Autor: Janusz "Carno" Tomaszewski
Dawno, dawno temu...Jestem snajperem. Czekanie jest moją pracą.
- Czas?
- Trzy trzydzieści dwa.
- Ile miał tam siedzieć?
- Pytasz po raz czwarty.
- Ile miał tam siedzieć?
- Dwie, góra dwie trzydzieści.
Cisza. O ile w ogóle można mówić o ciszy w mieście, w środku dnia. Pojęcie względne. Tak samo zresztą, jak czas. Normalna istota - o ile takowe w ogóle istnieją - nawet nie zauważa, jak czas przepływa, ucieka, nieodwracalnie znika. Sekund się nie zauważa, minut też nie. Po jakimś czasie gdzieś giną kwadranse, godziny, dni, tygodnie...
Jednak na dachu jednego z wieżowców na pewnej planecie zasada ta ulega odwróceniu. Każda sekunda trwa minutę, każda minuta przemienia się w godzinę. Długą, boleśnie długą godzinę.
- Jak dojdzie do czterdzieści pięć, podaj mi pranac.
- Brałeś jeden przed godziną.
- Wiem. Zamknij się.
Zgiął palce u dłoni, dwa razy. Leży na brzuchu w tej pozycji już piątą godzinę, z czego blisko cztery spędził w stanie częściowej gotowości. W pełnej wytrzymałby nie więcej niż szesnaście, może siedemnaście minut. Nawet z pranakiem oczekiwanie dawało mu się we znaki. Odetchnął głębiej, wzruszył lekko ramionami i przechylił głowę, aby nieco rozciągnąć kark.
Jeśli cierpliwość jest cnotą, to rozdziewiczam tę paniusię za każdym razem.
- Wiatr?
- Stabilny.
- Czyli?
Obserwator westchnął i podał mu namiary. Chłop też jest zmęczony. Znajdowali się dwa tysiące dwieście dwadzieścia metrów od miejsca, gdzie miał się pojawić cel. Gdzie miał się pojawić półtorej godziny temu. Różnica odległości, wysokości, wiatr. Cholera, ile wynosi tutaj standardowy dzień? Trzydzieści jeden?
- Obrót?
- Trzydzieści jeden i pół. Weź na to poprawkę.
- Dobrze, mamo.
- Nie muszę mówić, że pytałeś o to godzinę temu, ani że od tygodnia wbijali to nam do głowy?
- Nie muszę mówić, co robiłem przy holozdjęciu twojej dziewczyny?
- I tak jestem zbyt dobrą partią dla tej zdziry.
Jednym z największych problemów w karierze strzelca wyborowego służącego w szeregach Imperium jest częste przenoszenie z planety na planetę. Zmienia to niesamowitą liczbę czynników, na które nawet poligon na Carridzie nie jest w stanie w pełni przygotować. Inna gęstość powietrza, siła grawitacji, obrót planety wokół własnej osi - a to wszystko jedynie czubek góry lodowej. Dodatkowo dochodzi rodzaj broni. Zdecydowana większość imperialnych snajperów specjalizuje się w karabinach konwencjonalnych, czyli opartych na technologii blasterowej. Niewielki odsetek strzelców wyborowych jest natomiast przeszkolonych w broni miotającej pociski. Jakkolwiek broń ta może zdawać się prymitywna, mężczyzna na dachu tego konkretnego wieżowca jest właśnie wyposażony w tego typu karabin. Wart, bagatela, jakieś osiemdziesiąt tysięcy kredytów i uzbrojony w pociski wybuchające po zetknięciu z celem.
Szczegóły. Precyzja. Perfekcja. To wszystko czyni mnie cholerną maszyną do zabijania.
- Jakiś ruch na dole.
Snajper napiął mięśnie, spowolnił oddech, skupił wzrok. Pod gmachem obserwowanego budynku od kilku godzin czekała duża grupa, zapewne dziennikarze, teraz jednak ktoś do nich wyszedł. Jeden, drugi... z budynku zaczęły wychodzić kolejne osoby. Ledwo zarejestrował, jak obserwator rzucił mu, że pod strefę zero podjechała kawalkada pojazdów. Jeszcze mocniej wzmocnił uścisk na broni, podczas gdy jego partner informował go na temat aktualnych warunków. Delikatna korekta i...
- Wychodzi jako szósty, czerwonoszara szata... Schodzi w dół, zbiegają do niego dziennikarzyny, będzie przemawiał, zawsze przemawia... Stanął... rozkłada ręce... strzelaj. Strzelaj, kurwa, teraz!
Oddech. Nacisk. Oczekiwanie.
- Cel zdjęty, powtarzam, cel zdjęty, stary. Świetny strzał, spadamy stąd.
Jestem snajperem. Czekanie to moja praca. Strzelanie to zapłata.
... całą społecznością (...) wstrząsnął dzisiejszy zamach na (...) dokonany w trakcie jego wystąpienia dla mediów po posiedzeniu gabinetu (...) był członkiem niedawno rozwiązanego Senatu i uchodził za gorącego patriotę, tak względem swej rodzinnej planety, jak i Imperium. Spekuluje się, że w niedługim czasie specjalne oświadczenie z wyrazami współczucia dla rodziny byłego senatora oraz potępieniem terrorystów wyda jego Imperatorska Mość. Tymczasem zaprezentujemy państwu raz jeszcze wstrząsające nagranie z zamachu, nagrane na żywo przez naszego reportera (...)
Kilka miesięcy później
Monumentalna. Jedynie w ten sposób dało się opisać tę salę. Można by mnożyć peany pochwalne na jej cześć, wymieniając dziesiątki określeń mających oddać jej charakter. Jednak to właśnie „monumentalna” stanowiła w tym przypadku adekwatny termin. Mimo jego ogromu, w pomieszczeniu tym przebywały raptem cztery osoby.
Jedna z postaci, zgięta w pokłonie, wydawała się nieruchoma niczym posąg. Jedynie jej chrapliwy, metaliczny oddech zdawał się świadczyć o tym, że rzeźba ta żyje. Większość istot, która kiedykolwiek usłyszała ten dźwięk, drżała na samo jego wspomnienie. Ci, którzy lekceważyli ten złowrogi oddech, dawno już nie żyli. To jednak nie klęcząca postać była najbardziej przerażającą istotą w całej sali.
