Autor: Bart
Nie ma Sana Duura
San Duur - Rycerz Jedi, uczeń Jeona Vreeka, później Kal'Dara. Jeden z nielicznych, którzy przetrwali szkolenie w Akademii na Yavin IV. W rzeczywistości być może kulminacyjny punkt patologii. Patologii, która sprawiła, że jego drugi mistrz był synem pierwszego - i jego zabójcą zarazem. Seria spaczenia, która zamknęła się w Rycerzu Jedi pozbawionym jakiegokolwiek oddania dotychczasowej drodze życia. Który tylko realizował swoje zadania, aż z obojętnością, bez słowa, odszedł w swoją stronę, szukając innych celów. Postanowił wrócić na Tatooine, skąd pochodził.
Ostre słońce wpadające do kantyny nie raziło Sana Duura tak jak dawniej. Powrót na rodzinną planetę z czasem wymusił na nim przyzwyczajenie do setek nieprzyjemnych warunków. Wypijając nieco zbyt szybko ogrzany sok, nie umiał ukryć cichego śmiechu. Dom, do którego wrócił opuszczając tych, wśród których nie czuł już powołania i satysfakcji z życia – był miejscem wielokrotnie gorszym od Yavina IV. Nawet jemu było coraz ciężej – nawet były Rycerz nie mógł wziąć pieniędzy z powietrza.
Zostawił puste talerz i szklankę, idąc w stronę wyjścia. Wrażenie roztaczane przez wysportowaną sylwetkę zacierał chód człowieka zmęczonego, pozbawionego większego celu. Nie było go dla niego w Zakonie, nie było i tutaj. Jego myśli natychmiast rzuciły mu pytanie – czemu opuścił Jedi? Co się zmieniło, co nie wyszło?
Uciszył zbędne myśli krótką chwilą skupienia. Pewnych nawyków i zdolności Jedi nie szło stracić, nawet jeśli zaczęło się wyglądać jak zwykły mieszkaniec pustynnej planety, może trochę bogatszy i nieznacznie bardziej zadbany.
Rozejrzał się dookoła. To, co go otaczało, nie mogło być czymś niższym. Przebywał wśród ludzi najniższego sortu, mierzących się z problemami zbyt prymitywnymi na cywilizowaną galaktykę. Czuł się wśród nich znacznie prawdziwszy, znacznie bliższy zwykłym ludziom, a żyjący po swojemu i ze swoimi myślami. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że celu nie było w tym bardziej żadnego.
Gdy coś tchnęło jego umysł, tak jak dawniej, alarmując o zagrożeniu, uśmiechnął się. Nie zastanawiał się, co może być na Tatooine zagrożeniem – liczył na przerwanie monotonii, odruchowo zerknąwszy na swój pas. Tam już miecza nie było – leżał w mieszkaniu, przykryty paroma łachmanami i książką.
Kończąc szkolenie, San Duur nauczył się żyć pośród zagrożenia, w miejscach, w których zewsząd mógł spaść na niego ogień blasterów. Nie było więc paniki, a jedynie odruchowe kalkulacje. Udał się spokojnym krokiem w stronę swojego domu, sięgając umysłem śladem niedawnego impulsu. Po chwili wiedział już, że od ataku dzielą go sekundy. Poderwał się błyskawicznie do lotu i zniknął za rogiem, chwilę po tym, jak znikąd rozległy się strzały.
***
Dawno już nie sięgał świadomie w Moc – nieco zaskoczył go fakt, że wystarczyło kilka miesięcy, aby wychwytywanie skupisk energii jawiło się jak nowe, niecodzienne doświadczenie, pełne błądzenia po omacku. Mimo to, nawet przyzwyczajając się do tego spojrzenia na nowo, był już pewien, że wróg otacza go ze wszystkich stron. Wziął wolny, głęboki oddech, w trakcie którego przewinęły się dziesiątki myśli. Z przykrością odnotował w głowie możliwość, że wielu mogło łatwo go rozpoznać. Nie był sławą, ale HoloNet miał o nim kilka linijek – i tyleż zdjęć. Łatwiej przyjął fakt oczywisty dla niego fakt starszy od Republiki – gotowość wielu organizacji przestępczych do zapłaty za martwego Jedi. Najwyraźniej nieważne, czy byłego czy nie. Każdy martwy Jedi to potencjalnie mniejszy problem dla większości zorganizowanych grup, a każde sto tysięcy kredytów to wiele nowych życiorysów dla biedoty z Rubieży.
