– Wojna – podjął – nam wszystkim wiele odebrała, lecz to wy i wasze ludy wycierpiały w niej najwięcej. W chwili, w której tu przylecieliśmy, niejeden z waszych światów znajdował się już pod imperialną okupacją. Wiedzieliście o tym, lecz walczyliście z nadzieją, że w ten sposób przyczynicie się do ich wyzwolenia bądź przynajmniej odsunięcia zagrożenia imperialnym podbojem. Z nas wszystkich to wy najbardziej zasługujecie na spokój, jaki powinien oferować każdy dom. Nie ma jednak spokoju bez pokoju. Ten pokój dziś rozciągnął się nad galaktyką, choć niestety nie wszyscy możemy go powitać pod tym samym sztandarem, w imię którego walczyliśmy i ginęliśmy.
Dość owijania w bawełnę, zdecydował. Czas powiedzieć im prawdę. Rozejrzał się po grupie. Ilu ich było? Dwustu? Trzystu? Większość z nich spuściła już wzrok, niektórzy ukryli twarze w dłoniach. Oni już zrozumieli.
– Cena tego pokoju była wysoka. Imperium powstrzymało impet swojego natarcia, lecz zażądało w zamian wiele. Zażądało waszych domów. Galaktyczny Senat musiał przystać na ten warunek.
Rozległ się ryk oburzenia, ale nie ze strony bezpośrednio zainteresowanych. Ci stali spokojnie na swoich miejscach, cicho łkając, obejmując się nawzajem i szepcząc słowa pocieszenia. To krzyczeli ci przy murach, ci, którzy mieli bez problemu wrócić do swoich domów. Bezpiecznych i wolnych domów.
– Nie ma mowy!
– Hańba!
– Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!
– Nie chcemy takiego pokoju!
– To są obywatele Republiki! Nie mają prawa!
– Precz z Kanclerzem! Precz z Senatem! Precz z Jedi!
– Śmierć Imperatorowi i sithowym psom!
– Wojna nadal trwa!
Derlo potrząsnął głową. Tysiąc myśli przeleciało mu przez głowę. Zaczekał, aż hałas trochę przycichnie, po czym kontynuował:
– Otrzymałem zapewnienie, że trwa ewakuacja oddziałów Imperium z większości przyznanych mu planet. Władzę na powrót przejmują cywilne rządy, które postarają się, by obywatele nie odczuli zanadto skutków znalezienia się w nowym położeniu politycznym. Imperator ze swej strony obiecał, że nie oczekuje od nich niczego poza zaakceptowaniem sithańskiej protekcji i niepodejmowaniem czynnego oporu.
– A czarne dziury świecą! – warknął z przekąsem ktoś z tłumu.
– Składaliście przysięgę na wierność Republice – kontynuował kapitan. – Moim obowiązkiem jest zwolnić was z tej przysięgi i przedstawić opcje, jakie się przed wami rysują. Możecie, co zrozumiałe, wrócić na wasze rodzinne planety. Na miejscu nie zostaną wysunięte przeciwko wam żadne zarzuty, każdy z was będzie mógł podjąć pracę czy naukę na identycznych zasadach, jak każdy inny obywatel. Będziecie płacić te same podatki, pozostawiona tam przez was własność zostanie wam zwrócona w stanie nienaruszonym, a jeżeli działania wojenne doprowadziły do jej uszkodzenia, z odpowiednią rekompensatą. Imperium każdemu z was składa również propozycję dołączenia do jego sił zbrojnych w stopniu równym temu, który posiadacie na chwilę obecną.
– Imperator chyba powinien odstawić leki – rzuciła ta sama osoba co poprzednio.
Rozległ się śmiech. Jeden rzut oka na twarze Bothan, Rodian i innych utwierdziły kapitana w przekonaniu, że ich nogi raczej szybko nie postaną w imperialnych centrach poborowych.
– Jako weteranom wojennym – podjął – przysługuje wam również prawo wystąpienia o obywatelstwo Coruscant lub innych planet pozostających w strefie republikańskiej w trybie natychmiastowym i osiedlenia się tam na stałe z uwzględnieniem standardowej emerytury wojskowej. W każdym momencie będziecie mogli udać się na swoje światy, choć ewentualny powrót do Republiki będzie uzależniony od warunków umowy o ruchu granicznym, którą w najbliższym czasie podpiszą delegacje obydwu mocarstw. Decyzja należy do was. Podjąć ją musicie do chwili przybycia transporterów, które mają nas stąd zabrać, to jest za cztery dni, do godziny szóstej rano czasu lokalnego. W tej sprawie proszę o zwracanie się bezpośrednio do mnie bądź do sierżanta Rifarda.
Ponownie się rozejrzał. Nikt nic nie mówił. Grupa na środku placu wydawała się nieco podniesiona na duchu na myśl o tym, że nie będą musieli wracać na światy rządzone w ten czy innych sposób przez ludzi, przeciw którym walczyli przez ostatnie lata. Zastanawiał się, w ilu wypadkach tęsknota za domem, rodziną i przyjaciółmi przeważy nad perspektywą wygodnego życia w demokracji i względnym dostatku.