- Po raz kolejny nie jestem zadowolony, lordzie Vader - zimnym tonem odezwała się osoba zasiadająca na tronie, znajdującym się u szczytu potężnych schodów - Ile miesięcy temu rebelianci upokorzyli cię nad Yavinem?
- Osiem, mój panie - Darth Vader podniósł na chwilę głowę, by spojrzeć w oczy swego mistrza, po czym zaraz ją opuścił.
Jego mistrz zastukał palcami prawej dłoni o oparcie tronu.
- Dwieście czterdzieści osiem standardowych dni temu - powiedział zimno imperator Palpatine - Czegoż tak wspaniałego dokonała więc twa przesławna Eskadra Śmierci w tym czasie?
Vader miał zamiar odpowiedzieć, lecz Palpatine uciszył go gestem.
- Przegoniła tę żałosną bandę z jednego księżyca. Zaiste, imponujące osiągnięcie jak na mego ucznia i spadkobiercę tradycji Dartha Bane’a - choć ciężko w to uwierzyć, głos Imperatora stał się jeszcze zimniejszy - Czyżbym powierzył ci zbyt trudne zadanie, mój przyjacielu? Czy zniszczenie zgrai obdartusów przerasta możliwości zarówno twoje, jak i całego aparatu Imperium, którzy oddałem do twej dyspozycji?
Odpowiedzią był jedynie przeraźliwy oddech, nie słowa.
- Milczysz. Dobrze, że milczysz. Wcale nie chciałem, abyś odpowiadał - na wargach Palpatine’a zawitało coś na kształt cienia uśmiechu - A może wolisz, żebym wyprodukował armię klonów dla Sojuszu Rebeliantów? Och, obawiam się wszakże, że tym razem niekoniecznie się na to nabiorą. W końcu nie mają ze sobą żadnych Jedi.
Tym razem posąg zabrał głos.
- Zmiażdżenie Rebelii to jedynie kwestia czasu, mój panie.
- Ach, czas, tak... - Imperator zawiesił swój głos na chwilę, po czym cień na jego ustach przeistoczył się w rzeczywisty uśmiech - Widzę, że studiowałeś ostatnio nauki Bane’a. Myślisz, że tysiąc lat wystarczy, abyś dokonał tego wiekopomnego dzieła, czy też powinienem dać ci nieco więcej czasu?
Znowu cisza.
- Dostałeś w swe ręce najpotężniejszą broń w historii galaktyki. Zawiodłeś. Dostałeś w swe ręce najpotężniejszą armadę w mej flocie. Zawodzisz. Zbyt dużo tych niepowodzeń jak na prawdziwego lorda Sithów.
Mimo że Vader ponownie nie zabrał głosu, fala gniewu, jaka z niego wypłynęła, była zapewne wyczuwalna w całym Pałacu Imperialnym.
- Skup swą furię na poszukiwaniu rebeliantów - Imperator machnął lekceważąco ręką - Widzę, że moja osobista interwencja w unicestwieniu tej żałosnej bandy jest nieunikniona.
- Zniszczę Rebelię. Doszczętnie - Vader podniósł głowę - Zwyciężę jak zawsze, mój panie.
Palpatine przez długi czas przyglądał mu się uważnie, już bez śladu uśmiechu.
- Audiencja skończona - powiedział w końcu. Takie sformułowania rzadko kończyły spotkania obu Sithów, co zawsze było formą surowej reprymendy dla Vadera. Ten ostatni ukłonił się raz jeszcze, po czym gwałtownie wstał i skierował się ku wyjściu z sali, strzeżonemu przez dwóch gwardzistów. Imperator nie czekał, aż jego uczeń opuści salę, lecz od razu nacisnął przycisk komunikatora.
- Łączyć ze SPECOMEM - rzucił krótką komendą, po czym nie czekając na odpowiedź, przełączył urządzenie w tryb oczekiwania. Gdy za Vaderem zatrzasnęły się drzwi do sali tronowej, Imperator odezwał się ponownie - W której drużynie służyłeś przed wstąpieniem do Gwardii, mój chłopcze?
Choć Palpatine nie podniósł głosu, słychać go było wyraźnie po drugiej stronie sali, gdzie stały dwa karmazynowe widma. Mimo że Imperator nie wymienił żadnego imienia, obaj nie mieli wątpliwości, do którego z nich są one skierowane.
- W drużynie Ostrze Sześć, mój panie - rzekł ten, którego zwano Carnorem Jaxem.
Palpatine nawet nie kiwnął głową, lecz od razu wcisnął jeden z przycisków na poręczy fotela. Ułamek sekundy później zmaterializował się przed nim wizerunek mężczyzny w imperialnym mundurze. Nie dając swemu rozmówcy czasu na zabranie głosu, Imperator wydał rozkaz.
- Generale, drużyna Ostrze Sześć zostanie skierowana do operacji „Bastion”. W szczegóły wprowadzi pana ISB.
Trzy tygodnie później
- Baczność! - rozkaz kapitana błyskawiczne postawił wszystkich na nogi.
- Spocznij - odpowiedział wkraczający do pomieszczenia mężczyzna w mundurze z insygniami pułkownika. Za nim weszło dwóch ludzi w jednolicie czarnych mundurach, bez żadnych widocznych oznaczeń szarży.
W sali znajdowała się grupa ponad czterdziestu mężczyzn, którzy w odpowiedzi na komendę pułkownika z powrotem usiedli na krzesłach, wypełniających pokój odpraw. Oficer zlustrował całą grupę, po czym zaczął przechadzać się przed dużym holoprojektorem, zajmującym znaczną część północnej ściany.
- Czy mieliście już okazję zapoznać się z promami w hangarze trzecim? - rozpoczął pułkownik, zwracając się do całej grupy.
- Tak, sir - odezwał się mężczyzna noszący mundur kapitan.
- Co wam o nich powiedziano?
- Że nie są może gigantami prędkości, ale dzięki unikalnej osłonie ze stopu jakiegoś rzadkiego metalu są praktycznie niewykrywalne zarówno dla radarów, jak i czytników ciepła czy form życia.
- Ten stop jest tak tajny, że oczywiście nie powiedziano nam, co to za surowiec - wtrącił jeden z siedzących żołnierzy.