Zza rogu wyskoczył Trandoshanin uzbrojony w pistolet blasterowy. Sana nieznacznie rozbawił fakt, że głupiec ruszył na niego sam; być może skuszony tym, że Rycerz nadal nie złapał za miecz – ale tutaj nie był mu potrzebny. Trzy mało celne strzały trafiły tylko w ściany, zanim nadlatująca znikąd skrzynia cisnęła łowcę pod buty Jedi. Szybki chwyt ukręcił głowę zamroczonego, a jego blaster dołączył do arsenału ściganego.
San nie mógł w środku walki odsunąć od siebie szczerego smutku – domyślał się, że walczy z ludźmi, których jedynym złem jest gotowość do mordowania w zamian za godne życie. Jeszcze gdy był małym chłopcem, kiepskim mechanikiem z Tatooine, te historie były mu dobrze znane – i równie odpychające, co teraz.
Myśli odsunęła dopiero gotowość do następnej walki – z dwójką, która zagrodziła przejście do kompleksu mieszkalnego. Nie wyglądali na zawodowców – i choć pistolet blasterowy nigdy nie był domeną Duura, były nimi szybkość i zwinne uniki. Uskakiwał przed skoordynowanymi pociskami, trzymając maksymalny dystans. Gdy nadeszła najszybsza, świetnie zgrana seria z obu luf – zwyczajnie wyskoczył w górę, sprawiając, że wysiłki najemników zaowocowały jedynie całkowitym usmażeniem tanich murów. Zanim osadził stopy na ziemi, spokojnie obrał cel i odtworzył tory uników pierwszego przeciwnika – posłał strzał w jego nogę, a zanim łowca oddał swój sztampowy przewrót w lewo, wycelował tam, gdzie przed sekundą była tylko ziemia. Ze spokojem oddał trzy strzały w kierunku jego zaskoczonego kompana, który szybko dołączył do zabitego, z dymiącymi dziurami w głowie.
***
Nie spostrzegł, że miasto opustoszało w kilka sekund w trakcie walki. Nie mógł liczyć na pomoc oddziałów bezpieczeństwa, wojsk Nowej Republiki – na Tatooine mógł liczyć co najwyżej na droida ochrony ze sklepu monopolowego. Grupa, która go ściągała, była liczna – nie było czasu na nonszalancką walkę. Wbiegł do środka, nie oglądając się i popędził po schodach w stronę swojego pokoju. Jego zmysłom umknęła nic nieznacząca dla tego starcia istota, którą potrącił na korytarzu, nim wyważył drzwi kopnięciem.
Niedbale rozrzucił wszystkie rzeczy na ziemię, sięgając po wciąż zadbane miecze świetlne. Chwycił je tak szybko, niedbale, że zaskoczyły go emocje, które poczuł, znów zaciskając palce na metalowej rękojeści. Zawiesił na niej wzrok na sekundę, zanim przewrócił i zamrugał oczyma. Zepchnął uczucia w głąb umysłu, jakimikolwiek by nie były i pozwolił, aby delikatny ruch jego palca znów odpalił błękitne ostrze, które jeszcze niedawno było pogromem Ciemnej Strony. Zielona klinga dołączyła, aż po chwili obie barwy złączyły się w szaleńczym młynku poprzedzającym rozpłatanie opancerzonego zabójcy na trzy części. Wyskoczył na korytarz, by donośnie przekląć samego siebie. Dziesięć sekund nostalgii kosztowało go osaczenie. Przeciwników była ledwie dwójka, ale sytuacja – beznadziejna. Stanął plecami do drzwi, usiłując posługiwać się jednym mieczem na każdego z przeciwników. Nie było to skuteczne. Warknął cicho, pocąc się – czuł się bezradny. Tkanie jednej sieci dwojgiem ostrzy wymagało planu, koordynacji i płynności – posługiwanie się każdym z mieczy odrębnie nakazywało umysłowi podzielić się na dwa równoległe procesy. Zadanie możliwe – ale kwestią czasu było, by mózg samodzielnie uznał, że umieranie będzie znacznie łatwiejsze, od tak intensywnej pracy. Ucieczka do mieszkania byłaby samobójstwem – zostałby zasypany granatami. Musiał coś zrobić – i to natychmiast.
