, lub spacer po niewłaściwej stronie chodnika.
Idąc tak bez celu, napotykali różnego rodzaju opryszków, złodziei, czy też łowców chwalących się swoimi licznymi łupami. Oczywiście każdy z nich mógł być kontaktem Jar Jara, jednak ten nie miał najmniejszego zamiaru podawać dość dziwnego hasła każdemu, kto się napatoczył. Po drodze mijali również dziesiątki ubogich i żebraków – w rzeczywistości byli to agenci mafii, liczący na obrabowanie co bogatszych przechodniów.
Im dalej zagłębiali się w jeden z wielu tuneli Poziomu 1313, tym bardziej odczuwali brak wizyt Coruscańskiej Ekipy Sanitarnej. Nawet Kaydee nie potrafił zidentyfikować mieszanki, po której stąpali.
– Senatorze, w tamtym barze… – powiedział cicho droid, wskazując na postać w schludnym, oliwkowym, a przede wszystkim czystym płaszczu. Gunganin zerknął w tamtym kierunku i faktycznie – przy oświetlonym żółtą świetlówką barze siedział dobrze zbudowany mężczyzna, sączący spokojnie drinka.
– Twoisa tu zostanie – polecił i ruszył przed siebie.
Po drodze minął kałużę kleistej mazi, śpiącego pijaka, aż w końcu dotarł do niewielkiej lady, za którą siedział ów mężczyzna. Usiadłszy, obrzucił nieznajomego podejrzanym spojrzeniem, lecz zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, przed jego głową wyrósł gigantyczny, puchaty Wookiee, który bez wahania złapał go za gardło i najwyraźniej przymierzał się do odrzucenia Jar Jara gdzieś w odmęty pobliskiego zaułka.
– Spokój, Trsh'sant! – Mężczyzna, dopijając drinka powoli wstał, podszedł do Gungania i uśmiechnął się. – Mój przyjaciel ma dosyć... gwałtowne podejście do nieznajomych.
Binks nie odwzajemnił uśmiechu. Kiedy tylko Wookiee odstawił go na miejsce, zdołał wymruczeć niezadowolenie, po czym usiadł na metalowej skrzynce.
– Moisa nie przywykł do takiego traktowania – rzucił oschle, na co obcy wpadł w śmiech.
– Domyślam się, przyjacielu. Wielu gubi się w imperialnym luksusie.
To były ostatnie słowa, jakie Jar Jar spodziewał się usłyszeć. Zamurowany, schylił się trochę, by zobaczyć kto taki kryje się pod kapturem.
– Nie wszyscy potrafią się go wyzbyć – wyrecytował szybko, po czym roześmiał się.
– Moisa tak się cieszy, że widzi twoisę, senator Orga...
– Zamilcz – syknął groźnie rozmówca. – Nie tutaj, Jar Jar. Masz dysk?
– Oczywiście – potwierdził dosadnie Gunganin, sięgając do kieszeni, lecz Organa złapał ją w połowie.
– Nie tutaj – powtórzył. – Zaraz znajdziemy sobie bardziej ustronne miejsce. Wszędzie czają się szpiedzy Impe...
– To moje! – wrzasnął nagle ktoś za nimi. – Oddawaj to, ty cholerny droidzie! Senatorowie błyskawicznie odwrócili się i ujrzeli K-D4D szarpiącego się z jakim dziwadłem o komunikator.
– Proszę pana! Ten tutaj nie chce współpracować! – poskarżył się Kaydee.
Przechodzień zaprzestał szarpaniny i łypnął tępo na Jar Jara.
– Ach, a więc to twój droid? – Wyjął z kieszeni blaster i strzelił w senatorów.
– Dyrektorze! Mamy coś!
Verthan, siedzący na pobliskim fotelu w jednej z wież kompleksu Imperialnego Biura Bezpieczeństwa odłożył datapad i podszedł do oficera łącznościowego.
– Jakiś przekaz z Poziomu 1313, prawdopodobnie od Źródła Alfa – dodał młody esesman.
– Tak? – spytał rozpromieniony Dyrektor. – Wreszcie jakieś efekty. Puszczaj.
W całym pomieszczeniu, pełnym odzianych w morskie mundury oficerów SS grobowa cisza.
– Tu Źródło... – odezwał się przerywany trzaskami, zniekształcony głos. – Donoszę, iż w se... 2187... ziomu 131... senato... z podejrzanym ty... i jakimś Wookieem. Mam... oku...
Odczekali jeszcze chwilę i pomimo radości z przecieku, Verthan westchnął.
– Szkoda tylko, że nie wiemy o którego senatora chodzi – mruknął do siebie.
– Wysłać oddział? – zapytał porucznik.
– Natychmiast! Oczyszczajcie ten przekaz i informujcie mnie na bieżąco! – polecił, poprawiając pelerynę. – Wychodzimy!
Organa rzucił Jar Jara na ziemię, a sam wyjął blaster i schował się za prowizorycznym stolikiem.
– Moisa nie pakował się na takie... – wybełkotał Gunganin i w ułamku sekundy schował głowę na widok nadlatującej wiązki.
– Terr perk steff! De herf! De herf! – zawołał jakiś przechodzień, biegnąc w ich kierunku, a u jego boku w mgnieniu oka zjawili się inni uzbrojeni po zęby gangsterzy.
– Jar Jar! – wrzasnął Organa. – Uciekaj!
Binks najwyraźniej nie miał nic przeciwko, bo nie czekając ani chwili dłużej, rozpoczął dziwaczny pochód w kierunku lady, skąd wyłonił się Trsh'sant z kashyyykańską kuszą.
– Kaydee! – wykrzyknął. – Twoisa zostaw ten komunikator i chodź tu!
Korzystając z faktu, że napastnicy zajęli się Wookieem, który zdejmował ich jednego po drugim, droid w kilku sporych susach znalazł się u właściciela. Trsh'sant wydał z siebie jakiś ryk i schował się za ścianą.
– Mówi, byśmy uciekali kanałami z jego domu – przetłumaczył Kaydee.
Jar Jar, który w normalnych warunkach nigdy nie zgodziłby się na takie przechadzki, ku zdziwieniu droida nie protestował, a wręcz rzucił się ku pobliskim drzwiom, za którymi znajdowała się otwarta klapa. W samą porę – na uliczkę wylały się tłumy bandziorów. Oboje wskoczyli do dziury, a tuż przed zamknięciem wejścia usłyszeli grzmot. Ziemia zatrzęsła się. – Trsh'sant padł.
Gunganin przełknął ślinę i powoli zszedł po drabince. Kanały – wbrew jego przypuszczeniom znacznie różniły się od tych pokazywanych w holofilmach i powieściach. Nie płynęły w nich rzeki ścieków, a smród nie zabijał samą obecnością – wręcz przeciwnie. Kiedy projektowano Poziom 1313, nikt raczej nie przypuszczał, że żadnego jego mieszkańca nie będzie stać na toaletę. Owszem, było tu wilgotno i zalatywało stęchlizną, lecz wielkim atutem był brak jakichkolwiek rzezimieszków.
– I co teraz? – zapytał ciekawsko droid.
„Bardzo dobre pytanie” – pomyślał Jar Jar. Jedno było pewne – planów „Pax Aurory” nie dostarczą tak szybko, jak by tego chcieli. Oczywiście Kaydee nie miał prawa o nich wiedzieć, nie dzisiaj. Priorytetem stało się niepostrzeżone wydostanie się na powierzchnię stolicy, lub do jakiegokolwiek innego poziomu, gdzie sięgała współczesna cywilizacja. Niestety, w obecnej chwili nie było to możliwe. Żaden z tubylców nie użyczyłby im pojazdy, nawet gdyby go miał.
Mało tego. Zbliżała się noc obrotowa, stary Gunganin domagał się snu, a niezbyt było gdzie i jak. Ostatnim razem Binks spał na „świeżym” (powietrze tutaj nie było zbyt świeże) powietrzu jakieś trzydzieści lat temu, gdzieś w lesie Naboo.
– Ile nasza przeszli? – zapytał, po kilku godzinach marszu.
– Około dwudziestu kilometrów – odparł Kaydee.
– Wciąż za mało – westchnął Jar Jar. – Nasza jest nad centrum Poziomu i musi przejść jeszcze dwa razy tyle, a lepiej tu, niż...
Nagle, z otchłani tunelu, rozległ się skrzeczący odgłos. Na początku był cichy jak mucha, ale z każdą sekundą był coraz to głośniejszy.
– Senatorze... – Droid zatrzymał się. – Moje sensory wykrywają tysiące niezidentyfikowanych obiektów...
W tej chwili, zza zakrętu wyleciała czarna jak noc chmura zwierzątek wielkości głowy.
– Jastrzębionietoperze! – stwierdził Kaydee. – Tak, to z pewnością...
Ale Jar Jar już gonił ku najbliższej drabince.
Kapitan Eve Deltha, nie skrywając obrzydzenia wkroczyła do strefy 2187 Poziomu 1313. O tej porze panował tu całkowity mrok – wcześniej, metal odbijał promienie słoneczne, niejako oświetlając światek przestępczy stolicy.