Pułkownik uśmiechnął się, nie przerywając swej przechadzki.
- Przeszkadza wam to, kapralu? Myślałem, że Ostrza są zaznajomione z procedurami dostępu do informacji niejawnych.
- Pozwalam sobie mimo wszystko na pewną dozę nieufności, panie pułkowniku. Jeden z naszych siostrzanych oddziałów swego czasu też otrzymał super niewykrywalne promy, których specyfikacja techniczna była oczywiście równie tajna, co kod do skarbca Banku Imperialnego. Nie zmienia to jednak faktu, że podczas tamtej misji jeden z promów został rozpylony na atomy, a drugi został mocno pokiereszowany. Zdaje się, że obrona przeciwlotnicza przeciwnika nie została poinformowana, że nie powinna widzieć naszych statków
Pułkownik dalej maszerował, uśmiechając się teraz cokolwiek tajemniczo. Głos zabrał za to jeden z przybyłych z nim mężczyzn.
- Trafna uwaga, kapralu. Zapewniam jednak, że tamto wydarzenie pozostało nie tylko w waszej pamięci. Powiedzmy, że te jednostki, które mieliście okazję zobaczyć, są efektem lekcji, jaką wyniesiono z tamtej operacji.
- Czy pańskie stwierdzenie można uznać za deklarację, że tym razem te maszyny są faktycznie niewykrywalne? - odezwał się inny z siedzących żołnierzy.
- Zapewniam was, że te promy nigdy dotąd nas nie zawiodły - odpowiedział z uśmiechem zapytany - Misja, w której weźmiecie udział, będzie ich chrztem bojowym.
Przez salę przebiegł szmer, który nawet z dużą dozą dobrej woli trudno było uznać za przychylny.
- Cisza, panowie - uciszył salę kapitan, po czym spokojnie zapytał - A na czym ma polegać ta misja?
Maszerujący w tę i we w tę pułkownik zatrzymał się, po czym zwrócił się do pary towarzyszących mu mężczyzn.
- Panowie, mównica jest wasza - rzucił, wskazując ręką holoprojektor, po czym podszedł do ściany i oparł się o nią ramieniem.
- Dziękuje, pułkowniku - skłonił głowę ubrany w czarny mundur mężczyzna, który zabrał wcześniej głos - Zanim jednak przejdę do clue sprawy, pozwólcie, że się odpowiednio przedstawimy. Ja zwę się Szachraj, a mój elokwentny towarzysz to Przekręt. Aha, jakkolwiek urocze brzmiące, nie są to nasze prawdziwe imiona.
- No bez jaj, serio? - padło gdzieś z tyłu pomieszczenia.
Szachraj skrzyżował ręce na piersi.
- Co do was panowie, zostaliście uznani - między innymi ze względu na wasze przeszłe dokonania - za idealny zespół komandosów do przeprowadzenia klasycznej operacji typu ILE. Infiltracja, lokalizacja, eliminacja. Gratuluję.
Odpowiedział mu szmer rozmów, gwizdnięcia i wzruszenia ramion.
- Wszyscy wiemy, że tego typu zadania to dla was nie pierwszyzna. Zanim jednak przejdziemy do szczegółów tej operacji, wróćmy na chwilę do kwestii promów. Jesteśmy przekonani, że spełnią swoje zadanie i przedostaniecie się niezauważenie. Przekonani, nie pewni, gdyż jak doskonale wiecie, czasem wszystko się może po prostu spierdolić - sądząc po tonie niektórych komentarzy, które wygłosiła w tym momencie część komandosów, życie co najmniej niektórych z nich było spierdolone od momentu narodzin - Abstrahując od kwestii widzialności waszego transportu na radarach i satelitach, promy powinny być bardzo trudno dostrzegalne nawet dla wytrenowanego oka w warunkach nocnych. To tym ważniejsze, że w miejscu planowanego spotkania nie będzie prawdopodobnie stacjonarnej obrony przeciwlotniczej, za to niewykluczona jest obecność personelu wyposażonego w ręczne zestawy rakietowe.
W tym momencie głos zabrał jeden z żołnierzy.
- Z całym szacunkiem, sir, ale co to do cholery znaczy prawdopodobnie? Niewykluczone? Wywiad zwykle podawał nam dokładniejsze dane.
- Chciałeś powiedzieć, że Wywiad zwykle pieprzył od rzeczy i podawał wam gówniane dane - odezwał się milczący dotąd Przekręt - Uwierz mi, chłopcze, powinieneś się cieszyć, że nie jesteśmy z Wywiadu, bo to daje tobie i twym kumplom szanse przeżycia. To, co wam przekazujemy, to najlepsze informacje, jakie mamy. Ale jak już zauważył Szachraj, wszystko się może spierdolić, jak to na wojnie. Nie chcielibyśmy, abyście się posrali ze strachu jak jakaś cholerna piechota, kiedy nieoczekiwanie przemknie koło waszego promu rakieta, którą przypadkiem wystrzelił przechodzący obok chędożony pasterz. Rozumiemy się?
O dziwo, komandosi nie poczuli się urażeni. Większość po prostu przytknęła potakującą, a ktoś z mniej więcej środkowego rzędu zauważył, że piechociarze zazwyczaj chodzą zafajdani. Towarzyszył temu wybuch radości wśród zgromadzonych żołnierzy.
- Służyłem dwadzieścia lat w piechocie - warknął podpierający ścianę pułkownik.
Śmiech ucichł jak cięty nożem. Oficer odczekał chwilę, po czym dodał z szelmowskim uśmiechem:
- Tak naprawdę byłem szturmowcem. W piechocie zbytnio śmierdziało.
- Zanim zaczniemy wspominać stare, dobre czasy - wtrącił Szachraj - chciałbym na chwilę wrócić do tematu... Tak, kapitanie Clyne?
- Przekręt powiedział wcześniej, że wy - wskazał gestem obu ubranych na czarno mężczyzn - nie jesteście z Wywiadu. Skąd więc?
Szachraj rozszerzył usta w szerokim uśmiechu.
- Jesteśmy po prostu częścią wielkiej, szczęśliwej, imperialnej rodziny. Coś jeszcze w tym temacie?
Clyne pokręcił głową, więc Szachraj kontynuował.