Zdyszany, przeskoczył za siebie, znów do mieszkania. Siłą woli chwycił komodę i rzucił nią tam, gdzie stały wyważone drzwi. Nim mebel osadził się we framugach, zatopił oba miecze w ścianie, teraz ciesząc się ze słabości budulca. Miał tylko kilka sekund, aby wyciąć sobie drogę ucieczki. Gdy ściana padła, runął bez zastanowienia na dół. Zmęczenie odcisnęło swoje piętno – lądując, zdarł boleśnie skórę, ledwo oddychając. Jego sytuacja nie wyglądała na wiele lepszą – najemnicy, którzy na niego polowali, nareszcie dojrzeli do koordynacji. W złym, dla niego, momencie. Westchnął, widząc, jak nadbiegają ze wszystkich stron. Zdążył naliczyć ich przynajmniej ósemkę.
***
Gdy doczołgał się za kryjówkę, skupiając na swoim ciele, przez które zaczął przelewać Moc, znów część skupienia odebrały mu myśli, które dopuścił tym czynem do wzajemnej dyskusji. Najwyraźniej miał rację i mierzył się z mieszaniną zawodowców, przypadkowych rzezimieszków i ludzi, których przygotowanie do tego starcia stanowiło najwyżej dwadzieścia godzin na strzelnicy. Jedni nosili pancerze, drudzy przewiewne szaty. Dostrzegł nawet, ku ironii, Ithorianina z działem szturmowym. Ten widok mimowolnie go rozbawił – ślina dławiącego się śmiechem Duura pofrunęła na budkę, za którą się schował, zanim zdołał się opanować. Przedstawiciel tak pokojowej rasy jako płatny zabójca – nieważne, z jakiego motywu – dodatkowo uzbrojony w działo niewiele od siebie mniejsze. Banda osaczała jego kryjówkę, nie miał już czasu – musiał podjąć walkę, albo zginąć za kilka sekund.
Stanowczy impuls jego woli posłał budkę na najbliższego człowieka, choć San prędko pożałował tego kroku – nie miał już zbyt wielu sił. Uskoczył w bok, aby utrzymywać wszystkich oponentów przed sobą, choć w przerażająco szerokim odcinku. Ruch obu ostrzy był początkowo wolny i wyważony, aż jego tempo zaczęło odpowiadać szybkości ostrzału. Ubrany w prostą, czerwoną kurtkę człowiek zniknął za swoimi mieczami, których oślepiające światło do końca skryło postać właściciela. Każda z kling odpowiadała za jedną stronę, tworząc domknięty krąg; jednak nawet dwa ostrza nie były w stanie stworzyć muru przed tak zmasowanym ogniem. Niezliczone pociski burzyły budynki i pojazdy, gdy Jedi uskakiwał przed pociskami ponad jego siły. Jeszcze zanim lądował, jego umysł odruchowo ustawiał oręż pod zasłonę przed następnymi salwami.
Kilka miesięcy temu to starcie byłoby wygrane – lecz nawet obcowanie z Mocą było czymś, co wymagało praktyki. San poczuł się jak weteran sztuk walki, który na kilka miesięcy zaniedbał treningi i teraz walczył tyleż z przeciwnikami, co z własnym, odzwyczajonym od wysiłku organizmem. Moc może i nie była równie zaborcza o uwagę co trening fizyczny, ale też nie zamierzała wybaczyć Sanowi miesięcy zaniedbania.
San ocenił karę od Mocy i miecza na jakieś piętnaście procent swojej dotychczasowej siły, co było sporym okaleczeniem w połączeniu ze zmęczeniem poprzednimi potyczkami. To wciąż byłoby za mało na powalenie przez tak niewykwalifikowanych napastników, lecz gwoździem do trumny była wirtualna przewaga - drugi miecz. Małe doświadczenie i minimum techniki stawiały większe wyzwanie umysłowi, który miał niewiele wyuczonych odruchów – wszystkie reakcje powstawały na bieżąco.
