Recenzja Lorda Sidiousa
Gwiezdne Wojny jako trylogia na stałe zaczęły funkcjonować w świadomości społecznej dopiero w latach 90. Ironią losu jest to, że właśnie w 1994 Lucas rozpoczął pracę nad prequelami. I bynajmniej nie mówię tylko o doniesieniach, które już wtedy elektryzowały media co pewien czas, że George ma zamiar kręcić kolejne części (nawet pamiętam jak raz w Teleekspresie mówili o tym, że reżyser planuje 12 części). Ale warto przypomnieć sobie jeszcze jedną historię, a mianowicie tajemniczych późniejszych dwóch epizodów.
Gorączka wokół sagi umarła pod koniec lat 80. Zrobiło się „normalnie”, ja sam zająłem się odkrywaniem magii Star Treka, która miała w sobie to, że było w niej dużo nauki i szczegółów technicznych. To były czasy, gdy już powoli także i do mnie dochodziło to, że nie będzie już kolejnych epizodów, że to tylko plotka i pogłoska (to było jeszcze przed Parkiem Jurajskim, który oficjalnie pozwolił Lucasowi na realizację nowych filmów). Otóż pewnego dnia jeden z kolegów z klasy zaczął mi wciskać, że jest pięć części Gwiezdnych Wojen, z tym, że dwie ostatnie dzieją się na Endorze (wtedy nikt z nas tej nazwy nie znał), a w ostatnim pojawia się Luke Skywalker, jako stary zgrzybiały dziadek. Cóż skończyło się tym, że poszedłem do wypożyczalni i tam mi powiedziano, że Gwiezdne Wojny to tylko i wyłącznie trylogia, że nie ma żadnych dodatkowych części, że ktoś mnie po prostu nabrał. W sumie specjalnie mnie to nie zdziwiło, bo niezbyt chciało mi się w to wierzyć, acz jak zwykle nadzieja i chęć poznania i przekonania się, czy to prawda spowodowała moje działanie. O sprawie zapomniałem na parę lat.
Aż w końcu któregoś pięknego dnia przeglądałem sobie kanały (chyba jeszcze na satelicie) niemieckojęzyczne (na których kilkakrotnie oglądałem sagę, nie do końca wszystko rozumiejąc, ale to nie było zbyt ważne). I nagle patrzę.... Ewok!!! To był Wicket... Ale jakoś nie mogłem sobie tej sceny skojarzyć z Powrotem Jedi. Następne upewniły mnie, że coś z tym jest nie tak, dopiero później mogłem sprawdzić, że to faktycznie jakiś film o Ewokach. No i się zaczęło próba zlokalizowania cóż to jest, oczywiście gdyby był internet wiedziałbym o tym bardzo szybko, a tak niestety musiałem się ograniczyć do programu telewizyjnego. Z czasem udało mi się nawet stwierdzić, że są dwa filmy o Ewokach (hehe gratulujemy spostrzegawczości :P) – Caravan of Courage i The Battle for Endor. W tym drugim faktycznie jest występuje stary pustelnik Noa, ale z pewnością nie jest to Luke Skywalker. Potem udało mi się w mniejszym lub większym stopniu obejrzeć te dwa filmiki, posiłkując się nawet wersją francuską, z której kompletnie nic nie zrozumiałem, ale to było najmniej ważne. Potem po zaliczeniu, te filmy odeszły w mniejszą lub większą niepamięć.
Dopiero odkopałem je przy zbiorowych zakupach DVDków Starwarsowych (razem z Ewokami, Droidami i Wojnami Klonów). Jak wszystko to wszystko, w końcu do minimalistów nigdy nie należałem. Wcześniej nawet wyświetlaliśmy je na Teleporcie, ale jakoś nie mogłem się przemóc by do nich wrócić. Zresztą mam kopię zapasową od Rusisa wciąż gdzieś w szufladzie, ale nie obejrzałem w niej więcej niż 10 minut.
Dopiero własne kupione płyty mnie do tego zmusiły. Cóż to chyba dość dokładnie opisuje zarówno jakość jak i podejście fana wobec tych produkcji. Ale do własnych płytek, także przez mimo wszystko lepszą jakość, podchodzi się trochę inaczej, człowiek w naturalny sposób stara się nabrać jakiegoś dystansu, by się nie załamać, że wydał pieniądze na jakieś „brenczowisko”. Ale patrząc bardziej obiektywnie, to w porównaniu z niektórymi pomysłami w EU (przede wszystkim z Jainą, Dwumyślnymi czy jednolitą postacią Bane’a we wszystkich trzech dziełach), to dochodzę do wniosku, że te zakręcone, lekko stuknięte Ewoki nie są takie złe. Przede wszystkim więcej w nich humoru i magii (choć tej rozumianej nazbyt dosłownie), niż w wielu pozycjach książkowych. W tych filmach widać przede wszystkim jedną rzecz, że EU miast rozszerzać filmy, wyjmuje z nich fragment i trzyma się (niestety niezbyt koherentnie) jednej jedynej wizji. Ewoki, będąc de facto również EU, koncentrują się na kompletnie innych aspektach, nie epickiej, czy heroicznej przygodzie, a często wzajemnemu zaufaniu i ratowaniu na wzajem postaci, poświęcaniu się, a przede wszystkim ogólnej zabawie.