- Jak już mówiłem, będziecie uczestniczyć w misji typu ILE. Obiektem operacji będzie posiadłość na obrzeżach pewnego miasta, ogrodzona murem i z trzema budynkami na jej terenie. Jeden z nich jest trzykondygnacyjną rezydencją, pozostałe są parterowe, w tym jeden z piwnicą, w której znajduje się generator zasilający ten teren. Mamy aktualne plany całej posiadłości, które zaraz - mężczyzna wcisnął przycisk na pilocie, który wyjął chwilę wcześniej - będziecie mogli zobaczyć na projektorze. Wraz z tymi informacjami otrzymacie niedługo niezbędne informacje, dotyczące warunków obszaru, na którym zostanie przeprowadzona operacja.
Przekręt rozejrzał się po pomieszczeniu.
- Wiecie już szczątkowo, co będzie infiltrować. Teraz czas na głównie danie - powiedział i skinął głową na Szachraja. Ten wcisnął kolejny przycisk na pilocie, a holoprojektor wyświetlił podobiznę kobiety w średnim wieku.
Część komandosów otworzyła ze zdumienia usta, inni kręcili z niedowierzaniem głową lub wygłaszali pod nosem ciche komentarze. Niektórzy - jak kapitan Clyne - uśmiechali się szeroko.
- Tak jest, panowie - zabrał głos Szachraj - Waszym celem jest symbol galaktycznego terroryzmu. Szanowna Mon Mothma we własnej cholernej osobie. Mamy informacje, które wskazują, że MM osobiście stawi się na negocjacje z przedstawicielami rządu planety, na której znajduje się wspomniana wcześniej posiadłość. Tematem ich rozmów ma być oczywiście przystąpienie do Sojuszu Rebeliantów. Ze względu na wagę tych rozmów, nasz cel zdecydował się osobiście udać wziąć udział w tym spotkaniu. To jednak nie wszystko.
- Jakby obecność Mon Mothmy sama w sobie nie stanowiła idealnego celu - kontynuował cokolwiek spokojnym tonem Przekręt - wielka lala postanowiła wziąć ze sobą towarzystwo, i to nie liche. Na spotkanie udadzą się z nią również numer dwa i cztery na naszej liście. Leia Organa i Carlisst Rieekan. Samo ścisłe dowództwo Rebelii. Rebelii, której wy, panowie, odetniecie łeb.
Dwie godziny później
Jesper Clyne obserwował, jak jego podwładny powoli wodzi po przydzielonej mu kwaterze urządzeniem o wyglądzie i długości zbliżonych do policyjnej pałki. Oprócz nich, w pokoju zebrało się jeszcze dwóch komandosów, którzy gawędzili z podnieceniem o zbliżającym się zadaniu. Trwało to dłuższą chwilę, ale w końcu mężczyzna sprawdzający pomieszczenie zatrzymał się, złożył trzymane w rękach urządzenie i skinął głową.
- Czysto, kapitanie.
- Dziękuje, kapralu. Odmaszerować - odpowiedział Clyne. Żołnierz ponownie skinął głową i opuścił kwaterę.
- Dobrze, panowie, teraz możemy pomówić sobie szczerze o tej wiekopomnej misji - kapitan zwrócił się do dwóch pozostałych mężczyzn.
- Ci goście mimo wszystko wyglądają na takich z Wywiadu. Ta pewność siebie przypomina mi tych ostatnich frajerów, którzy spartolili naszą imprezę na Generis - rzucił niższy z nich.
- Nie, Tobias, ten cały Szachraj i Przekręt nie są w niczym podobno do tamtej pary pedałów - sprzeciwił się drugi z mężczyzn, siadając jednocześnie na znajdującym się przy ścianie krześle - Ci wydają się nie tyle przekonani o własnej nieomylności, co raczej świadomi swoich realnych możliwości.
Clyne pocierał przez chwilę podbródek
- Ralzem ma rację. Ci goście to nie wywiadowcy. Bardziej wyglądają mi na gości z ISB.
Tobias się skrzywił.
- Esbecy? Wydawali się nazbyt rozluźnieni i, bo ja wiem, uśmiechnięci, jak na tego rodzaju rodzaj służby.
- Tacy są najgorsi. Sprzedaliby własną babkę za kratę browarów i jeszcze by się pochwalili kumplom - Ralzem wzruszył ramionami - Co nie zmienia faktu, że istnieje szansa, że to właśnie ci sadyści będą mieć lepsze info od Wywiadu.
- Niedorozwinięta intelektualne pijana bantha jest lepszym wywiadowcą niż wszystkie palanty z IW razem wzięte, więc nie jest to specjalne osiągnięcie - Tobias skrzywił się jeszcze bardziej, co stanowiło spore dokonanie, nawet jak na niego - Pytanie, czy wierzymy w to? W to, że jest szansa zdjąć MM i resztę puli sabaka?
- Ci goście wyglądali na rozgarniętych skurwysynów. A rozgarnięte skurwysyny z ISB nie dałyby się wciągnąć w trefną misją - Clyne pozwolił sobie na lekki uśmiech - Więc tak, szansa istnieje. Myślę, że całkiem spora. Pytanie, jak duże jest prawdopodobieństwo, że uda nam się ich zdjąć?
Tobias podrapał się po głowie.
- Nasi nowi przyjaciele oceniają, że na tej posiadłości możemy zastać około dwudziestu osób. Twierdzą, że ze względów bezpieczeństwa i na konieczność podróżowania w małych grupach, rebele będą mieli niewielką, ale zapewne zaprawioną w bojach obstawę. Na jakiej podstawie jednak Szachraj i Przekręt oceniają liczbę personelu samej posiadłości?
- Nie oceniają, lecz wiedzą, bo mają tam szpicla, usytuowanego pewnie dosyć głęboko - rzucił cicho kapitan - To zresztą ma sens. Im mniej osób wie o spotkaniu i o jego uczestnikach, tym mniej może zakapować. Podejrzewam również, że rebele nie byliby skorzy zostawić swego dowództwa na jakieś farmie w otoczeniu setki lokalnych zbirów. Pewnie wyślą kogoś przodem, aby dokładnie sprawdził teren. Zresztą Szachraj i Przekręt twierdzą, że ta chałupa będzie prawdopodobnie jedynie noclegownią dla tych szumowin. Sądzę, że rebele wiążą spore nadzieje z tą planetą, skoro wysyłają całe swoje dowództwo na te negocjacje. Zakładają, że mogą one potrwać parę dni.