Pocisk, który spadł na lewe ramię, był tylko przypieczętowaniem tych słabości. Prosta, delikatnie połyskująca rękojeść opadła na ziemię chwilę po trafieniu. Jedyne, co pozostało z Padawana Duura, zostało wyłączone z walki.
Nowy Duur, były Rycerz, pochwycił pozostałą mu broń jeszcze pewniej, a jego wzrok zapłonął zawziętością, gdy błękitne ostrze zaczęło zataczać dynamiczne kręgi, strącając pociski mające być już tylko dobiciem. Jedna rana nie mogła go powstrzymać, nawet jeśli ból zajmował w jego głowie zbyt wiele miejsca.
San Duur nawet nie wiedział, że zaczyna już walczyć o swoje życie.
Stawiając szybkie, maksymalnie wyważone na te realia kroki, szermierz strącał bolty niedbałymi, minimalistycznymi ruchami, nie ważąc się oddalać miecza od ciała. Strącane strumienie energii odbijały się w losowe strony, nijak niekontrolowane – nie było już na to miejsca. Minęło kilkanaście sekund, a swąd zwęglonego pola walki raził obie strony.
Donośne, mechaniczne piski czarnego zdalniaka, który znikąd pojawił się ponad walczącymi, został całkowicie zagłuszony przez kanonadę. Zmysły Jedi dawno przestały istnieć – cała uwaga i resztki sił były poświęcane na utrzymywanie kontroli nad potyczką.
Nie mógł wytrzymać tak dłużej – musiał zdjąć przynajmniej Ithorianina i jego działo, lecz był za daleko.
Zdalniak o tym wiedział. Pofrunął do kanoniera niezauważony, a gdy tylko znalazł się nad nim, boleśnie zanurzył igłę w czaszce. Zbolały osunął się na ziemię, a robot zniknął zanim został zauważony.
Duur sam nie wiedział, co się stało – wiedział jednak, że ma jedyną okazję. Biegł przed siebie nie zdradzając zmęczenia, a zamiast tego pokazując swoje idealne wysportowanie. Dopadł do Ithorianina, gdy ten próbował znów ustawić się do strzału. Miał wiele możliwości – mógł wyłączyć go z walki na setki sposobów. Acz nie był już Jedi – był człowiekiem walczącym o życie, który nie zamierzał podejmować ryzyka. Rozciął swojego niedoszłego oprawcę na pół, wzdłuż nosa. Głowa podzieliła się na dwie części, a w tej samej sekundzie i korpus, aż dwie połowy – lewą i prawą – posłał na ziemię, skwierczące.
***
Jego kurtka była już w strzępach, twarz i dłonie zalane potem, a oddech bardziej hałaśliwy niż najstarsze wentylatory. Przyjął postawę Ataru, sprawnie przechodząc z każdego bloku do fantazyjnego przeskoku. Niewiele było w tym oszczędności sił, jednak teraz bardziej niż ramiona, męczyły się nogi, prowadząc do swoistego balansu. Z zaskoczeniem skierował uwagę na Grana, który porzucił karabin i chwycił za prymitywny wibromiecz. Było przecież oczywistym, że nie miał szans.
Wystarczyły dwie sekundy, by San zrozumiał prawdziwe realia. Żałosne, prostackie cięcia kosmity były ruchami poniżej poziomu Initiate – jednak nie istniał czas na kontrę; zbyt wiele nadlatywało pocisków. Nawet niedbałe strącanie żenujących uderzeń zmuszało go do jeszcze większego wysiłku, aby nadążyć za strzałami. San musiał domykać obrony krótkimi skokami, lecz tak tylko przedłużał walkę aż do rychłego wycieńczenia. Mógł spróbować wskoczyć na jeden z dachów, lecz brakowało mu sił – zostałby niechybnie zestrzelony w locie.
Napastnik wysunął miecz maksymalnie przed siebie – zdesperowany Rycerz powtórzył jego ruch i zwarł oba ostrza. Wtedy nie trzeba było niczego więcej od płynnego, wytrenowanego obrotu nadgarstkiem, by wibromiecz wylądował na ziemi. Utrzymując w zasadzie wzorcową postawę Makashi, San postawił jeden krok przed siebie, by zdezorientowany przeciwnik sam nadział się na miecz, który opuścił jego ciało krótkim torem od klatki piersiowej do czubka głowy.
