Tytuł oryginału: The Clone Wars: The Defenders of the Lost Temple Scenariusz: Justin Aclin Rysunki: Ben Bates Litery: Michael Heisler Kolory: Michael Atiyeh Okładki: Mike Hawthorne Tłumaczenie: brak Wydanie USA zbiorcze: Dark Horse Comics 2013 Wydanie PL: brak |
Recenzja Lorda Sidiousa
Możnaby rzecz, że zamknęliśmy krąg. Kiedy wprowadzono serię „Clone Wars Adventures” dostaliśmy historyjki osadzone w Wojnach klonów, które należy traktować z pewnym przymrużeniem oka. W pewien sposób zabawne i śmieszne (ach wiele zależy od poczucia humoru), trochę głupkowate, ale przede wszystkim ukazujące różne zagadnienia w innym świetle. Takie trochę Talesy, ale w innym ujęciu, w pewien sposób wywodzące się z serialu Tartakovsky’ego, ale lżejsze. Seria CWA jednak została zamknięta, w jej miejsce pojawiły się dwa wówczas kwartalniki „Star Wars Adventures” i „The Clone Wars Adventures”. Jednak to co istotne, obie te serie były poważniejsze. Unikały raczej humoreski. Do czasu. „Defenders of the Lost Temple” to właśnie ewidentny powrót ku wcześniejszym klimatom, nie kompletny, wciąż to jest historia, która próbuje trzymać się w ryzach jakiejś powagi, ale jednocześnie daje sporo zabawy, wynikającej z komizmu sytuacyjnego.
Zaczyna się od strasznej sztampy, ale o to tu głównie chodzi. Wojny klonów, dwoje Jedi - mistrzyni i jej uczennica oraz kilka klonów wyruszają w misję, która ma zapobiec by pewien artefakt wpadł w niepowołane ręce. Separatystów nie ma, jest tylko stara świątynia, która skrywa niejedną tajemnicę, a jej eksploracja jest niebezpieczna. No i okazuje się, że Straż Śmierci także ma oko na świątynie, więc konfrontacja jest nieunikniona.
Zabawa jednak zaczyna się nie w świątyni, nie przy pokonywaniu kolejnych przeszkód, a raczej gdy zaczynamy poznawać lepiej postaci. Mistrzyni Jedi szablonowa nie jest, trochę zakręcona, dziwna, daleko jej do wielkości, ale całkiem miła. Uczennica cóż, można się właściwie zapytać co ona robi w zakonie, ale w końcu skoro ją wybrano na padawankę to pewnie jest, przez zasiedzenie. Dziewczyna też jest miła, sympatyczna i w ogóle, ale trochę jakby mało rozgarnięta. Dalej poznajemy klony, z których każdy ma jakieś swoje ambicje i cele. To jest fajne, nie są tylko tłem, acz z wyglądu dość trudno ich rozróżnić. Jeden z nich natomiast to może nie kompletna niezguła, ale do w pełni wyszkolonego żołnierza mu bardzo daleko. Jest inny, nic na to nie można poradzić, chyba, że okaże się, iż jest wrażliwy na Moc. Tu jednak tak naprawdę sztampa się kończy, klon nie zostanie nowym uczniem Jedi, komiks zmierza w zupełnie innym kierunku.
Na pewno cieszą nawiązania do serialu i ukazanie innej twarzy Straży Śmierci. Dzięki temu widać, że Mandalorianie wcale nie są pacyfistami, a z pewnością nie wszyscy. Natomiast największa siła tegoż komiksu to nieszablonowe postaci.
To w gruncie rzeczy historia bardzo bliska głównemu motywowi „Gwiezdnych Wojen”, czyli wchodzeniu w dorosłość, odnajdywaniu własnej drogi, bliskiej monomitowi. Tu może trochę mało tego Campella, ale jednak coś w tym jest. „Wojny klonów” to tylko i wyłącznie temat pod który się podczepiono, równie dobrze mogło to być coś innego, ale przynajmniej jest zabawnie.
Ocena końcowa
|
Ogólna ocena: 7/10 Rysunki: 6/10 Klimat: 7/10 Rozmowy: 7/10 Opis Świata SW: 6/10 |