– To wszystko – zarządził. – Rozejść się.
To nie tak miało być.
W każdym razie na pewno nie powinno go być tutaj.
Musiał przyznać, że Sithowie spełnili swoją obietnicę, przynajmniej generalnie. Ich oddziały wycofały się z zabudowań miejskich, choć nie do końca opuściły planetę – zamknęli się w bazach położonych w trudno dostępnych górach i w zasadzie jedynie od czasu do czasu wysyłali posłańców, by uzupełnić zapasy. Z tego co było widać, płacili za nie tak jak każdy inny klient.
Derlo nigdy wcześniej tu nie był, więc nie mógł dokonać żadnego rzetelnego porównania, aczkolwiek trudno było się spodziewać, żeby sytuacja przed okupacją stanowiła dokładne odzwierciedlenie obecnej. Na ulicach stolicy pełno było patroli policji, ściany budynków poobklejano propagandowymi plakatami, przestrzegającymi przed republikańskimi agentami i wichrzycielami. Nad główną aleją zainstalowano gigantyczny holobim, przedstawiający młodego mężczyznę z palcem wycelowanym w kamerę, a wielkie litery pod spodem głosiły: „OBYWATELU! WRÓG CZAI SIĘ WSZĘDZIE! CZY JESTEŚ PEWIEN, ŻE NIKT Z TWOICH ZNAJOMYCH NIE PROWADZI DZIAŁALNOŚCI WYWROTOWEJ? JEŚLI NIE, NATYCHMIAST ZGŁOŚ SIĘ NA NAJBLIŻSZY POSTERUNEK POLICJI!”. Po chwili napis uległ zmianie: „ZIMNA WOJNA TO TEŻ WOJNA!”.
Były kapitan Republiki zaśmiał się mimowolnie. Zimna wojna. Ładne określenie. Ostatnio wyjątkowo modne, widać po obydwu stronach granicy. I zaskakująco pasujące do otaczającego go krajobrazu lodu i śniegu, w którym brodził.
Choć nie zawsze odpowiadające politycznym realiom, zauważył, mijając krzykliwy plakat przyklejony do ściany niewielkiej restauracji. Patetyczny, ręcznie malowany obrazek przedstawiał odrapanych żołnierzy w partyzanckich strojach, pławiących się w blasku słońca, triumfalnie wymachując płonącą flagą Republiki. Slogan poniżej głosił „Ord Mantell – i ty możesz przyczynić się do upadku korupcji”. Mniejszym drukiem podano adresy punktów poboru i numery kont, na jakie można było przesyłać finansowe wsparcie dla rebeliantów walczących o wyrwanie Ord Mantell z republikańskiej strefy wpływów.
Kapitan rozejrzał się dookoła. Tam wybuchła wojna domowa. Czy tu też tak będzie? No cóż, jeśli tak, to on wtedy będzie już daleko. I tylko to go powinno obchodzić.
Przez ostatnie sześć miesięcy sporo się stało. Wrócił na Rendili, gdzie pierwszego dnia natknął się na Fiane w objęciach mężczyzny, którego przed wyruszeniem na Teth uważał za przyjaciela (dopiero teraz uświadomił sobie melodramatyczny wymiar całej sytuacji). Był chyba bardziej zdziwiony niż wściekły, niemniej jednak wydarł się na nich na oczach całej ulicy i odszedł jak niepyszny – a konkretniej jak dziecko, z którym koledzy nie chcą się już bawić. Również w armii, jak się okazało, nikt na niego specjalnie nie czekał. Mało tego, jak wkrótce potem wyszło na jaw, Wywiad Republiki zdążył elegancko sprzątnąć wszystkie dowody świadczące o udziale swoich agentów w katastrofalnej klęsce wyprawy. W czasie pięciomiesięcznej nieobecności Derla wszyscy, jak się wydawało, zwrócili się ku najwygodniejszemu z wyjaśnień: to jego niekompetencja zadecydowała, że wydarzenia potoczyły się tak, jak się potoczyły. Na przesłuchaniu za zamkniętymi drzwiami komisja nie szczędziła mu bolesnych inwektyw: zarzucono mu niewysłanie jednostek zwiadowczych nad Teth tuż przed rozpoczęciem ataku, co być może zminimalizowałoby poniesione straty. Paradoksalnie, kiedy starał się uargumentować swoją „błyskawiczną” kapitulację troską o życie żołnierzy, usłyszał, że „ci ludzie wiedzieli, na co się piszą”. Jak się okazało, również media łatwo podchwyciły historię tchórzliwego i niekompetentnego dowódcy, który miał czelność przeczekać najbardziej dramatyczny miesiące kampanii antyimperialnej za bezpiecznymi murami obozu. Mało brakowało, a postawiono by go przed sądem wojskowym.