- Tak swoją drogą, miło by było wiedzieć, o jakiej cholernej planecie mówimy - mruknął Tobias.
- Załóżmy dla pewności, że będzie tam nawet trzydzieści osób - Ralzem zignorował stwierdzenie kolegi - Trzy nasze pełne drużyny to czterdzieści ośmiu ludzi. Nasi chłopcy, nasze doświadczenie i element zaskoczenia. Uda się.
- Dodatkowo nie będziemy sami - dorzucił Tobias, kiwając głową - Na miejscu ma na nas czekać specjalny zespół, który ma nam delikatnie oczyścić teren, szczególnie z zabłąkanych pasterzy z rakietnicami. Ile ich miało być? Czterech? Pod dowództwem tego, no jak mu tam...?
- Kenixa Kila - dopowiedział Clyne - Kurewsko mnie to martwi, mówiąc szczerze, bo to nie nasi ludzie. A jak coś spieprzą, to całą operację szlag trafi. Spróbuję jeszcze pogadać o tym z Szachrajem.
Ralzem przez chwilę wpatrywał się w podłogę, po czym podniósł głowę i zapytał:
- Wspomniałeś coś o szpiclu, Jesper. Jak myślisz, będzie na miejscu całej imprezy?
Clyne wzruszył ramionami.
- Nie wykluczałbym tego. Co więcej, liczę na to - kapitan rozciągnął usta w drapieżnym uśmiechu - Mamy wejść na teren tej posiadłości i wyeliminować wszelkie formy życia. A nigdy nie lubiłem szpicli.
Piętnaście minut później
Szachraj wyłączył transmiter i spojrzał ze smutną miną na swego towarzysza.
- Panowie oficerowie chyba obrazili twoją mamę, przyjacielu - rzucił pozornie współczującym tonem.
Przekręt prychnął.
- Natomiast o tobie rzucili, że jesteś taką niedojdą, że za własną babkę nie wytargowałbyś więcej niż skrzynki piwa. Miło wszakże, że domyślają się, kim jesteśmy.
Jego towarzysz przeciągnął się w fotelu.
- Cóż, sami ich na to naprowadziliśmy, specjalnie zresztą. Standardowy układ - jak się uda, to znowu zaczną krążyć legendy o skuteczności firmy, a jak nie, to szefostwo się nas wyprze.
- Chciałbym, żeby na tym się skończyło - mruknął Przekręt - Ponosimy olbrzymie ryzyko, stary.
- Czymże byłby nas marny żywot bez odrobiny adrenaliny? - powiedział już bez uśmiechu Szachraj - Obaj to zaplanowaliśmy. Rozkazaliśmy wyeliminować nieco zabawnego wprawdzie, ale jednak lojalnego eks-senatora, aby zastawić nasze sidła na Rebelię. Zdołaliśmy przekonać starego, że faceta można poświęcić na rzecz większego dobra, i oto tu jesteśmy.
- Stary przekonał Imperatora, aby dał nam zielone światło - westchnął Przekręt - Problem w tym, że teraz dwór wie o naszym istnieniu. Jeśli coś spieprzymy, Palpatine nie będzie raczej skory do rozgrzeszenia nas.
- Dlatego nic nie spieprzymy - mruknął drugi mężczyzna - Co rzecz jasna nie zmienia faktu, że czułbym się nieco pewniej, gdybyśmy sami mogli wybrać oddział odpowiedni do przeprowadzenia operacji. Choć nieco bardziej martwi mnie ten tajemniczy kurwa Kenix Kil, którego nagle nam dorzucili.
- Siła wyższa, polecenie z góry.
Szachraj westchnął, wstał i podszedł do niewielkiej szafki. Wyjął z niej butelkę koreliańskiej brandy i dwie szklanki, które napełnił złocistym trunkiem. Podał następnie jedną z nich Przekrętowi i wzniósł swoją szklankę do toastu.
- Za Imperatora i pieprzony aparat bezpieczeństwa!
- Sam bym tego lepiej nie ujął.
Po spróbowaniu trunku, Szachraj odstawił szklankę i powiedział:
- Prawdę mówiąc, jest bardzo prawdopodobne, że i tak wybralibyśmy Ostrze Sześć. Ten oddział prezentuje się naprawdę imponująco - no, może poza tym, że nie wykryli naszej pluskwy, ale cóż, my stanowimy w końcu inną ligę. Z nagrania wynika zresztą, że chłopcy wcale nie są głupi.
- Ich możliwości intelektualne niespecjalne mnie obchodzą. Tym, co mnie interesuje, jest fakt, czy dadzą radę pozabijać wszystkich skurwieli, których im wystawimy.
Szachraj wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Przekonamy się o tym już niedługo, prawda?
Dziewięć dni później
- Dobra, chłopaki, powtórzymy to jeszcze raz - zagrzmiał kapitan Clyne, po raz nie wiadomo który wskazując na holomakietę posiadłości - Za godzinę opuszczamy to zapomniane przez wszystkich rozumnych ludzi miejsce i zostaniemy przetransportowani na nieznany nam z nazwy kawał skały, gdzie przywitamy się z rebelami. Nasze magiczne promy już tam są i wprost nie mogą się doczekać, aż je rozbijemy. Do operacji „Bastion” przystąpimy prawdopodobnie w ciągu dziewięćdziesięciu sześciu godzin.
Wszyscy mężczyźni przypatrywali mu się z uwagą.
- A więc, raz jeszcze, tylko inaczej - rzucił dowódca komandosów, wskazując jednocześnie laserowym wskaźnikiem na jeden z punktów rezydencji - Trójka!
- Stretford i spółka otwierają drzwi stajenki - odpowiedzieli chórem zebrani.
- Szóstka! - krzyknął kapitan, wskazując inny punkt na makiecie.
- Sal z chłopakami dymają panienki!
- Jedenastka!
- Ryza i Mayne żegnają się z Mary i Jane!
- Siódemka!
- Klawe chłopaki...