– Światła! – rzuciła żołnierzom.
Mroczną ciemność przepruły z początku oślepiające strugi białego światła, odsłaniająca ich oczom czmychających złodziejaszków, wygłodniałych żebraków i chowające się matki z dziećmi. Pani Kapitan była nieczuła na te widoki – lata szkolenia w Akademii wydarły z niej współczucie, a nawet wzbudziły pogardę do gorszych od siebie.
– Odbezpieczyć broń, ale bez strzałów prewencyjnych, proszę – poleciła, mając w pamięci los poprzednich imperialnych ekspedycji do Poziomu 1313.
Dotychczas skonsolidowane oddziały SS i szturmowców nie zachodziły zbyt daleko.
Niestety, ich dowódcy za swój cel obrali pacyfikację, a nie resocjalizację mieszkańców, co było fatalne w skutkach. Gangi były niczym hydra – strzał do jednego powodował odstrzał dziesięciu innych. Akcja i reakcja. Czasami też omyłkowo strzelano do łowców nagród, co kończyło się jeszcze gorzej.
Oczywiście do klęsk wypraw Służb Stołecznych przyczyniał się dość niski budżet wydziału – Senat chętniej sypał kredytami do Dyrektorów Zaawansowanych Technologii, czy też Kolonizacji Galaktycznej.
Deltha razem z ośmioma młodszymi rangą oficerami sunęła na czele plutonu szturmowców, mających na oku tubylców, a za kilka minut dołączą do nich dwa AT-ST. Wszystko przebiegało zgodnie z planem – budzili strach, przerażenie, ale również podziw i szacunek. To było kwintesencją tego, co próbowało ucieleśnić w sobie Imperium. Jednakże im dalej zagłębialiby się w Poziom 1313, tym większą niechęć (a więc i opór) by napotykali.
Lecz tutaj? W położonej na skraju Strefie 2187 nie groziła im żadna krzywda – przez następne kilka kilometrów nie spotkali ani żywej duszy. Ciężko było się dziwić, wieści rozchodzą się błyskawicznie.
Jednak kiedy zbliżyli się do oświetlonego żółtą poświatą zaułka, spostrzegli kilkunastoosobowe zbiegowisko, szarpiące się o coś za stosem palet, wyglądających na ladę. Co chwila jeden wylatywał zza kręgu, a drugi wpychał innego do środka.
Pani oficer obeszła tą grupkę, poczekała aż każdy z obecnych zda sobie sprawę z jej obecności, aż w końcu, nie skrywając uśmiechu, oddała ślepy strzał gdzieś w „niebo” korytarza. Towarzystwo rozpierzchło się w kilka sekund, odsłaniając…
– O matko księżyców…
Jej oczom ukazał się widok żywcem wyrwany z jakiegoś horroru: oto na ziemi leżał pokiereszowany Wookiee. Przy czym „pokiereszowany” było dość łagodnym stwierdzeniem – w wielu miejscach zdarto z niego owłosioną skórę, nadgryziono mięso, a prawe udo zostało ogolone do gołej kości. Wokół niego latało kilka większych insektów.
Ktoś nawet zadał sobie fatygę wydłubania Wookieemu oczu.
Owszem, pani Kapitan słyszała o kłopotach żywieniowych Poziomu 1313, ale nie przypuszczała, że mieszkańcy garną się na takie prymitywne metody. Ona sama w życiu nie tknęłaby surowego zwierzęcia.
– Teren czysty – zgłosił porucznik. – Idziemy dale…
Deltha udała, iż nie widzi, jak oficer ledwie wstrzymuje wymioty.
– Czy to jest…? – zapytał po dobrej chwili.
– Zapewne tak – odparła beznamiętnie Kapitan. – Szkoda tylko, że go nie przesłuchamy. Połączcie mnie z Verthanem.
Po kilku minutach podleciała do niej niewielka kula wielkości piłki. Kiedy tylko otrzymała sygnał zwrotny, zmaterializowała ona na wpół przezroczystego, maszerującego Dyrektora SS.
– Macie coś, Deltha? – Odgarnął śnieżnobiałą pelerynę.
Pani Kapitan nie lubiła takich rozmów. Chociaż hologram wisiał w miejscu, to rozmówca spacerował sobie szybkim krokiem, nie dając jej się skupić. Nie mógłby na chwilę przystanąć?
– Tak, Dyrektorze. Odnaleźliśmy wspomnianego przez Alfę Wookiego, lecz ktoś nas uprzedził i… – Zerknęła na leżące nieopodal ciało. – zdewastował.
– Rozumiem – odparł Verthan, marszcząc brwi. – U nas też praca wre. Właśnie sprawdzamy, których senatorów nie ma w biurach senackich, ale na Malastare odbywają się jakieś jubileuszowe wyścigi ścigaczy, połowa senatorów wyjechała do Pixelito… – Westchnął.
– A Źródło Alfa?
– Milczy. – Na chwilę skupił swój wzrok na coś poza zasięgiem hologramu. – A twój oddział niech nadal przeczesuje skrajne regiony Poziomu 1313.
Tym razem to Deltha przybrała zaniepokojony wyraz twarzy.
– Ależ, Dyrektorze, nie mamy…
– Ale będziecie mieli – wpadł jej w słowo, a na jego twarzy zagościł uśmiech. – Generalicja wreszcie usłuchała naszych próśb o jakiś solidny sprzęt. Wielki Moff Tarkin zawitał nad Coruscant wraz z 6. Flotą. Mamy do dyspozycji kilkadziesiąt nowych maszyn kroczących z Lothal.
– A więc przejmujemy 1313? – zapytała z chytrym uśmiechem Kapitan.
– I tak dawno powinniśmy byli to zrobić. W ciągu kilku godzin dołączę do was z
nowymi oddziałami.
Wyskoczywszy z kanału, Kaydee zatrzasnął właz, przytrzymując go do czasu, aż nie ucichł przysparzający ciarek na plecach dźwięk wygłodniałych jastrzębionietoperzy. I tak oto zakończyła się w miarę bezpieczna podróż tuż pod nosem wszystkich czyhających na nich niebezpieczeństw – jednogłośnie podjęli decyzję o kontynuowaniu podróży tradycyjnym chodnikiem.
O dziwo, pomimo tego, że znajdowali się w sercu Poziomu 1313, na nikogo nie natrafili. Ulice świeciły pustkami, co tylko wzmogło niepokój Gunganina. Gdziekolwiek kryli się przestępcy, nie przestawali być oni zagrożeniem. Chcąc jednak nieco umilić czas, Jar Jar zagadał do droida:
– Co twoisa ma w swojej pamięci o ta miejscu?
Droid zastanowił przygotowywał się chwilę, aż odpowiedział:
– Inicjatorem Poziomu 1313 był niejaki senator Morteen Scheltz z ugrupowania senackiego, zwanego Partią Oligarchczną. Polityk ten, próbując zaskarbić sobie poparcie w tej partii, złożył na biurko Biura Infrastruktury projekt nowego luksusowego poziomu dla senatorów, lecz pod ziemią i – jak na owe czasy – na dużo większą skalę. Zgodnie ze swoimi przewidywaniami zdobył poparcie elektoratu Partii Oligarchicznej, ale nie wyborców, którzy musieli zapłacić za kosztowną inwestycję dla 1313 senatorów. W końcu, w 5376 e.p.i., po kilku sporych protestach przystąpiono do prac, które miały potrwać do 5311 e.p.i.
– Miały? – zapytał Jar Jar.
– Pod koniec VI tysiąclecia e.p.i. miał miejsce długoletni kryzys imigracyjny. Rząd Starej Republiki pod przewodnictwem Wielkiego Kanclerza Trethisa Valoruma w 5321 e.p.i. lokował nielegalnych uchodźców z Zewnętrznych Rubieży gdzie tylko się dało, również w niedokończonym Poziomie 1313. Oczywiście, długo tak nie wytrzymali. Stosunki pomiędzy rdzennymi mieszkańcami Coruscant i innych Światów Jądra a imigrantami pogarszały się wraz z każdym kolejnym aktem terroru, który stosowały nieoficjalnie obydwie strony. Miarka przebrała się po zabójstwie Valoruma. Nowym Kanclerzem został Mistrz Jedi Daa’leth, który krwawo rozprawił się ze wspieranymi z zewnątrz uchodźcami. Na mocy Ugody na Byss z 5319 e.p.i. wiele ze światów z Zewnętrznych Rubieży weszło pod skrzydła Republiki, gdzie też deportowano imigrantów. Jednak ci osadzeni w Poziomie 1313 nie zastosowali się do traktatu i uparcie trzymali się tego miejsca. Dalszych prac nad tym zespołem apartamentów zaniechano, kosztem usytuowanej na powierzchni Pięćsetki Republiki.
– I nikt a nikt nie podporządkował tego tutaj?