Druga rzecz to wykonanie, zwłaszcza w porównaniu z ówczesnymi filmami kinowymi. To jest chyba właśnie najśmieszniejsze, że produkcja telewizyjna miała lepsze efekty niż niejeden film, no i mimo wszystko podkreśla klasę Gwiezdnych Wojen samych w sobie.
Natomiast historia rodziny Towani oraz Warricków i ich przyjaciół, jakby miła i piękna nie była, nie ma szans by zagrzać w moim sercu miejsce równie ważne co epizody, choć przez to, że jest to film, myślę, że w obu przypadkach istnieje zdecydowanie większe prawdopodobieństwo (Karawany i Bitwy) do powrócenia przeze mnie do tych filmów, niż np. do Tempesta. Jedyne czego naprawdę żałuję, to fakt, że tu nie ma ani polskiego dubbingu, ani lektora, bo to doskonałe narzędzie do indoktrynowania małych dzieci na sagę, bo to właśnie pod nie jest robione. Szkoda, że polski dystrybutor to olał, ale jeśli miałby wydać to jedynie z napisami, to faktycznie lepiej niech już Anglicy zarobią.
A i jeszcze jedno krótkie info, niestety tym razem nie potwierdzone przeze mnie, ale wygląda na to, ze drobne zmiany, dokonano przede wszystkim w oprawie graficznej obu filmów (czcionki itp.). O reszcie niestety mi nie wiadomo.
Gwiezdne Wojny jako trylogia na stałe zaczęły funkcjonować w świadomości społecznej dopiero w latach 90. Ironią losu jest to, że właśnie w 1994 Lucas rozpoczął pracę nad prequelami. I bynajmniej nie mówię tylko o doniesieniach, które już wtedy elektryzowały media co pewien czas, że George ma zamiar kręcić kolejne części (nawet pamiętam jak raz w Teleekspresie mówili o tym, że reżyser planuje 12 części). Ale warto przypomnieć sobie jeszcze jedną historię, a mianowicie tajemniczych późniejszych dwóch epizodów.
Gorączka wokół sagi umarła pod koniec lat 80. Zrobiło się „normalnie”, ja sam zająłem się odkrywaniem magii Star Treka, która miała w sobie to, że było w niej dużo nauki i szczegółów technicznych. To były czasy, gdy już powoli także i do mnie dochodziło to, że nie będzie już kolejnych epizodów, że to tylko plotka i pogłoska (to było jeszcze przed Parkiem Jurajskim, który oficjalnie pozwolił Lucasowi na realizację nowych filmów). Otóż pewnego dnia jeden z kolegów z klasy zaczął mi wciskać, że jest pięć części Gwiezdnych Wojen, z tym, że dwie ostatnie dzieją się na Endorze (wtedy nikt z nas tej nazwy nie znał), a w ostatnim pojawia się Luke Skywalker, jako stary zgrzybiały dziadek. Cóż skończyło się tym, że poszedłem do wypożyczalni i tam mi powiedziano, że Gwiezdne Wojny to tylko i wyłącznie trylogia, że nie ma żadnych dodatkowych części, że ktoś mnie po prostu nabrał. W sumie specjalnie mnie to nie zdziwiło, bo niezbyt chciało mi się w to wierzyć, acz jak zwykle nadzieja i chęć poznania i przekonania się, czy to prawda spowodowała moje działanie. O sprawie zapomniałem na parę lat.
Aż w końcu któregoś pięknego dnia przeglądałem sobie kanały (chyba jeszcze na satelicie) niemieckojęzyczne (na których kilkakrotnie oglądałem sagę, nie do końca wszystko rozumiejąc, ale to nie było zbyt ważne). I nagle patrzę.... Ewok!!! To był Wicket... Ale jakoś nie mogłem sobie tej sceny skojarzyć z Powrotem Jedi. Następne upewniły mnie, że coś z tym jest nie tak, dopiero później mogłem sprawdzić, że to faktycznie jakiś film o Ewokach. No i się zaczęło próba zlokalizowania cóż to jest, oczywiście gdyby był internet wiedziałbym o tym bardzo szybko, a tak niestety musiałem się ograniczyć do programu telewizyjnego. Z czasem udało mi się nawet stwierdzić, że są dwa filmy o Ewokach (hehe gratulujemy spostrzegawczości :P) – Caravan of Courage i The Battle for Endor. W tym drugim faktycznie jest występuje stary pustelnik Noa, ale z pewnością nie jest to Luke Skywalker. Potem udało mi się w mniejszym lub większym stopniu obejrzeć te dwa filmiki, posiłkując się nawet wersją francuską, z której kompletnie nic nie zrozumiałem, ale to było najmniej ważne. Potem po zaliczeniu, te filmy odeszły w mniejszą lub większą niepamięć.