Godzina zero
- Pamiętajcie, kurwa, wchodzimy i rozpierdalamy wszystko, ale zgodnie z planem - rzucił Tobias do swojej drużyny. W loku osobowym czarnego promu tłoczyło się szesnastu mężczyzn, wyposażonych w czarno¬-zielone zbroje maskujące - Jakby jakimś cudem któryś z was napatoczył się na frajera z indywidualnym polem ochronnym, pamiętajcie, że w każdym zespole jeden z was ma pieprzoną strzelbę miotającą, której amunicja nie przejmuje się tego typu bajerami.
W odpowiedzi Tobias usłyszał potwierdzające mruknięcia. Nagle poczuł drżenie pokładu.
- No to startujemy, panie i panowie - powiedział Tobias, uśmiechając się - PCP wynosi jakieś dwadzieścia pięć minut, więc za kwadrans wszystkie hełmy mają zakrywać wasze szkaradne mordy.
Nie minęły jednak nawet trzy minuty, kiedy dowódca oddziału usłyszał w słuchawkach znienawidzoną komendę.
- Do wszystkich, tu Kuźnia - odezwał się nieco zniekształcony przez sprzęt komunikacyjny głos, który Tobias zidentyfikował jako należący do Przekręta - Wracać do Kuźni, powtarzam, wracać do Kuźni. Fałszywy alarm.
Tobias poczuł nagle przemożną chęć wciśnięcia po powrocie do bazy swego hełmu w gardło pewnego dżentelmena z ISB.
Godzina zero II
- Mam nadzieję, że tym razem asy wywiadu nic nie spieprzyły - rozległ się cichy komentarz, gdy prom wystartował. Siedzący naprzeciwko autora tych słów sierżant w paru zwięzłych, acz jednocześnie kwiecistych słowach zwrócił mu uwagę, że nie jest skory wysłuchiwać żali zarówno jego, jak i jego kolegów, asów wywiadu oraz matek ich wszystkich. Jesper Clyne starał się zrobić wszystko, aby nie westchnąć ze znużenia. Nie ma nic gorszego niż fałszywy alarm, pomyślał. W jednej chwili pełna mobilizacja, w drugiej zaś ulatujące powietrze i eksplodująca frustracja. Nawet bandę twardzieli ciężko jest utrzymać w faktycznej gotowości przez niemal czterdzieści osiem godzin.
Dalszy lot przebiegał we względnej ciszy. Clyne usłyszał nagle w komunikatorze głos pilota:
- Dziesięć do celu.
- Przyjąłem - mruknął w odpowiedzi - Hełmy.
Wszyscy jego podwładni w ciągu kilku sekund założyli je na głowy. Towarzyszyło temu nienaturalne dla nich milczenie, które przedłużało się wraz z upływem kolejnych minut.
- Trzy do celu - tym razem komunikat pilota usłyszeli wszyscy komandosi. Ostatnie sprawdzenie broni i rynsztunku.
- Wstajemy, panowie - na efekty komendy Clyne’a nie trzeba było długo czekać. Kapitan wiedział, że część z jego ludzi zapewne mamrocze coś pod nosem - jakieś zaklęcia, wróżby czy zwykłe przekleństwa - jednak ci, którzy to robili, wyłączali opcję nadawania w swych hełmach.
- Minuta. Za trzydzieści otwieramy właz - głos pilota ponownie rozbrzmiał w uszach komandosów.
- Przygotować się - rzucił kapitan. Po chwili drzwi promu otworzyły się. Jeszcze chwila, jeszcze tylko chwila...
- Strefa zrzutu, bez odbioru - pilot rzucił te słowa w momencie, w którym prom zawisł nieruchomo jakieś pół metra nad ziemią.
- Jazda, jazda, jazda - warknął Clyne, nadzorując desant żołnierzy z pojazdu. Sam wyskoczył dopiero po tym, jak w maszynie zostało już tylko trzech członków jego zespołu. Zeskok, zgięte kolana, pozycja skulona, naprzód. Kilkadziesiąt metrów i dotarł wraz z swoim zespołem do muru okalającego posiadłość, gdzie czekały na nich jeszcze dwa zespoły.
- Tu Ryza, dowódco. Dwa worki zeta, północno-wschodni odcinek, zdjęte z dystansu.
- Tu Walker, jeden worek zeta, zachód, z dystansu.
Zanim Clyne zdążył odpowiedzieć, w eterze rozbrzmiał chropowaty, nieznany głos.
- Tu Kil, worki zeta nasze plus dwa kundle wartownicze worki w strefie zero. Osłaniamy z dystansu, dziedziniec, główna bramka, okna. Bez odbioru.
- Kontynuować - powiedział jedynie Jesper, po czym wskazał swojemu zespołowi na ogrodzenie. Jeden z komandosów odpiął przypięte do pasa niewielkie urządzenie, która skierował w górę. Po chwili niemal bezszelestnie wystrzeliła z niego zakończona niewielkimi hakiem lina, która uczepiła się szczytu muru. Upewniając się, że stalowy sznur pewnie trzyma, żołnierz zwolnił linę z zatrzasku, po czym wskoczył na nią i zaczął się wspinać. Po chwili zaczął to robić drugi żołnierz. Clyne tymczasem złapał za sznur, który w tym czasie rozwinął trzeci komandos. Gdy po paru sekundach wdrapał się na szczyt, spojrzał w dół i zeskoczył. Niewielki emulator pola antygrawitacyjnego, rzucony wcześniej na ziemię, sprawił, że kapitan wylądował równie sprawnie, jak dwie minuty wcześniej, gdy wyskakiwał z niewielkiej wysokości z pokładu promu. Gdy jego zespół się zebrał, Clyne ruszył wraz z nim w kierunku największego budynku posiadłości. Światła wszędzie były zgaszone, poza holem w rezydencji oraz niewielką stróżówką zaraz przy bramie. Jeżeli wszystko przebiegało zgodnie z planem, to...
- Tu Stretford, stróż, dwa worki tango, stajenka za trzy zero.
Clyne dopadł do muru bocznej ściany rezydencji. Spojrzał na przymocowany do karabinku wykrywacz uderzeń serca. Wszyscy jego ludzie mieli zagłuszacze, więc urządzenie odbierało tylko wrogie sygnały w promieniu dwudziestu metrów.
- Wszystkie zespoły, czekać na mój sygnał. Czas na Lugo.