– Próbowano – potwierdził Kaydee – ale spotykało się to ze sporym odzewem ludności z powierzchni, mającej w pamięci I Wojnę Terrorystyczną. Potem było już za późno, a i władzom było na rękę istnienie takiego zdziczałego miejsca w stolicy. Przeprowadzano tu egzekucje polityczne, poza zasięgiem kamer, spiskowano i zatrudniano łowców nagród. Dopiero w ostatnich latach Dyrektor imperialnych Służb Stołecznych, niejaki Gallius Verthan organizował kilka ekspedycji, jednak ze względu na brak współfinansowania ze strony IBB nie odniosły one większych sukcesów.
– Moisa miał do czynienia z jego oficery – powiedział smętnie Jar Jar, skręcając w lewy korytarz. – Takie sztuczne morskie mundury. Byli łaskawi przeczesać moja biuro, by zapewnić moja bezpieczeństwo – prychnął.
I tak oto Gunganin przejął pałeczkę, rozpoczynając długi wywód, jak tu trafił, skąd wzięto go na senatora i jak dzielnie walczył w Wojnach Klonów. Prowadząc tak ten monolog, Binks nie zauważył nawet, iż zaczęli spotykać na swojej drodze tak dawno niewidzianych w miarę dobrze ubranych przechodniów. Najwyraźniej wkroczyli w jeden z bardziej cywilizowanych rejonów Poziomu 1313.
– Jesteśmy w Strefie 2213, zasiedlonej przez liczne ofiary Wojen Klonów, które sprowadziły ze sobą osiągnięcia nowych…
Ale Jar Jar go nie słuchał. Jego uwagę przykuł migający neon.
„Hotel Gra’tua”
– Dzieńdoberek – wyskrzeczał Gunganin, przechodząc przez próg hotelu.
Hol oświetlony był wypalającymi się lampami. Za podniszczonym biurkiem znajdował się niewielki taborecik, z trudem utrzymujący dobrze zbudowanego, a wręcz wielkiego staruszka.
– Dzieńdoberek – odpowiedział cynicznie mężczyzna, nie kryjąc uśmiechu.
– Moisa chciał… – zmieszał się – wynająć pokój dla moja i droida na jedna noc.
– Czyli dla jednej osoby – wymruczał recepcjonista, skrobiąc coś w notatniku. – Będzie pięćset kredytów.
Widząc, że Jar Jar wytrzeszczył oczy, niczym Hutt po prysznicu, dodał:
– Szanowny panie, to jedyny hotel na tej głębokości a my zapewniamy całodobową ochronę militarną, więc sam rozumiesz.
Gunganin wymruczał coś w geście niezadowolenia, ale posłusznie wyciągnął z sakwy odpowiedni czip. Staruszek obejrzał go dokładnie, po czym zawołał:
– Fi! Pokaż naszym nowym gościom ich rezydencję!
Spodziewał się, że Fi będzie jakimś młodym chłopcem na posyłki, który szczęśliwym trafem znalazł tu pracę, ale Fi był kolejnym dziaduniem. W dodatku kogoś Jar Jarowi przypominał…
– Tędy, wasza opłacalność. – Wskazał na drzwi i ukłonił się nisko.
Jar Jar ruszył do korytarza, w którym znajdowało się aż dwoje drzwi. Kiedy już miał przejść przez te, za którymi znajdował się jego pokój, przystanął i odwrócił się do staruszka.
– Czy nasza się już gdzieś się nie spotkali? – zapytał niepewnie.
Mężczyzna zastanowił się chwilkę, a potem roześmiał się szczerze.
– Wątpię, ale może spotkałeś któregoś z moich braci. Nie sposób ich zliczyć…
Gunganin udał, że zrozumiał jego aluzję i wszedł do szarego, ozdobionego zaledwie jedną (za to niemałą) rośliną pokoju. W kącie znajdował się materac z kołdrą i wielką poduszką. Daleko odbiegało to od coruscańskich standardów, ale Binks nie przejmował się tym. Liczył się fakt, że chociaż na kilka godzin miał zagwarantowany spokój i bezpieczeństwo.
– Może ja zostanę na zewnątrz i będę miał oko na…
– Bardzo dobrze, że twoisa mi przypomniał – przerwał mu Binks. – Musimy oszczędzać twoja obwody…
Po czym wyłączył Kaydee z tyłu głowy i ułożył się do snu.
A tymczasem prom typu Sentinel powoli opadał na platformę lądowniczą w studni poziomowej.
– Dyrektorze, zbliżamy się do Strefy 2187 – zakomunikował pilot.
– Gdzie konkretnie znajduje się Kapitan Deltha?
– Obecnie jest w Strefie 2199 i zbliża się do 2231.
Verthan kiwnął głową, a kiedy prom wylądował, rozłożył swą pelerynę i ruszył na lądowisko. Miał tam czekać na niego cały regiment szturmowców i jedna kompania esesmanów, łącznie prawie dwa i pół tysiąca żołnierzy – wystarczająco, by odnaleźć zagubionego senatora, ale czy dostatecznie dużo, by opanować cały Poziom 131? To się dopiero okaże.
Dyrektor miał jeszcze do własnej dyspozycji pluton oficerów SS i oddział Delthy.
Pytanie tylko, jak wiele sprzętu zostawił Gubernator?
Kiedy już wyszedł na lądowisko i przywitał się skąpo z jakąś delegacją, ujrzał ustawione w defiladowym szyku rzędy żołnierzy, a za nimi…
Zaledwie cztery AT-AT, kilka AT-ST i tyle samo lothańskich AT-DP! Kilka!
– Kapitanie? Gdzie reszta posiłków? – zapytał oficera SS o sześciu żółtych kwadracikach, zachowując przy tym pozory uprzejmości.
– Gubernator Tarkin stwierdził, że daje tyle, co widać, a reszta sprzętu zostanie przydzielona do, tu cytat: „ważniejszego dla Imperium projektu”.
„Stary sknera” – stwierdził w myślach Verthan.
– Wydział Zaawansowanych Technologii też obiecał jakieś wsparcie – dodał Kapitan.
– Puste słowa! – skwitował. – Krennic jest opętany tym samym syndromem, co Tarkin!
Oficer, przeczuwając co za chwilę nastąpi, dodał podchwytliwie:
– A więc odwołujemy akcję?
Kapitan trafił w czuły punkt przełożonego, bo ten zmieszał się na chwile, po czym podniósł wzrok, wypiął piersi i poprawił nierówności na mundurze.
– Nie… no oczywiście, że nie – zapewnił pospiesznie, ruszając do przodu. – Będziemy działać już z tym, co mamy. Naturalnie nie osiągniemy pełnego sukcesu, ale ogarniemy choć część tego burdelu. Wezmę pluton esesmanów, kompanię szturmowców i po dwie z maszyn kroczących. Bez AT-AT.
– Tak niewiele? – zaniepokoił się jakiś oficer. – Dyrektorze, to zaledwie sto osiemdziesiąt żołnierzy, dla pańskiego bezpie…
– Zbyteczna troska, drogi panie. Na miejscu czeka na nas oddział Kapitan Delthy, a i wam potrzebne są większe siły do opanowania całego poziomu – uciął i skierował się ku żołnierzom. – Wyruszamy!
Podróż przez korytarze Poziomu 1313 mijała szybko i bezpiecznie, a wszystko dzięki staraniom Verthana, który to nakazał co jakiś czas nagłaśniać komunikat, informujący o obecności SS, któremu lepiej nie wchodzić w drogę. O ile z początku Dyrektora wyłapywał od czasu do czasu uciekających przechodniów, to z czasem z ulic poznikały wszelakie istoty żywe. Oczywiście nie oznaczało to, że nikogo tam nie ma – Verthan doskonale wiedział, iż każda szanująca się mafia przesiaduje w tunelach, opustoszałych mieszkaniach, czy też korytarzach serwisowych. Dlatego też stanowili zagrożenie dla spacerowiczów.
Ale nie dziś.
Dziś wszyscy siedzieli skuleni po kątach, przestraszeni widokiem umundurowanych oficjeli i groźnie kroczących szturmowców Imperium. O ile wiedzieli o jego istnieniu – w porównaniu do trwającej millenia Republiki, twór Palpatine’a był zasadniczo młody. Tak czy siak, właśnie się o nim dowiedzieli.
– Kapitan Deltha! – zawołał na powitanie. – Wreszcie się spotykamy. Jak śledztwo?
Oficerka skłoniła głowę.
– Przeczesujemy dokładnie okolice, ale ani żywej duszy. O ile nasz senator w ogóle przeżył, skierował się do Strefy 2231. – Wskazała na przeciwległy korytarz. – Jeśli chce pan znać moje zdanie, to szczerze w to wątpię.
Było to trafne spostrzeżenie. Verthan zatoczył kilka kółek w miejscu, aż wpadł na pewien pomysł.
– Czy jest tutaj jakiś system kanalizacyjny?
– Owszem – odpowiedziała, wpisując coś do datapadu. – Cały Poziom 1313 został zaopatrzony w podziemne kanały.
– Natychmiast je zablokujcie – polecił spokojnie, dając żołnierzom sygnał, by skierowali się ku Strefie 2231.
– Myślę, że naszego senatora może tam już nie być – zagadała Deltha. – To bardziej cywilizowany region i mógł sobie wynająć jakiś transport.