Dopiero odkopałem je przy zbiorowych zakupach DVDków Starwarsowych (razem z Ewokami, Droidami i Wojnami Klonów). Jak wszystko to wszystko, w końcu do minimalistów nigdy nie należałem. Wcześniej nawet wyświetlaliśmy je na Teleporcie, ale jakoś nie mogłem się przemóc by do nich wrócić. Zresztą mam kopię zapasową od Rusisa wciąż gdzieś w szufladzie, ale nie obejrzałem w niej więcej niż 10 minut.
Dopiero własne kupione płyty mnie do tego zmusiły. Cóż to chyba dość dokładnie opisuje zarówno jakość jak i podejście fana wobec tych produkcji. Ale do własnych płytek, także przez mimo wszystko lepszą jakość, podchodzi się trochę inaczej, człowiek w naturalny sposób stara się nabrać jakiegoś dystansu, by się nie załamać, że wydał pieniądze na jakieś „brenczowisko”. Ale patrząc bardziej obiektywnie, to w porównaniu z niektórymi pomysłami w EU (przede wszystkim z Jainą, Dwumyślnymi czy jednolitą postacią Bane’a we wszystkich trzech dziełach), to dochodzę do wniosku, że te zakręcone, lekko stuknięte Ewoki nie są takie złe. Przede wszystkim więcej w nich humoru i magii (choć tej rozumianej nazbyt dosłownie), niż w wielu pozycjach książkowych. W tych filmach widać przede wszystkim jedną rzecz, że EU miast rozszerzać filmy, wyjmuje z nich fragment i trzyma się (niestety niezbyt koherentnie) jednej jedynej wizji. Ewoki, będąc de facto również EU, koncentrują się na kompletnie innych aspektach, nie epickiej, czy heroicznej przygodzie, a często wzajemnemu zaufaniu i ratowaniu na wzajem postaci, poświęcaniu się, a przede wszystkim ogólnej zabawie.
Druga rzecz to wykonanie, zwłaszcza w porównaniu z ówczesnymi filmami kinowymi. To jest chyba właśnie najśmieszniejsze, że produkcja telewizyjna miała lepsze efekty niż niejeden film, no i mimo wszystko podkreśla klasę Gwiezdnych Wojen samych w sobie.
Natomiast historia rodziny Towani oraz Warricków i ich przyjaciół, jakby miła i piękna nie była, nie ma szans by zagrzać w moim sercu miejsce równie ważne co epizody, choć przez to, że jest to film, myślę, że w obu przypadkach istnieje zdecydowanie większe prawdopodobieństwo (Karawany i Bitwy) do powrócenia przeze mnie do tych filmów, niż np. do Tempesta. Jedyne czego naprawdę żałuję, to fakt, że tu nie ma ani polskiego dubbingu, ani lektora, bo to doskonałe narzędzie do indoktrynowania małych dzieci na sagę, bo to właśnie pod nie jest robione. Szkoda, że polski dystrybutor to olał, ale jeśli miałby wydać to jedynie z napisami, to faktycznie lepiej niech już Anglicy zarobią.
A i jeszcze jedno krótkie info, niestety tym razem nie potwierdzone przeze mnie, ale wygląda na to, ze drobne zmiany, dokonano przede wszystkim w oprawie graficznej obu filmów (czcionki itp.). O reszcie niestety mi nie wiadomo.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 8,11 Liczba: 9 |
|
Hego Damask2010-12-22 10:08:37
Oglądałem na razie CoC, i całkiem dobre.
Update: BoE też w miarę :D
Stele2010-09-17 18:45:01
Obejrzałem wreszcie karawanę i mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że bitwa lepsza. Wybicie połowy głównych bohaterów na samym początku ma moc. Zwłaszcza w takiej produkcji familijnej.
Wicket zarywający wszystkie ludzkie kobiety (czy to pięcio, czy czterdziestoletnie) i drwal tłukący Goraxa siekierą po stopach ownią.
W obu częściach jest po elemencie nijak nie dającym się wkomponować w uniwersum (magiczna rzeka i wiedźma-transformer), no ale przecież nikt nie myślał o spójności z EU, bardzo ubogim w tamtych czasach.
pizmak2010-05-08 23:17:35
to jest dziwne ale fajne
Bolek2009-08-15 14:27:05
W końcu obejrzałem i nie jest tak źle. Spodziewałem się większego szitu. Druga część w moim mniemaniu o wiele lepsza od pierwszej. 6/10
ogór2009-08-04 20:20:21
Dla mnie to są dwa genialne filmy, które pozwalają się odprężyć po ciężkim dniu :) Pełne magii pod każdą postacią! :D
Nestor2008-07-14 20:54:49
Kocham Ewok Adventures! :D