- Worek tango - sucho rzucił przez komunikator jego partner, sprawdzając zwłoki mężczyzny, którego przed chwilą zastrzelił.
Lugo kiwnął głową.
- Nie wykrywam żadnych innych sygnałów. Schodzimy. Ladiv, Makal, pilnujcie wyjścia - Zeszli schodami w dół do piwnicy, gdzie czekały na nich drzwi, za którymi miał znajdować się generator zasilający całą posiadłość - Ładunek na mój znak...
- Czekaj, drzwi są odblokowane! - przerwał mu jego towarzysz.
- No to otwieraj na trzy... Raz, dwa... trzy!
Obaj komandosi wparowali do środka. Jedynie dzięki swym żelaznym nerwom, wyszlifowanym w znacznej mierze dzięki długoletniemu szkoleniu, nie wystrzelili z miejsca na widok tego, co zobaczyli. A ujrzeli siedzącego na kolanach mężczyznę w średnim wieku, z rękoma ułożonymi na głowie.
- Jestem kontakt Omikron, nie strzelajcie. Omikron - starał się mówić spokojnym tonem, choć z dosyć mizernym skutkiem - To ja was poinformowałem o spotkaniu. Kontakt O-mi-kron.
Lugo i jego towarzysz nie spuszczali z niego broni i wzroku. Przez chwilę. Sekundę później cztery stłumione blasterowe strzały przedziurawiły imperialnego informatora.
- ILE, szpiclu - rzucił krótko Lugo z nieukrywaną satysfakcją.
- Tu Lugo, generator gotowy do odłączenia na sygnał.
- Przyjąłem - Ralzem usłyszał głos Clyne’a - Uwaga... odpalać!
Niemal równocześnie w trzech miejscach rezydencji - przy drzwiach wejściowych oraz dwóch ścianach - eksplodowały ładunki wybuchowe. Raptem ułamek sekundy później padło światło w głównym holu.
- Jazda, jazda, jazda - Ralzem wykrzyczał komendę do swego zespołu. Trzema różnymi wejściami do rezydencji zaczęły wkraczać kolejne czteroosobowe grupy, natomiast kolejne dwie czwórki miały uderzyć symultanicznie z tarasu na pierwszym piętrze, na które się wspięli.
Ralzem szedł jako drugi w swoim zespole, ubezpieczając szpicę. Komandosi błyskawicznie sprawdzali kolejne pomieszczenia, co chwilę słychać było komunikaty o zdjęciu przeciwnika.
- Sal padł, tu Lee. Na piętrze jest jebany Wookie.
Ralzem dotarł wraz ze swym oddziałem do głównych schodów, które zabezpieczył inny oddział. Na górnym korytarzu tymczasem trwała strzelanina. Komandosi co chwilę wychylali się za framug drzwi o szerokich pilastrach, otwierając ogień do przeciwników w głębi korytarze. Ralzem z jednym z kompanów przedostał się do pokoju, znajdującego się za prowadzącymi ostrzał żołnierzami.
- Ogłuszacze na trzy - rzucił komendę, usłyszał potwierdzenie, po czym odpiął granat - Raz, dwa, trzy! - krzyknął, wychylił się i rzucił. Prawie w tym samym momencie, w którym ogłuszacze eksplodowały, komandosi znajdujący się przez Ralzemem ruszyli do akcji. Wyeliminowali przeciwników - obu w piżamach - nie zatrzymując się, lecz wkraczając od razu do bocznych pomieszczeń. Zespół Ralzema ich ubezpieczał. Po chwili komandosi wynurzyli się z pokojów i ruszyli dalej. Nagle usłyszeli jakiś krzyk, jakby słowo... chiwi? Chewie? Zaraz po tym zza węgła wyskoczył jakiś facet z nagim torsem, próbując strzelać na oślep. Próbując, bowiem błyskawicznie powaliły go blasterowe promienie. Ralzemowi mignęła przez chwilę myśl, że trzeba być skończonym debilem, aby próbować wziąć brawurą korytarz wypełnionymi uzbrojonymi ludźmi. Chłop musiał się chyba uważać za wyjątkowego szczęściarza. Ale każdy fart kiedyś się kończy...
Krótką chwilę refleksji przerwał zwierzęcy ryk. Ryk, który Ralzem słyszał tylko raz w życiu. Na Kashyyku. Już otwierał usta, aby nakazać cofnąć się parze komandosów na czele, ale nie zdążył. Bestia wyskoczyła zza rogu, uderzając najpierw żołnierza po lewej i rozrywając mu twarz pazurami. Błyskawicznie odwróciła się o jakieś sto dwadzieścia stopni, wytrącając drugiemu żołnierzowi broń z ręki i chwytając go łapami za szyję i twarz. Gwałtowny ruch i kark skręcony. To był jednak ostatni akord furii Wookiego. Istota zapewne miała zamiar wykorzystać swą ostatnią ofiarę w charakterze osłony, a może nawet pocisku, jednak pozostała szóstka komandosów nie marnowała czasu. Skoncentrowany ogień najpierw odrzucił bestię do tyłu, raniąc ją straszliwie, a następnie kilka strzałów zmasakrowało głowę istoty, która upadła do tyłu, urywając swój straszliwy jęk.
Ralzem oddychał głośno i głęboko. Oparł się o ścianę, gdy jeden z żołnierzy upewniał się, że Wookie nie żyje, pakując kolejną serię w jego głowę.
- Ja pierdolę...
- Tu Walker, Rieekan nie żyje - usłyszał Clyne w hełmie. Nie odpowiadając na komunikat, delikatnie wychylił głowę za drzwi... i zaraz ją cofnął, cudem unikając trafienia. Wraz z dwoma zespołami znajdował się na ostatniej kondygnacji budynku, gdzie rebele stawiali desperacki opór. Rzucili wprawdzie ogłuszacze, ale niewiele im to przyniosło - co najmniej jedna z osób w tamtym pomieszczeniu musiała mieć jakiś rodzaj osłony, bowiem mimo eksplozji granatów nie przerwała ostrzału, załatwiając jednego z imperialnych żołnierzy. Jesper zastanawiał się gorączkowo, czy nie nakazać wysadzić ściany w pokoju połączonym z salą, przed wejściem do której utknęli. Nagle usłyszał okrzyk przerażenia ze wspomnianej komnaty. Kobiecy krzyk.