Verthan uśmiechnął się szeroko.
– Akurat o to możemy się nie bać, pani Kapitan. Widzi pani, politycy na ogół żyją swoim trybem życia. Rano kawa, po południu opera, wieczorem wystawna kolacyjka, a w nocy długi sen, z którego żaden z tych politykierów by nie zrezygnował. Nasz senator zapewne w tej chwili gdzieś się przyczaił i bezpiecznie śpi, chociaż teoretycznie mógłby już być w innym sektorze.
– W 1313? Bezpiecznie? – zwątpiła Kapitan. – Nie wydaje mi się.
– Jestem pewien, że Źródło Alfa ma go na oku, moja droga. Nie zdziwiłbym się, gdyby to nie dzięki jego obecności nasz polityk przeżył dłużej niż minutę w tym odrażającym miejscu.
– A jeśli Źródło Alfa zostało uciszone?
– To nie wchodzi w rachubę. – Zatrzymał pochód. – Zresztą, zaraz się przekonamy.
Verthan wykroczył przed szereg. Jego peleryna powiewała z gracją, aż nie zatrzymał się na samym środku niewielkiego placu.
– Obywatele i obywatelki! Przybywam do was jako pokorny sługa Jego Wysokiej Mości Imperatora Palpatine’a! – Wzmocniony głos odbijał się echem od ścian korytarzy. – Wśród was schronił się bardzo ważny dla naszej społeczności przedstawiciel władzy. Ktokolwiek zapewnił mu wikt i opierunek, otrzyma należytą nagrodę!
Dyrektor odczekał kilka minut, nieustannie trzymając broń w gotowości.
– Zaznaczam, iż posiadamy inne metody przekonywania!
Ponownie mając w uszach nieskazitelną ciszę, zatoczył oczyma okrąg po pobliskich budynkach, aż zatrzymał się na jednym, oświetlonym migającym neonem „Hotel Gra’tua”.
– …a otrzyma należytą nagrodę!
Jar Jar obudził się niemrawo, jak to miał w zwyczaju robić, kiedy ktoś zakłócał jego odpoczynek. I tak nie spał zbyt dobrze, a teraz wyrwano go z tej fazy snu, w której połowa świadomości pływa jeszcze w niebieskich migdałach. Uznawszy zatem, że nie wydarzyło się nic, co by było warte jego uwagi, ułożył się z powrotem na miękkim materacu.
– Zaznaczam, iż posiadamy inne metody przekonywania!
Tym razem natychmiast wyrwał się ze snu i napełnił niepokojem, rozbudzonym przez tajemniczy głos. Oczekując na dalszy rozwój wypadków, wstałby rozprostować kości, aż usłyszał trzask i tupot, dochodzący z korytarza.
Zamilkł w bezruchu.
Drzwi wystrzeliły z hukiem błysku, który oświetlił cały pokój. Na ich miejscu stanęło dwóch mężczyzn, ubranych w imperialne mundury o nietypowym morskim zabarwieniu. Lufy ich blasterów natychmiast znalazły się na wprost Jar Jara.
– Jest i nasza zguba – ucieszył się pierwszy, sięgając po komunikator. – Dyrektorze, mamy go!
Lecz zanim zdążył zrobić choć krok w przód, poleciał niespodziewanie na ścianę, a drugi padł na wyważone drzwi, a Binks niemal padł ze strachu.
– No, panie senatorze! – zawołał dziarsko recepcjonista. – Doba hotelowa właśnie się skończyła!
– A-ale skąd wasza…
– Nie czas na pytania – przerwał mu drugi staruszek.
– Nie wiemy, co zrobiłeś, ale masz na karku spory oddział tych garniaków – powiedział trzeci, który dopiero co przyszedł. Wyglądał tak samo, jak jego dwóch kolegów.
– Czy wasza je…
– Nie czas na pytania – powtórzył staruszek, tym razem bardziej zniecierpliwiony. – Wróg Imperium jest naszym przyjacielem. Corr zaprowadzi cię do wyjścia.
Jar Jar postanowił usłuchać mężczyzny i po chwili poszedł na powrót włączyć K-D4D. Wysłuchawszy jego pretensji o wyłącznie, objaśnił mu sytuację, sunąc jednocześnie za Correm na zaplecze. Skręcili korytarzem w lewo aż do drzwi, za którymi znajdował się drugiej młodości śmigacz X-33.
– Wsiadajcie – polecił Corr, oglądając się za siebie. – Uciekajcie jak najdalej na północ i nie próbujcie nawet lecieć w górę, bo ten gruchot i tak nie da rady. Znajdźcie inny transport i dalej poradzicie sobie sami. Powodzenia! – Po czym teatralnie zasalutował i uciekł do swoich kompanów.
Kaydee wcisnął pedał gazu, a śmigacz z warkotem ruszył z miejsca.
– Poruczniku, zgłoś się! – rzucił do komunikatora Verthan – niecałą minutę temu rozradowany wiadomością o odnalezieniu senatora, teraz już zdenerwowany. Szturmowcy także nie odpowiadali.
– Wysłać kogoś jeszcze? – zapytała Deltha.
– Stanowczo nie, ale niech maszyny kroczące przygotują się do ewentualnego ostrzału.
Dyrektor obrócił się i zaczął sondować wzrokiem budynek hotelu. Niezbyt różnił się on od innych w tym miejscu. Nagle, coś mignęło w okienku na drugim piętrze. Potem w drugim, trzecim, aż wreszcie w czwartym. Z każdego z nich wyglądał jakiś staruch, który łudząco kogoś Verthanowi przypominał, ale zanim ten zdążył sobie przypomnieć kogo, mężczyzna schował się z powrotem za parapetem.
Po czym wrócił z przenośną wyrzutnią rakiet.
– Gar cuyir aruetiise! Ke nu’jurkadir sha Mando’ade!
Dyrektor SS był na tyle zszokowany, że nie zauważył jak jeden z AT-DP oberwał w swoją metalową głowę i runął na ziemię.
Ta twarz i ten język…
Verthan szybko połączył fakty. Lata wojny mignęły mu przed oczami.
– To klony komandosi! – wrzasnął do esesmanów, samemu rzucając się do czołgu. W nim strzały z karabinów nie miały prawa go dosięgnąć.
Szturmowcy rozpierzchli się po całym placyku, ostrzeliwując przy tym budynek. Jak zwykle niecelnie. Esesmani z kolei przystąpili do organizowania mini oddziałów i forsowania Hotelu Gra’tua. Niektórzy z nich minowali teren, a reszta leżała pod AT-DP. Verthan postanowił wychylić głowę, by przekazać rozkazy czołgiście, ale w mgnieniu oka rzucił się na siedzenie, niczym klatooiński struś – właśnie ktoś przeleciał jakimś śmigaczem nad czołgiem, omal nie urywając mu głowy, co natomiast spotkało czołgistę. Kiedy Dyrektor odzyskał swój normalny oddech obrócił się. Za sterami siedział droid, a obok niego jakiś obcy, wykrzykujący coś w zdialektyzowanym Basicu.
– Wysadzić budynek! – krzyknął do żołnierzy, kiedy połączył już fakty. Opuszczenie hotelu zajęło im wszystkim trochę czasu. Cennego czasu, w którym to te zestarzałe mięso armatnie zdążyło zdziesiątkować mu oddziały! Ale cóż, skoro klony trzymały tam aż tak spory składzik, pokaz mógł być nader udany. I taki też był.
Błysk ognia i fajerwerków rozświetlił centrum Strefy 2231 mieszanką oślepiającej bieli i błękitu. Pióropusze iskier wyfrunęły z okien budynku, który stanął w płomieniach. Szturmowcy i esesmani, najwyraźniej zachłysnęli się tym widokiem, bo przez długie chwile wpatrywali się w dzieło imperialnego zniszczenia.
– Czekacie na coś? – zapytał grzecznie Verthan, po czym wrzasnął poirytowany – Jazda do śmigaczy! Uciekają nam!
Wrzawa jaka zapanowała wśród żołnierzy była porównywalna do tej w Operze Galaktycznej w Dzień Imperium. Dyrektor z trudem przedarł się przez tłumy szturmowców, wracających do dowódców, aż w końcu dosiadł najbliższego wolnego śmigacza.
– Dyrektorze? – zapytał jakiś młokos, kiedy Verthan nakładał gogle.
– Co znowu!?
– To Imperator. – Przełknął ślinę. – Żąda raportu.
Verthan przewrócił oczyma i zastanowił się chwilę.
– Nie było tej rozmowy – rzucił sugestywnie. Z jednej strony bał się Palpatine’a, jednak z drugiej, wybrał on sobie najgorszy możliwy moment na rozmowę. – Nie zdążyłeś przekazać wiadomości. Już odleciałem. Zrozumiano?
Lecz zanim oficer zdołał wyjąkać odpowiedź, on był już daleko.
Nie wiedział, kto powiedział Imperatorowi o akcji, ale…
Chociaż nie. Już wiedział.
