Recenzja ShaakTi1138
I nic z tego nie jest kanonem, więc po prostu się uspokójcie.
Sądzę, że jest jeden poważny problem z crossoverami: aby móc w pełni się nimi cieszyć (i je zrozumieć), trzeba być fanem obu uniwersów, a nawet i to nie zawsze jest przepisem na sukces. Tak się składa, że „Fineasza i Ferba” znam doskonale, bo to jeden z lepszych seriali Disneya ostatnich lat – serial, który nie boi śmiać się z otaczającej rzeczywistości i samego siebie. Nawiązań do „Gwiezdnych Wojen” było już w nim mnóstwo, więc tak naprawdę starwarsowy odcinek był tylko kwestią czasu, z Disneyem jako szefem czy też nie. Myślę, że fanów przygód chłopców nowa produkcja na pewno zadowoli, zwłaszcza, że jest parę ukłonów w stronę ich społeczności – choćby fanserwisowy pocałunek Fineasza i Izabeli. Czy fani GW również będą zadowoleni?
Tak, myślę, że tak, choć ilość aluzji do oryginalnego FiF jest tak duża, że osoby nie mające nigdy wcześniej kontaktu z serialem mogą poczuć się zagubione. Odcinki opierają się na niemalże niezmiennym schemacie: tytułowi chłopcy pracują nad nowym wynalazkiem – ich siostra Fretka chce koniecznie pokazać go niczego nieświadomym rodzicom – w tym samym czasie Pepe, należący do rodziny dziobak, będący w istocie tajnym agentem, potyka się z nieudolnym doktorem Dundersztycem – w wyniku ich walki wynalazek chłopców zostaje zniszczony na chwilę przed przybyciem mamy. Brzmieć może nieciekawie, ale obejrzałam już dziesiątki odcinków i nigdy się nie nudziłam. Prócz tego schematu w serialu obecnych jest mnóstwo powtarzalnych tekstów i gagów, na przykład Izabela (przyjaciółka chłopaków) zawsze przychodzi do nich ze słodkim „Coooo robicie?”, a Dundersztyc ma własny temat muzyczny kojarzący mi się z melodyjką reklamową jakiegoś towarzystwa ubezpieczeniowego. Właśnie dlatego niektórzy mogą nie zrozumieć dlaczego okręt Izabeli nazywa się „Centennial Chihuahua” (bo dziewczynka ma w oryginale pieska tej rasy, notabene również agenta) albo czemu Twi’lekanka w barze to Vanessa (w pierwowzorze to imię nosi córka doktora). Trzeba jednak przyznać, że w stosunku do oryginału pozmieniało się sporo – film jest podporządkowany fabule „Nowej nadziei”, więc wyżej wymieniony schemat nie ma zastosowania, ponadto część faktów została zmieniona całkowicie – chłopcy wiedzą, że Pepe jest agentem Rebelii, Fretka donosi nie mamie, a imperialnym przełożonym, a Izabela zamiast uroczą dziewczynką jest twardą pilotką. Jako fanka serii przyznam, że to ciekawa modyfikacja.
Co zaś z żartami z „Gwiezdnych Wojen”? Podzieliłabym je na dwa rodzaje. Pierwszy z nich to oryginalne sceny z „Nowej nadziei” widziane z szerszej perspektywy. Przykładowo, Pepe zabiera Artoo z domu Larsów, gdy Luke wpatruje się w zachód słońc, a dianoga puszcza Skywalkera, bo nurkujący w śmieciach Dundersztyc nie chce go zabrać ze sobą. Owe rozszerzone sceny wywołały mój uśmiech, ale kopii z Epizodu IV było tak dużo, że po pewnym czasie zaczęły mnie męczyć. Drugi rodzaj żartów to prawdziwe perełki – nawiązania do innych filmów GW, innych mediów i fandomu. Film kupił mnie już na samym początku, gdy napisy początkowe są czytane przez osoby rodem z fanowskiego podcastu i pada informacja, że nie jest to kanon, więc nie powinniśmy świrować (aluzja do co wrażliwych wielbicieli EU? A może Disney śmieje się sam z siebie?) A co dalej? A to na Tatooine pojawia się syn Watta, a to gdzieś przewija się Makeb z “The Old Republic“, a to Ferb używa miecza podobnego do tego, który miał Maul w „The Empire Strikes Out“, jest też obowiązkowa kłótnia o to, kto strzelił pierwszy. Wielu takich drobnych ukłonów nie da się zauważyć od razu, bo są poukrywane w tle, dlatego z pewnością jeszcze wrócę do filmu.