Zanim możliwy był powrót do zasłony, dwa pociski trafiły Duura w pierś. Instynkt przywołał barierę fizyczną, która wchłonęła większość siły, za to kosztem odczucia jej umysłem.
***
Miecz świetlny osunął się w ciszy na ziemię, a chwilę później jego użytkownik. Zawiodła próba sięgnięcia w Moc po więcej sił, tak jak zdobycie nią miecza.
Jedi zdawał się swoim przeciwnikom martwy - co go nijak nie zdziwiło. Sam tak siebie teraz traktował. Czuł, jak wróg do niego podchodzi; domyślił się, że nadal ze strachem, ostrożnie celując. Przez jego umysł mogły przewinąć się lawiny myśli; przemyślenia, podsumowania jego życia. Mógł zastanawiać się, czy opuszczenie Zakonu było błędem, mógł rozmyślać nad losem Xarthesa, liczyć, że ktoś przejmie jego szkolenie. Nie było tego.
San ujrzał, że w zbliżającej się śmierci nie ma niczego heroicznego. Ból, zmęczenie i pusty żal dominują wszystko – nie ma życia przewijającego się pod oczami, nie ma altruistycznych idei. Jest tylko ciało i jego odruchowy lęk przeplatany z bólem.
Nie stawiał żadnego oporu, gdy przywódca grupy ostrożnie przewrócił jego ciało twarzą do góry. Nie było mu już do śmiechu, gdy wszyscy zamarli. Pozwolił sobie jedynie na ostatni wysiłek, zanim postanowił po prostu odpocząć, zakończyć to.
Skupił się z całej siły na jednym z granatów, który zwisał z pasa drugiego Trandoshanina. Zacisnął niemalże martwą dłoń.
Ogień pochłonął wszystko, zamazując też obraz kamery przerażonego robota, obserwującego jak jego pan znika.
Jedi jest się na zawsze. Nie ma od tego ucieczki. San myślał, że od tego uciekł… ale to była próba ucieczki od samego siebie. Jego historia przestała należeć do tego miejsca - zaczęła rozgrywać się poza nim i poza nim zakończyła. Jednak zakończyła udowadniając, że od bycia Jedi nie ma ucieczki - to nie zawód.
~Rycerz Jedi Bart, po domniemanej śmierci Rycerza Sana Duura
Wszystkie postacie są własnością odgrywających ich członków organizacji RPG, Akademii Jedi na Yavin IV.
Tytułowy cytat należy do Kal'Dara.
Luke S2013-08-01 23:06:50
Opowiadanie Barta i jeszcze nie dałem soczystej jedyneczki? Czas to zmienić!
Jaro2012-11-15 09:46:42
Niestety, wielkie rozczarowanie z mojej strony. :(
Największą wadą Twojego opowiadania jest to, że jest ono najzwyczajniej w świecie śmiertelnie nudne. O głównym bohaterze nie wiemy praktycznie nic, a jeśli już pojawiają się jakieś informacje na jego temat, można je co najwyżej zbyć wzruszeniem ramion. Nie pomaga brak jakichkolwiek dialogów.
No i do tego ten język... przykro mi to mówić, ale pod tym względem "Nie ma Sana Duura" to chyba najgorszy fanfik, jaki kiedykolwiek dane mi było przeczytać. Praktycznie każde zdanie jest niemiłosiernie drętwe, cały czas nie opuszczało mnie wrażenie, że w rzeczywistości cały tekst jest jedynie wyjątkowo nieudolnym przekładem z angielskiego.
Zdaję sobie sprawę, że nie takie opinie nt. swojego dzieła chciałeś przeczytać, no ale nic nie poradzę: zdecydowanie mi się nie podobało. 2/10. Pisz dalej oczywiście, choć IMO powinieneś radykalnie zmienić styl.
Kasis2012-11-12 21:41:23
Moją opinię już znasz, uwagi również. Dużo trzeba popracować nad stylem. Historia jest spoko, ale brak jej oryginalności.