Tarkin, ten pomarszczony staruch najpierw dał mu za mało sprzętu, a potem raczył napomnieć o operacji szczeblowi wyżej – bynajmniej nie w pozytywnym kontekście. Czemu ten człowiek tak bardzo utrudnia pracę IBB, pomimo tego, że tak wielu Dyrektorów z nim współpracuje? Odpowiedzią jest Inicjatywa Tarkina – tajny projekt, którym Wielki Moff puszył się dookoła, jednocześnie nie mówiąc o nim nic konkretnego. Najwyraźniej tak bardzo miał zaspokoić potrzeby Imperium, że inne organy nie miały racji bytu.
Krążyły plotki, że Tarkin buduje jakąś superbroń, co tylko utwierdzało Verthana w przekonaniu, że Wielki Moff jest totalnym idiotą – niech sobie rządzi terrorem w całej Galaktyce, ale nie wysadzi w powietrze stolicy! Od utrzymywania na niej porządku były Służby Stołeczne.
Postanowił jednak, że odstawi emocje na bok i skupił się na pościgu. Dopiero co odesłał prawe skrzydło esesmanów do bocznego korytarza, gdy zamigał wbudowany w śmigacz komunikator.
– Widzimy ich! – zgłosiła Deltha. – Otworzyć ogień?
– Nie! – krzyknął Verthan. – Martwy nam nic nie powie! Zaraz tam będę!
– Czy twoisa aby na pewno poleciał na północ? – zapytał oskarżycielsko Jar Jar, pilnując, by nie wdepnąć w dziurę w schodach, lub nie wpaść za ścianę.
Gdyby nie zauważył doganiających ich sił imperialnych, teraz jechaliby do siedziby IBB na przesłuchanie. Ale tak się nie stało. Zdołali poskręcać kilkukrotnie w podziemne alejki, a kiedy tylko imperialni stracili ich z oczu, wyskoczyli z pojazdu i schowali się w jakiejś budce, gdzie też znaleźli schody do kompleksu serwisowego Coruscant.
– Tak, na pewno – odparł bez emocji droid. – Chyba że kierunkowskazy były niewłaściwie…
– Nie były właściwie postawione? – ryknął Jar Jar. – Nie były właściwie postawione!? Ty idioto! Twoisa jechał w kompletnie złą stronę! Nawet, moisa to zauważył, nasza nigdy nie wróci na powierzchnię! – Jego głos rozniósł się szerokim echem po korytarzu.
Dalej szli już w tak samo napiętej atmosferze. Żaden z nich się do siebie nie odzywał, a Binks od czasu do czasu podcinał ze złości towarzyszowi nogę. Towarzyszowi, nie przyjacielowi.
Jar Jar ze smutkiem stwierdził, że nowe droidy produkowane w imperialnych fabrykach zatraciły tą własność, którą posiadał R2-D2, czy też C-3PO – wierni kompani Anakina Skywalkera. Nie nawiązywały one swoistej relacji z właścicielem, a szkoda, bo to głównie w tym celu kupił Kaydee. Niestety, senator był w oczach innych uznawany za dziwoląga. Ksenofobiczne środowiska Imperium gardziły nim, zresztą jak rebelianci, osądzający go o dojście Imperatora do władzy absolutnej. Nie był zapraszany do Opery, czy też na przyjęcia do kolegów po fachu. Postanowił więc, że kupi droida, który zapełni w jego życiu pustkę, która stworzyła się w nim po Wojnach Klonów.
Ale inżynierowie, tak zachwalający innowacyjny model KX o umiejętnościach droidów wszystkich czterech klas, zapomnieli o najważniejszej cesze – o osobowości.
Oddychał.
Głęboko i z trudem, ale oddychał.
Znowu im się wymknęli.
Ten pieprzony senator znowu…
Verthan starał się nie dopuszczać do siebie tej myśli, bo to przecież niemożliwe, by jakiś urzędas…
– Dyrektorze – powiedziała ostrożnie Deltha, stojąc w bezpiecznej odległości od przełożonego. – Jeszcze ich złapiemy, a teraz Imperator domaga się…
Verthan posłał jej iście mordercze spojrzenie. Pani Kapitan uniknęła go, wpatrując się w swoje buty i odmaszerowała, by połączyć go z władcą Galaktyki, z którym Dyrektor SS de facto nigdy nie rozmawiał w cztery oczy – jego wydział należał do tych, które nie wymagały specjalnego nadzoru wyżej postawionych szych. Verthan stwierdził, że ręce mu się trzęsą, a na czoło wstąpiły kropelki potu. Z perspektywy czasu, odrzucenie pierwszej prośby o spotkanie mogło okazać się sporym błędem.
Otarł więc czoło, zacisnął odziane w czarne rękawiczki ręce i schował je za peleryną. Po kilku chwilach podleciała do niego kula łącznościowa. Kilka metrów przed nim zmaterializował się okryty czernią kosmosu starzec. Tkanina zayd, z której to powstał płaszcz oraz peleryna symbolizowała prostotę i władzę, ale nadawała Imperatorowi namiastkę mroku i tajemnicy. Zza kaptura prześwitywała pomarszczona, blada jak trup twarz.
Cóż, Verthan nie tak go sobie wyobrażał.
– Dyrektorze Grattusie Verthan – rzekł ochrypłym, a wręcz złowieszczym głosem Imperator. – Gubernator Tarkin wspomniał mi o pańskim zadaniu w Poziomie 1313. Chyba nie przeszkodziłem w jego wykonywaniu?
Verthanowi cisnęły się na usta pewne niemiłe słowa, ale darował sobie wszelkie zgryźliwe uwagi.
– Owszem, jestem w trakcie trwania operacji, jednak wasza obecność, mój Lordzie, w żaden sposób nie zakłóca jej przebiegu – odparł z największą uprzejmością, na jaką było go stać.
– Ale…? – dopytał Palpatine, jakby czytał mu w myślach.
– Ale Tarkin odciął nam możliwość trwałego opanowania tego miejsca – wykrztusił. – Zresztą, utrudnia on pracę całego IBB, osłaniając się tym całym swoim projektem.
Nastała cisza, zakłócana przez szmer hologramu. Verthan miał nieodparte wrażenie, że powiedział o krztynę za dużo, ale Imperator kiwnął tylko głową.
– Dobrze, porozmawiam o tym z Gubernatorem, ale musisz zrozumieć, Dyrektorze, że jego pobudki nie są tak pozbawione sensu, jak ci się wydaje. – Widząc, że Verthan przyjął to do wiadomości, pociągnął dalej. – Ale chyba nie dla rutynowej resocjalizacji osobiście udałeś się do Poziomu 1313, co Dyrektorze?
– Owszem, właściwym katalizatorem tej misji jest podejrzana obecność jednego z senatorów w tym właśnie miejscu. Już dwa razy byliśmy bliscy pojmania go, ale zdołał uciec i…
– Pojmania? – wpadł mu w słowo Imperator. – Dyrektorze, szanujmy się. Jeżeli znacie jego tożsamość, macie go natychmiast zabić.
Oficer zawahał się na sekundę.
– Sęk w tym, mój Lordzie, że nie mamy pewności co do jego tożsamości – odpowiedział cicho, a niechciane kropelki potu po raz kolejny zagościły na jego twarzy.
– Ma pan jakieś podejrzenia?
– Cóż – westchnął. – Na ułamek sekundy słyszałem go, a na jeszcze mniej czasu widziałem. Podejrzewam, że mogą to być senatorzy Taa Der’alth…
I tu Verthan się zatrzymał, dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak ryzykowne może być sugerowanie właśnie Palpatine’owi takiej możliwości. Szybko zaczął szukać jakiejś deski ratunku, ale Imperator go uprzedził:
– Tak, Dyrektorze?
– Lub senator Binks – wyszeptał Verthan.
Lata temu, senator Binks, reprezentujący tymczasowo planetę Palpatine’a, Naboo i to właśnie on umożliwił ówczesnemu Kanclerzowi dostęp do władzy dyktatorskiej. Sugerowanie więc, że jest on w coś zamieszany mogło okazać się zgubne w skutkach, ale Palpatine był tym najwyraźniej rozbawiony:
– Nasz Jar Jar? – zapytał tylko. – Ot ci zagwostka… a pańskie osławione Źródło Alfa?
Verthan, gdyby mógł, skakałby z radości, ale stłumił w sobie te emocje.
– To właśnie Alfa podesłało nam informacje o senatorze, ale obecnie nie mamy z nim kontaktu.
Imperator milczał, rozważając to, co usłyszał podczas ostatnich minut, po czym ruchem ręki przywołał kogoś spoza zasięgu holokamery.
– Dobrze, Dyrektorze – powiedział powolnie. – Znajdziecie tego senatora. I zabijecie na miejscu.
– Oczywiście, mój Lordzie.
Palpatine rozpuścił się w powietrzu.
Była to jedna z dłuższych przechadzek Jar Jara od czasów wojny, a z pewnością najciemniejsza w życiu – fotowypustki w korytarzach już dawno zbladły i nie dawały praktycznie żadnego światła. Gdyby nie radar i lokalizator K-D4D już dawno zgubiliby się w labiryncie tuneli serwisowych, czy też autostrad transportowych.