- Tu Kil, jeden worek tango na drugim piętrze - rozległ się beznamiętny głos na kanale otwartym.
- Dzięki, tajemniczy nieznajomy - mruknął kapitan w odpowiedzi, ale jedynie na kanale wewnętrznym. Kanonada z wrogiego pomieszczenia nieco zelżała, tak, że Clyne usłyszał krzyki rebeliantów. Początkowo myślał, że mogą chcieć się poddać, jednak zmienił zdanie, kiedy wsłuchał się dokładnie.
- To jedyne wyjście... przedrę się i oczyszczę wam drogę.
Clyne usłyszał jeszcze kobiecy krzyk, który wtopił się w tło, a następnie wyjątkowo wyraźny syk... syk czego? Jakby energii?
- O kurwa... ma laserowe ostrze - usłyszał głos jednego ze swoich ludzi. Laserowe ostrze? Nie, to niemożliwe... Rozmyślania wyrwał mu rozpaczliwy jęk jednego z komandosów, który padł trafiony błyskawicą między oczy. Zaraz potem zginął drugi.
- Skurwiel odbija nasze strz... - trzeci żołnierzy nie dokończył swej myśli, gdy również padł na ziemię, zwijając się z bólu po trafieniu w brzuch. To pieprzony Jedi. Clyne wydarł się na wewnętrznym kanale - Strzelbą, użyjcie, kurwa, strzelby!
Sekunda, dwie, kolejny jęk umierającego komandosa... przerażającą świadomość, że Jedi jest już tuż koło niego, nerwowy uścisk na wibroostrzu... I nagle ten najpiękniejszy dźwięk, jaki kapitan Ostrza Sześć kiedykolwiek usłyszał. Odgłos cholernej strzelby.
Gdzieś w tle usłyszał spanikowany kobiecy głos, potem huk rozbitego szkła, a następnie kolejny bezosobowy komentarz Kila, donoszący o następnym trafieniu. Clyne ostrożnie wyjrzał na korytarz i zamiast powalonego rycerza Jedi, zobaczył zwykłego nastolatka w białej szacie. Nic z potęgi, którą spodziewał się ujrzeć. Na podłodze leżał zwyczajny chłopak. Umierający, ale jeszcze nie martwy, choć widział już chyba jedynie ciemność przed oczami. Został potwornie poraniony - miał śrut rozproszony na obszarze niemal całego korpusu. Dzieciak nagle wyciągnął w jego stronę rękę, z bólem wymawiając dwa słowa:
- Ben... dlaczego?
Do kapitana i chłopaka podszedł komandos ze strzelbą. Nawet nie spoglądając na swego dowódcę, przeładował broń i rozwalił leżącemu łeb.
- Odbij to, skurwysynie - rzucił przez zaciśnięte zęby na otwartym kanale.
W międzyczasie obok nich przeszło kolejnych dwóch żołnierzy, którzy skierowali się w stronę niezajętej jeszcze części kompleksu. Chwilę później usłyszeli wydawane przez nich okrzyki i podążyli za nimi.
W dużej, prostokątnej komnacie, dwaj żołnierze trzymali na muszce odzianą w nocną koszulę wysoką kobietę o kasztanowych włosach. Spoglądała dookoła z zimną determinacją, bez śladu strachu w oczach. Clyne zdjął hełm i stanął kilka kroków od przywódczyni rebeliantów, przyglądając się jej badawczo. Kobieta ewidentnie musiała wziąć go za dowódcę, bowiem skierowała twarz w jego stronę i otworzyła usta, aby coś powiedzieć...
... gdy w tym samym momencie kapitan posłał dwa strzały w jej pierś. Mon Mothma padła bez życia na podłogę, jednak dowódca komandosów podszedł do jej ciała i wystrzelił jeszcze dwukrotnie. Clyne opuścił broń i spojrzał na obecne w pomieszczeniu ciało jeszcze jednej kobiety - prawdopodobnie zlikwidowanej przez Kila - przy którym klęczał jeden z jego ludzi. Komandos musiał wyczuć wzrok dowódcy, bowiem odwrócił się do niego i powiedział krótko:
- Organa, sir.
Kapitan Jesper Clyne kiwnął głową, odetchnął głęboko i założył z powrotem swój hełm.
- Kuźnia, tu Taran, odbiór.
- Taran, tu Kuźnia. Status?
- Bastion padł, powtarzam, Bastion padł.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 8,00 Liczba: 5 |
|
hesmeron2013-11-27 15:09:31
chce pisać ale nie wiem jak tu dodać opowiadanie
Slavek_82013-04-15 01:02:39
Końcówka przerażająca... :D Bardzo przyjemnie się czytało, podziwiam swobodę języka.
Z jakiegoś powodu mam jednak wrażenie, że początek tego opowiadania jest oddzielnym tworem, dużo bardziej "osobistym" niż reszta. Spodziewałem się, że chociaż pod koniec będzie jakiś powrót do tej koncepcji - i trochę się zawiodłem. :)
Nadiru Radena2013-04-14 14:19:06
He, he, podoba mi się pomysł na tego fanfika, mimo że jest ultraniekanoniczny :D Bo bólu realistyczne podejście do sprawy, nie da się ukryć.
Technicznie rzecz ujmując, bardzo ładnie budowane napięcie i w miarę fajnie przedstawione postacie (choć mylą się w trakcie czytania opowiadania). Poczucie humoru Imperatora zabójcze i dokładnie takie, jak powinno być ;)
Doczepić się mogę tego, że jest za dużo slangu. Owszem, slang jest realistyczny, ale w momencie, gdy jest go za dużo - a chwilami w dialogach jest go więcej, niż zwykłych słów - to wypada to trochę komicznie. Poza tym, napięcie napięciem, jednak akcja końcowa, abstrahując od tego, że ma niekanoniczny twist, jest... well, taka sobie. Dużo lepiej Ci wyszło, Carno, z dialogami :)
Aha, no właśnie - lepiej, ale jest zły zapis tychże dialogów. Brakuje kropek po wstawkach opisujących dialog i przed myślnik rozpoczynającym dalszą część dialogu.
Ogólnie - bardzo dobrze, tak na mocne 8/10 :)