Tak naprawdę ciężko mi się przyczepić do tej produkcji. Niektóre żarty były na dość słabym poziomie (walka chłopaków jakoś dziwnie kojarzyła mi się z „Hot Shots 2“), uważam też, że ciekawiej można było wykorzystać Dundersztyca – jest to jedna z najpopularniejszych postaci serialu, może ze względu na swój charakterystyczny akcent (w oryginale), a może niesamowitą nieporadność. Chyba najgorzej wypadła muzyka. Tak, „Fineasz i Ferb“ słynie z piosenek, które niesamowicie wpadają w ucho, ale tutaj chyba tylko „Sith-inator“ Dundersztyca mnie porwał. Reszta pod względem muzycznym była mocno przeciętna, choć teksty – tak jak żarty – były pełne aluzji.
„Fineasz i Ferb Star Wars” to dobry film – śmieszny, czasem trochę absurdalny, ale urzekający dziesiątkami ukłonów w stronę fanów... obu franczyz. I dlatego cały czas nie umiem odpowiedzieć sobie na pytanie czy jest to film dla kogoś, kto oryginalnego serialu Disneya nie widział albo wręcz go nie znosi.
Temat na forum.
I nic z tego nie jest kanonem, więc po prostu się uspokójcie.
Sądzę, że jest jeden poważny problem z crossoverami: aby móc w pełni się nimi cieszyć (i je zrozumieć), trzeba być fanem obu uniwersów, a nawet i to nie zawsze jest przepisem na sukces. Tak się składa, że „Fineasza i Ferba” znam doskonale, bo to jeden z lepszych seriali Disneya ostatnich lat – serial, który nie boi śmiać się z otaczającej rzeczywistości i samego siebie. Nawiązań do „Gwiezdnych Wojen” było już w nim mnóstwo, więc tak naprawdę starwarsowy odcinek był tylko kwestią czasu, z Disneyem jako szefem czy też nie. Myślę, że fanów przygód chłopców nowa produkcja na pewno zadowoli, zwłaszcza, że jest parę ukłonów w stronę ich społeczności – choćby fanserwisowy pocałunek Fineasza i Izabeli. Czy fani GW również będą zadowoleni?
Tak, myślę, że tak, choć ilość aluzji do oryginalnego FiF jest tak duża, że osoby nie mające nigdy wcześniej kontaktu z serialem mogą poczuć się zagubione. Odcinki opierają się na niemalże niezmiennym schemacie: tytułowi chłopcy pracują nad nowym wynalazkiem – ich siostra Fretka chce koniecznie pokazać go niczego nieświadomym rodzicom – w tym samym czasie Pepe, należący do rodziny dziobak, będący w istocie tajnym agentem, potyka się z nieudolnym doktorem Dundersztycem – w wyniku ich walki wynalazek chłopców zostaje zniszczony na chwilę przed przybyciem mamy. Brzmieć może nieciekawie, ale obejrzałam już dziesiątki odcinków i nigdy się nie nudziłam. Prócz tego schematu w serialu obecnych jest mnóstwo powtarzalnych tekstów i gagów, na przykład Izabela (przyjaciółka chłopaków) zawsze przychodzi do nich ze słodkim „Coooo robicie?”, a Dundersztyc ma własny temat muzyczny kojarzący mi się z melodyjką reklamową jakiegoś towarzystwa ubezpieczeniowego. Właśnie dlatego niektórzy mogą nie zrozumieć dlaczego okręt Izabeli nazywa się „Centennial Chihuahua” (bo dziewczynka ma w oryginale pieska tej rasy, notabene również agenta) albo czemu Twi’lekanka w barze to Vanessa (w pierwowzorze to imię nosi córka doktora). Trzeba jednak przyznać, że w stosunku do oryginału pozmieniało się sporo – film jest podporządkowany fabule „Nowej nadziei”, więc wyżej wymieniony schemat nie ma zastosowania, ponadto część faktów została zmieniona całkowicie – chłopcy wiedzą, że Pepe jest agentem Rebelii, Fretka donosi nie mamie, a imperialnym przełożonym, a Izabela zamiast uroczą dziewczynką jest twardą pilotką. Jako fanka serii przyznam, że to ciekawa modyfikacja.