– Idąc tędy trafimy w okolice Robotów. – Droid wskazał na jedno z dwóch rozwidleń. – Tym drugim trafimy gdzieś w okolice Pałacu Imperialnego.
– Moisa wybiera tą pierwszą opcję – postanowił bez wahania Jar Jar. – Byle dalej od Imperatora.
Dopiero co wyszli z jednej z autostrad, w której to Binks o mało nie ogłuchł. Przejeżdżające obok nich pojazdy, przewożące towary do kosmoportów na całej planecie były kilkukrotnie głośniejsze od przyprawiającego o ciarki na plecach ryku myśliwców TIE. Dlatego też początkowo nie usłyszał szeptów, które towarzyszyły im od kilku minut.
– Senatorze? – odezwał się w końcu zniecierpliwiony droid. – Czy pan też to słyszy?
Gunganin już przymierzał się do zaprzeczenia, ale właśnie wtedy nastąpił atak.
Długa, lepka i giętka dłoń złapała go za ramię i przyciągnęła do siebie, a Jar Jar jęknął głośniej od Smoka Krayt. Gdzieś niedaleko runęła jakaś wielka masa, wzniecając dookoła tumany pyłu.
– Senatorze, ze względu na stalaktyty, odradzam wydawania tak głośnych – Stwory dopadły i jego, a po przewróceniu droida, zaczęły okładać go kamieniami. Jedno z owych stworzeń dorwało się do Jar Jara, wgryzło się w jego skórę i – najwyraźniej nie zasmakowawszy w niej – odrzuciło Gunganina po chwili.
Byli otoczeni.
Verthan był pełen podziwu dla uporu Jar Jar Binksa (o ile to on był poszukiwanym senatorem). Nie dość, że nadal niezłomnie wymykał się jego oddziałom, to za drogę ucieczki obrał sobie podziemia pod ziemią, czyli labirynt kanałów, zrobotyzowanych autostrad i tuneli. Gdyby Verthan był na jego miejscu, już dawno oddałby się Imperium dla własnego luksusu. Nie zajęło wiele czasu, nim siły SS odnalazły wyłamane drzwi budki serwisowej. Dyrektor, zmuszony zostawić swoje maszyny kroczące na chodniku zszedł razem z esesmanami w głąb od wieków nieuczęszczanych szlaków. Tym oto sposobem trafił do hucznej autostrady transportowej, gdzie o mało nie postradał zmysłów przez pędzące ponad sto kilometrów na godzinę transportowce. Tam też zespół podzielił się na dwie części, a kiedy Verthan odnalazł skrawek senatorskiej szaty przy drzwiczkach do równoległego korytarza, ruszyli dalej.
Panowała tam sithańska ciemność. Kiedyś cały system naprawczy był stale zadbany, ale te czasy dawno minęły. Kiedy przejście oświetliły latarki szturmowców, na ścianach ukazały się setki graffiti, które Verthanowi, niezainteresowanemu sztuką podobały się bardziej od dzieł widywanych w galeriach. Wielki Admirał Thrawn z pewnością zainteresowałby się tą formą artyzmu, gdyby nie była ona pokryta warstwą kleistego śluzu.
W pewnym momencie, korytarz rozdwoił się.
– Co teraz? – spytała Deltha. – Ten korytarz prowadzi do Robotów, a ten do Pałacu.
– Cóż… – zastanowił się Verthan, próbując zrozumieć tok myślenia senatora, gdy z lewego rozwidlenia wydał się nagle wysoki gulgoczący krzyk. – Tędy!
W całym korytarzu rozbrzmiał huk biegnących żołnierzy, których kilka sekund później poraził odór stęchlizny i zepsucia.
– Dyrektorze! – Pani Kapitan dogoniła przełożonego. – Ta jaskinia jest szeroka na dwieście, a długa na czterysta metrów, a w dodatku są w niej fo…
– Nie teraz! – warknął Verthan.
Wtedy też dźwięk tupotu i szczęków zagłuszył długi jazgot dziesiątek gardeł – ktoś ich uprzedził, ale Verthan nie miał zamiaru dać zwierzynie wymknąć się po raz trzeci.
Nastała cisza. Każdy z osobna wstrzymał oddech, czekając na bieg wydarzeń.
Jeden z esesmanów padł na ziemię, wciągnięty przez koślawą rękę. Latarki natychmiast rzuciły się w tamtą stronę. Oficer był żywcem pożerany przez bladą istotę, przypominającą…
– Cthony! – wykrzyknął w panice jakiś szturmowiec.
Cthony – podludzie, którzy zasiedlili podziemia Coruscant tysiące lat temu były istotami o szarej skórze, czarnych oczach i długich pazurach. Plotki o nich od dawna obiegały stolicę, raz nawet nakręcono o nich holofilm, ale Verthan nie wierzył w ich istnienie.
Aż do dziś.
– Ognia do wszystkiego co żywe! – rozkazał, sięgając po swój własny blaster.
Ciemności jaskini przeszyły czerwone wiązki imperialnych blasterów. Cthony padały jak muchy, jednak nadal parły na oddział, zmuszając go do formowania okręgu obronnego. Bestie wydawały się nie zwracać uwagi na to, że depczą po ciałach swoich pobratymców.
„Co za idioci” – pomyślał o swoich żołnierzach Verthan, po czym wrzasnął:
– Granaty! – Odrzucił z siebie dwa Cthony. Gdzieś za nim rozległo się pikanie odbezpieczonego granatu, który wylądował kilkanaście metrów przed nim. Wybuch ognia
ukazał na sekundę ściany grotu, wszystkie Cthony, szturmowców i…
Tak! To był Jar Jar Binks! I jego droid!
Ogarnięty radością Verthan ruszył do przodu, pacyfikując przy tym każdego Cthona, który odważył się stanąć mu na drodze. Jeszcze tylko kilka metrów…
Przyspieszył tempa i, na swoje nieszczęście potknął się o ciało Cthona, na które to też wpadł. Pacnął przy tym głową o jego (lub jej) klatkę piersiową. Wydając z siebie jęk obrzydzenia zsunął się z niego, by wpaść w kałużę jakiejś czarnej, grudkowatej substancji.
Przez te kilka sekund o mało nie wpadł w depresję – nie dość, że znalazł się bliżej tego podczłowieka, niż by sobie życzył, to jego peleryna była upaplana ową mazią. Zmotywowany jednak faktem, że jego zwierzyna była już tuż tuż, powstał i tym razem bardziej ostrożnie ruszył do celu.
– Ty! – ryknął rozdrażniony. – Pokaż no się!
W zasadzie, nie spodziewał się, że senator go usłucha – był to raczej okrzyk podyktowany mu przez tą zdziczałą część osobowości. Tym bardziej zdziwił się, gdy w świetle jego latarki ukazał się Jar Jar Binks, jednak szybko tego pożałował.
Gunganin trzymał w ręku blaster jakiegoś esesmana.
I zrobił z niego użytek.
Misja z początku wydawała się dziecinnie łatwa. Jar Jar miał tylko przekazać jakieś skradzione imperialne plany Bailowi Organie, czym wkradłby się w łaski rebeliantów, których wspierał całym duchem swoim. Nie pisał się na bójki z gangami, ucieczki kanałami, walki z Imperium, pościgi, a już na pewno nie na to. Szare istoty, które okazały się Cthonami, zabierały się już do konsumpcji senatora (pomimo jego licznych protestów), gdy pojawili się imperialni, na których to widok Jar Jar wbrew sobie się ucieszył.
Nie minęło wiele czasu, aż szturmowcy związali Cthnony walką. Teraz jednak, Gunganin musiał uważać na przelatujące zewsząd wiązki, co najlepiej wychodziło mu na czworaka. Kaydee natomiast niechętnie oklepywał pięściami esesmanów.
– Którędy do wyjścia? – zapytał go Binks.
Droid walnął jeszcze kilku Cthnonów, po czym wskazał kierunek za jego plecami.
Nagle fala ciepłego i oślepiającego światła wypełniła jaskinię, łącząc się z donośnym hukiem – do gry weszły granaty. Binks z każdym następnym wybuchem oddalał się od ich źródła, jednak w pewnym momencie zatrzymał się. Światło jednego z granatów ukazało na sekundę ciało esesmana, obok którego leżał blaster! Cóż za niewiarygodny fart!
Gunganin wręcz rzucił się na niego, gdy z niedaleka rozległ się warczący głos, ten sam, który obudził go w Hotelu Gra’tua.
– Ty! Pokaż no się!
Serce Jar Jara napełniła odwaga. Miał tą przewagę, iż Dyrektor nie wiedział o jego nowej broni. Wstał więc i ruszył mu na spotkanie.
Zarządca Służb Stołecznych wyglądał okropnie. Był cały zadrapany, rozczochrany, brudny, a jego dyrektorska peleryna umazana była jakąś kleistą substancją. Cała jego duma i prestiż wyparowały, a Jar Jar zamierzał zdławić ich resztki. Stanął na wprost Dyrektora i – ku jego zdziwieniu, wycelował w klatkę piersiową. Oficer upadł na ziemię w długim jęku, prosto w następną kałużę smaru.
– Dyrektorze! – wykrzyknęła jakaś kobieta w morskim mundurze, po czym podbiegła do przełożonego. Natomiast Jar Jar rzucił się do ucieczki, powoli doganiając droida.
Zgodnie z jego przewidywaniami, esesmani bardziej zajęli się ich dowódcą, aniżeli celowi ich wyprawy. Cthony najwyraźniej również zrezygnowały z obiadu i nie zapowiadało się, by szybko wróciły. On i K-D4D biegli po piaszczystym gruncie, naszpikowanym od czasu do czasu stalagmitami. Jar Jar w życiu by nie przypuszczał, że gdziekolwiek na całkowicie zurbanizowanym Coruscant kryją się jakiekolwiek elementy natury, której to tak bardzo brakowało mu po przeprowadzce z Naboo.
– Senatorze, moje czujniki wykrywają przepaść głęboką na… – przystanął na chwilę, po czym poprawił się. – Moje czujniki wykrywają bardzo głęboką przepaść.
Przepaść? Nie, tylko nie to, nie teraz…
Chociaż… tak! Gdzieś z daleka za ową przepaścią migotało jakieś światełko, padające z sufitu. Było tam jakieś wyjście!
A skoro ktoś pofatygował się, by zrobić tam drabinkę, to może zrobił też…
– Most! Nasza musi znaleźć jakiś most!
– Dwieście metrów na lewo – poinformował Kaydee.
Most – chociaż ani Binks, ani żaden architekt by go tak nie nazwał – składał się z czterech lin, przywiązanych do ścian wąwozu i umocowanych do nich desek, płacht, blach, kości, belek, czyli wszystkiego co leżało w okolicy. Konstrukcja nie wyglądała na wytrzymałą, ale czy mieli jakieś wyjście? Imperialnie mogli już deptać im po piętach, a Cthony mogły jednak zmienić zdanie.
– Ja pierwszy – zgonił droida, kiedy ten przymierzał się do wejścia na most.
Choć Gunganin nigdy nie odczuwał lęku wysokości, to teraz, gdy budowla bujała się i stopniowo naprężała, omal nie zemdlał. Przepaść była czarna jak przestrzeń kosmiczna, a nie chciał wiedzieć, czy była równie głęboka. Nie mógł przecież też zamknąć oczu – podłoże było miejscami niestabilne, śliskie, lub w ogóle go nie było. Po kilku minutach, które ciągnęły się jak wieki, przeszedł na drugą stronę i rzucił się na bezpieczną ziemię. Dokonanie tego samego czynu zajęło K-D4D mniej czasu, co jemu, więc po minucie mogli ruszać dalej, a dalsza droga była już o wiele łatwiejsza – nie czekały na nich zastępy podludzi i imperialnych, więc truchtem podbiegli do szukanego światełka, oświetlającego drabinkę. Prowadziła ona do magazynu.
Magazynu na broń.
Były tu dziesiątki każdego modelu blastera DC, karabiny maszynowe, granaty, wyrzutnie rakiet, bomby dymne, miotacze ognia, snajperki, droidy-zabójcy, wibroostrza, koktajle Mertherowa i wiele innych.
„Będzie bum bum” – pomyślał Jar Jar ze złośliwym uśmiechem.
Wściekłość powoli zżerała Dyrektora, jednak równoważył ją szacunek dla senatora – mało kto zdołał go zaskoczyć, a co dopiero postrzelić. W zasadzie, Verthan nie przypominał sobie, by komukolwiek wcześniej to się powiodło. Wiele razy strzelano do niego podczas Wojen Klonów, ale ani razu nie oberwał, dlatego też większa będzie satysfakcja z zabicia tego ciapaka.
Sam strzał, choć był wymierzony w pierś Dyrektora, trafił – chwała Mocy – w ramię. Nie byłoby to takie straszne, gdyby nie fakt, że wiązka uszkodziła jakiś nerw, a więc lewa ręka była kompletnie unieruchomiona i zwisała jak kamień przywiązany do sznurka.
– Może wrócimy na powierzchnię? – zasugerowała Eve Deltha. – Senator Binks i tak raczej nie wygrzebie się z tego bagna, a pański stan jest poważny. Zawsze też może Cthony się nim zajmą…
– Nie. – Gdyby nie był osłabiony, już dawno uciąłby jej troski.
– Stanowczo nalegam. Nie wiemy, co czeka nas dalej i…
Wszelkie argumenty pani Kapitan upadły, gdy do rozmowy wtrącił się porucznik:
– Dyrektorze, skanery wykrywają źródło światła, a lokalizatory potwierdzają umiejscowienie w pobliżu imperialnego magazynu.
Deltha kombinowała jeszcze, jakby tu wysłać szefa do centrum hospitalizacyjnego, ale po paru dobrych chwilach poddała się.
Na szczęście Cthony odpuściły pościg, więc imperialni mogli spokojnie przejść przez jaskinię. Verthan, który stopniowo odzyskiwał siły mógł ponownie wysunąć się na czoło oddziału. I faktycznie – kiedy dotarli na skraj przepaści, ujrzeli biały snopek światła, padający z sufitu groty. Nie minęło wiele czasu aż szturmowcy odnaleźli most, czego nie można było powiedzieć o przejściu przez niego. Był wąski, niestabilny i zapewne stary, więc cały oddział przeprawiał się przez niego pojedynczo. Kiedy więc Verthan, Deltha i kilkanaścioro szturmowców oraz esesmanów ominęło przeszkodę, ruszyli dalej, podczas gdy reszta miała dojść później.
Niestety, Verthan, ze względu na swoje ramię, nie mógł wejść po drabinie, więc kiedy Deltha weszła już na górę, spuszczono mu pomocniczą linę.
– To było zbyteczne – wydyszał, kiedy już wciągnięto go na miejsce.
Rozejrzał się po magazynie. Był pod wrażeniem ilości zaopatrzenia w nim zgromadzonego. W dodatku miał dziwne wrażenie, że kiedyś już tutaj był. I nie mylił się. Znajdowali się w sektorze senackim, kilka kilometrów od Pałacu. Verthan podszedł do pierwszej lepszej półki, by obejrzeć dokładnie blastery.
Wtedy też nastąpił wybuch.
Połowa esesmanów i drugie tyle szturmowców zostało wywróconych i uniesionych przez falę żaru. Chwyciwszy odruchowo po własny blaster, Dyrektor podbiegł do najbliższej ściany.
– Znaleźć go! – rozkazał esesmanom. – I nie dajcie mu uciec!
I tak też zrobili. Szturmowcy w kilka sekund zablokowali każde możliwe wyjście, a esesmani zaczęli sprawdzać rząd za rzędem i każdy zakamarek. Nie wiedzieli, jak wielki błąd popełnili.
– A ku ku!
Verthan odwrócił się. Kilkanaście metrów przed nim stał senator Binks, trzymając w ręku ciężki karabin maszynowy z pasem ogniw blasterowych, zawieszonym na ramieniu. Normalnie, taki widok wzbudziłby śmiech na sali, lecz nie dzisiaj. Gunganin wydał z siebie dziki okrzyk bojowy i przystąpił do ostrzału. Ciąg laserowych wiązek trafiał w półki z blasterami i ogniwami, za którymi szukali go esesmani. Verthan padł na podłogę, zasłaniając oczy i uszy.
Grzmot był powalający i z pewnością zabił wszystkich żołnierzy w pobliżu.
„Sprytnie” – skwitował Dyrektor.
Rozległo się wycie syren alarmowych. Posiłki zapewne niedługo tutaj dotrą. Cokolwiek Binks chciał zrobić, czasu miał niewiele.
Ale Binksa już nie było.
Dyrektor wstał i w popłochu odnalazł ocalałych – Delthę, czterech innych oficerów i dwóch szturmowców. Trzymali się razem i uformowali okrąg obronny. Byli całkowicie odsłonięci, jednak mieli na oku cały magazyn. Nic nie mogło ich zaskoczyć.
Oprócz ataku z góry, rzecz jasna.
Potłukło się szkło, zapachniało paliwem okrętowym. Koktajl Mertherowa.
Każdy z nich płonął, można by wręcz powiedzieć, że Gunganin urządził im istne piekło na ziemi. Po magazynie rozniósł się zapach palonej ludzkiej skóry. Deltha i inni upadli, konając w jękach. Ogień wypalał im gardło, wnętrzności i skórę. Jedynie Verthan zdołał się ocalić, w porę odpinając pelerynę i ze strachem patrząc, jak jego towarzysze pieką się na śmierć.
Został sam.
– Twoisa być w wielkie ka ka – rozległ się głos za jego plecami.
Dyrektor Verthan odwrócił się, a Binks strzelił.
Jar Jar w życiu by nie przypuszczał, że masakracja imperialnych oddziałów może być taka przyjemna. On i Kaydee mieli całą godzinę na zaplanowanie i przygotowanie zasadzki, a przede wszystkim na przetestowanie dostępnej broni. Szczególnie przypadł mu do gustu karabin maszynowy.