Co zaś z żartami z „Gwiezdnych Wojen”? Podzieliłabym je na dwa rodzaje. Pierwszy z nich to oryginalne sceny z „Nowej nadziei” widziane z szerszej perspektywy. Przykładowo, Pepe zabiera Artoo z domu Larsów, gdy Luke wpatruje się w zachód słońc, a dianoga puszcza Skywalkera, bo nurkujący w śmieciach Dundersztyc nie chce go zabrać ze sobą. Owe rozszerzone sceny wywołały mój uśmiech, ale kopii z Epizodu IV było tak dużo, że po pewnym czasie zaczęły mnie męczyć. Drugi rodzaj żartów to prawdziwe perełki – nawiązania do innych filmów GW, innych mediów i fandomu. Film kupił mnie już na samym początku, gdy napisy początkowe są czytane przez osoby rodem z fanowskiego podcastu i pada informacja, że nie jest to kanon, więc nie powinniśmy świrować (aluzja do co wrażliwych wielbicieli EU? A może Disney śmieje się sam z siebie?) A co dalej? A to na Tatooine pojawia się syn Watta, a to gdzieś przewija się Makeb z “The Old Republic“, a to Ferb używa miecza podobnego do tego, który miał Maul w „The Empire Strikes Out“, jest też obowiązkowa kłótnia o to, kto strzelił pierwszy. Wielu takich drobnych ukłonów nie da się zauważyć od razu, bo są poukrywane w tle, dlatego z pewnością jeszcze wrócę do filmu.
Tak naprawdę ciężko mi się przyczepić do tej produkcji. Niektóre żarty były na dość słabym poziomie (walka chłopaków jakoś dziwnie kojarzyła mi się z „Hot Shots 2“), uważam też, że ciekawiej można było wykorzystać Dundersztyca – jest to jedna z najpopularniejszych postaci serialu, może ze względu na swój charakterystyczny akcent (w oryginale), a może niesamowitą nieporadność. Chyba najgorzej wypadła muzyka. Tak, „Fineasz i Ferb“ słynie z piosenek, które niesamowicie wpadają w ucho, ale tutaj chyba tylko „Sith-inator“ Dundersztyca mnie porwał. Reszta pod względem muzycznym była mocno przeciętna, choć teksty – tak jak żarty – były pełne aluzji.
„Fineasz i Ferb Star Wars” to dobry film – śmieszny, czasem trochę absurdalny, ale urzekający dziesiątkami ukłonów w stronę fanów... obu franczyz. I dlatego cały czas nie umiem odpowiedzieć sobie na pytanie czy jest to film dla kogoś, kto oryginalnego serialu Disneya nie widział albo wręcz go nie znosi.
Temat na forum.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 7,54 Liczba: 24 |
|
Michalomatek2015-08-16 15:26:29
Świetne. Najlepsze to, jak Pepe wylądował w urodzinach Tuskenów. I to, że Dianoga to stworzonko Dundersztyca.
AdamZet2015-04-18 23:17:44
Nie podoba mi się to, że jest 1001 filmów, które z jakiegoś innego filmu czerpią, zamiast samemu coś wymyślić.
Jamboleo2014-09-14 15:51:09
Ja byłem zachwycony humorem i przeplataniem się akcji. 10/10
Darth Rodgier2014-09-10 15:41:23
Mamy przedsmak tego co zafunduje nam Disney w nowej Trylogii :)