Oczywiście, mogli jeszcze uciekać, ale droid słusznie zauważył, że Imperium zna już tożsamość zbiegłego senatora, więc ten długo by się nie uchował. Kaydee miał więc opuścić magazyn i dostarczyć plany Lei Organie, znanej ze swojego chłodnego stosunku do Palpatine’a. Jar Jar nie miał właściwie pewności, czy działa ona w konspiracji, tak jak jej ojciec, ale wiedział, że zrobi użytek z dostarczonych informacji.
Kiedy tylko imperialni dostali się do magazynu, Jar Jar przystąpił do stopniowego dewastowania ich oddziału. Na pierwszy ogień poszedł detonator termiczny, który załatwił sporą część żołnierzy. Potem, wysadził sporą część składu karabinem maszynowym, a na koniec zrzucił resztkom z Dyrektorem z balustrady zapalniki. Wszyscy stanęli w płomieniach, a Jar Jarowi sprawiło to pewną sadystyczną przyjemność – oto jego przyszli oprawcy żywcem płonęli na jego oczach.
Plan został wykonany. Chociaż nie całkowicie.
Dyrektor zdołał zdjąć podpaloną pelerynę i z ulgą odskoczył od wrzeszczących kompanów. Jar Jar westchnął – wolał uniknąć bezpośredniej konfrontacji z którymkolwiek z agentów.
Zeskoczył bezszelestnie na podłogę, chwycił najbliższego E-11 i cichaczem zakradł się bliżej Dyrektora.
– Twoisa być w wielkie ka ka. – Wycelował w oficera, kiedy ten odwrócił się ze strachem w oczach. Był nieuzbrojony.
Tym razem wycelował dokładnie w głowę i ze złośliwym uśmieszkiem nacisnął spust. Wiązka leciała, ale nie doleciała – trafiła w korpus K-D4D, który stanął murem przed Dyrektorem. Jego droid? Jego własny droid?
Strzelił raz jeszcze. Z tym samym skutkiem.
Spróbował ominąć droida, bez sukcesów. Droid bronił Dyrektora jak Geonosjanie królowej. Ponownie pociągnął za spust.
– Alfa, zabij go! – wrzasnął Dyrektor do K-D4D.
„Alfa?” – pomyślał zlękniony Binks. Jego własny droid agentem SS?
Kayde zrobił krok do przodu, nie mając dobrych zamiarów. Jar Jar po raz kolejny posłał do niego wiązkę wiązkę, jednak na droidzie nie robiło to najmniejszego wrażenia. Nie bez powodu Arakyd Industries aż tak wyceniło swój produkt – był odporny na niemal każdy rodzaj broni. Wraz z każdym jego następnym krokiem, Jar Jar cofał się w głąb ocalałych półek z bronią i amunicją.
Wystrzelił ponownie. Jeszcze raz. I kolejny.
Żaden z nich nie przyniósł zamierzonego efektu.
W końcu został mu tylko jeden strzał – jego ostatnia szansa. Rzucił się do ucieczki w stronę drzwi. Kaydee przejrzał jego plany i ruszył biegiem w pościg, jednak Gunganin był szybszy i zwinniejszy. Wbiegł pomiędzy sterty broni i przewrócił za sobą wszystko co znalazł, aż dotarł do celu. Przebiegłszy przez drzwi, wykorzystał swoje ostatnie ogniwo i strzelił w panel sterowania. Przejście automatycznie się zatrzasnęło, zostawiając droida i Dyrektora w środku.
Mimo to, nie zatrzymał się i biegł dalej, tym razem po schodach na górę.
Wciął nie mógł otrząsnąć się z szoku, jakim była zdrada droida. Owszem, nie byli ze sobą jakoś bardzo związani, a ich stosunki określała relacja właściciel-sługa, ale przecież tyle ostatnio razem przeszli. A raczej Jar Jar przeszedł, bo właśnie zdał on sobie sprawę, że cała jego przygoda była misternie prowadzoną wizją Kaydego
On odciął mu drogę powrotną na powierzchnię, sprowokował bójkę przy barze (Mocy niech będą dzięki, że nie wiedział o Organie). To właśnie K-D4D skierował śmigacz tuż pod nos Dyrektora SS i poleciał w złą stronę. Ba, nawet próbował zostać na nogach, kiedy Binks miał spać w Hotelu Gra’tua, zapewne po to, by wydać go imperialnym na zewnątrz.
Ale co dalej?
Cóż, Jar Jar nie miał wcześniej jako takich planów na przyszłość. Może zaszyje się w jakiejś dziurze, pokroju Tatooine? Albo też wróci na Naboo, gdzie zostanie ulicznym klaunem. Zawsze lubił dzieci, więc czemu nie?
Gunganin wybiegł z klatki schodowej na jakiś korytarz i oto odkrył kolejny haniebny uczynek droida – zamiast do Robót, skierował go do centrum dzielnicy rządowej. Za wielkimi oknami prezentował się codzienny coruscański poranek – tysiące obywateli zmierzających do pracy lub do domu po nocnej zmianie. Słońce dopiero co wzeszło i prześwitywało zza gigantycznych wieżowców, a niebo było błękitne i bezchmurne. Zapowiadał się cudowny dzień.
Jednak nie dla Jar Jara. Musiał teraz potajemnie udać się do jakiegoś kosmoportu, powręczać kilka solidnych łapówek i złapać statek na Naboo. Zszedł do bocznego korytarza i z dziecinną radością odnalazł drzwiczki ewakuacyjne – drogę na wolność. Ruszył więc w podskokach ku otwartemu przejściu, śmiejąc się przy tym dosadnie.
Zatrzymał się jednak gwałtownie, tuż przed samą wolnością.
Drogę zagrodziła mu górująca nad nim postać. Odziana była w pelerynę, lśniące, wysokie buty oraz długie rękawice, a na miejscu klatki piersiowej znajdował się szereg migających światełek i przełączników. Można by wręcz powiedzieć, że został zakuty w cybernetyczną, czarną jak smoła zbroję. Nie byłoby to jeszcze takie straszne, gdyby ów mroczny rycerz nie miał zamiast głowy przerażającego hełmu, pod którym czaiła się maska z czerwonymi oczodołami.
Efekt dopełniał przyprawiający o ciarki na plecach sapiący oddech tego… czegoś.
– Dawnośmy się nie widzieli, Jar Jar – powiedziało głębokim basem widmo.
Binks nawet nie próbował myśleć, gdzie i kiedy spotkał tego człowieka – o ile to w ogóle był człowiek. Strach zawładnął jego mięśniami, kończynami i myślami. Stał sparaliżowany w cieniu rycerza, przyćmiewającego słońce. Jar Jar miał nieodparte wrażenie, iż ogląda on go ze szczerym zainteresowaniem a zaraz ukróci jego życie. Ale stało się coś zupełnie innego.
Mroczny pan zrobił krok w bok, ustępując mu przejścia w drzwiach, jakby zachęcał go do wyjścia na zewnątrz. Gunganin nie wiedział, co o tym myśleć, ale zrobił krok do przodu.
Monstrum tylko kiwnęło głową, pozwalając mu na opuszczenie budynku.
Był wolny. Znowu poczuł na skórze delikatny powiew porannego wiatru, grzanie słońca i świeże powietrze. Czuł się, jakby wybudził się z długiego koszmaru.
I wtedy palący żar przebił mu klatkę piersiową, rozpalając płuca czerwonym blaskiem. Stracił czucie we wszystkich kończynach, a wzrok odpłynął gdzieś daleko poza świadomość.
– Szkoda, że i ty zmieniłeś stronę – rzekł Darth Vader. Zgasił z sykiem swój miecz świetlny, a Jar Jar Binks, jedyny bombad senator, wyzionął ducha.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 9,75 Liczba: 4 |
|
Sułtan Ahmed2017-03-31 15:21:07
Zasłużenieś mnie pokonał. Szczere gratulację
vilkala2017-03-30 08:27:02
Ha jak to pięknie uzupelnia i wykręca nowy kanon! Bardzo mi się podobało, trzymało w napięciu jak trzeba, a jakoś od połowy byłam pewna, że nie skończy się dobrze.
Wielki plus za... uczłowieczenie Jar Jara. Jest mniej irytujący niż w prequelach, a jednocześnie wciąż zachował swoją unikalną osobowość.
Świetne, plastyczne opisy, wartka akcja, ale tak naprawdę, najnajbardziej zachwycił mnie Hotel (przypominający mi, nie wiem dlaczego, trochę Intercontinentiala z Johna Wicka)
I jakbyś kiedyś napisał o nim coś jeszcze, o klientach i obsłudze, to masz czytelnika :)
I tak sobie myślę, że mimo czerwonego miecza w piersi, Twój JarJar skończył i tak lepiej niż w kanonie.
Przynajmniej starał się coś zrobić.
(a najsmutniejszym kawałkiem był ten, o poszukiwaniu przyjaciela, choćby w droidzie)
Jeszcze raz wielkie gratulacje :)