Koniec końców, kapitan Derlo Traiden nie miał już czego szukać w swoim zawodzie. W całej Republice chyba zresztą też. Odmówiono mu nawet, wydawałoby się, należnej emerytury.
Jednak nawet ta świadomość nie mogła sprawić, by przestał zastanawiać się nad tym, czy miewał już w życiu bardziej niebezpieczne pomysły. Nic podobnego nie przychodziło mu na razie do głowy.
Przyjrzał się drogowskazowi na rogu alei i stwierdził, że poszukiwana przez niego ulica znajduje się zaledwie kilka przecznic na południowy wschód. Pocierając i chuchając w zaciśnięte dłonie, ruszył w dalszą drogę.
Stolica, miasto Kryyvan, nie przypominała w niczym metropolii, do jakich przywykł na Rendili: niskie, szarobure bloki komunalne wzniesione z tanich prefabrykatów, małe, przydrożne sklepy i kafejki, śmigacze, z których żaden nie unosił się więcej niż trzydzieści centymetrów nad ziemią, co w obliczu skandalicznie nieodśnieżonej nawierzchni nie wydawało się szczególnie mądrym posunięciem. Brak lokalnego kolorytu w niewielkim stopniu rekompensowała rasowa różnorodność: zdecydowaną większość przechodniów stanowili ludzie o jasnej karnacji, poza tym sporo było również geonosjańskich imigrantów. Derlo zachodził w głowę, co przyciągało te latające, owadopodobne, ciepłolubne istoty na ten pokryty lodem świat. Głód, waśnie rodowe na ich biednej, niestabilnej Geonosis? A może po prostu pogoń za przygodą?
Szybko zorientował się, że lepiej trzymać się tego chodnika, którym kroczą inni ludzie – Geonosjanie i nieliczni imigranci innych gatunków okupowali drugą stronę ulicy. Ponad pokrytą śniegiem nawierzchnią raz po raz spotykały się spojrzenia: niechętne, wrogie, wręcz nienawistne. W pewnej chwili obładowany pakunkami mężczyzna, który szedł przed Derlem, rzucił głośno do swojej towarzyszki jakąś niecenzuralną uwagę dotyczącą domowych sposobów radzenia sobie ze szkodnikami. W odpowiedzi trzech Geonosjan z przeciwka przerwało swój lot i zaklekotało coś w swoim języku, wygrażając człowiekowi pięściami. Były kapitan mógłby przysiąc, że gdyby akurat nie przelatywała w pobliżu policyjna jednostka, doszłoby do rękoczynów.
Przypominając sobie przekazane mu instrukcje, po dwóch minutach marszu skręcił niepostrzeżenie w niewielki zaułek. Brodząc w śniegu niemal po kolana, odszukał małą klatkę schodową obdarzoną numerem trzy. Zaśmiał się w duchu; niektóre liczby wydają się prześladować cię przez całe życie. Zwrócił uwagę na graffiti obok panelu sterowania: rysunek przedstawiał zamkniętego w słoju owada. Nie było wątpliwości, że w tym dystrykcie rezydowali głównie ludzie.
Trzykrotnie musiał wciskać przycisk na panelu, by ciężkie drzwi z donośnym skrzypnięciem uchyliły się na tyle mocno, by dał radę przezeń wejść. Znalazł się w niewielkim pokoju obklejonym tymi samymi propagandowymi plakatami, które rozlepiono po całym mieście. Durastalowe pręty otaczające schody miały w zamyśle zabezpieczać mieszkańców przed dostaniem się na ich piętra podejrzanego elementu, lecz bramka stała otworem, a tuż obok walały się resztki prymitywnej elektromagnetycznej kłódki. Okalające je pajęczyny świadczyły o tym, że lokalna spółdzielnia niespecjalnie wywiązuje się ze swoich obowiązków. Prawdopodobnie ostatnią inspekcję klatki schodowej przeprowadzono jeszcze przed wojną.
Bramka nagle zadrżała i nieco się odchyliła. Jakiś wyraźnie skołowany nastolatek począł zbierać się z podłogi, jednym okiem obserwując intruza. Jeden rzut oka wystarczył, by Derlo miał pewność, że nie jest to komitet powitalny. Od chłopaka cuchnęło alkoholem i przyprawą, wzrok miał rozbiegany, jakby lada chwila miał znowu się przewrócić. Rany i siniaki na twarzy świadczyły o raczej przegranej bójce w niedawnej przeszłości.
– Czego… tu? – wymamrotał w Basicu z wyraźnym akcentem, charakterystycznym dla Rubieży. – To jest mój… teren. Czego tu szukasz, wapniaku?
– Kłopotów – odparł Derlo znudzonym głosem. Nie bał się tego wyrostka; już z nie takimi jak on dawał sobie radę. – Ale widzę, że tu ich raczej nie znajdę.
– Co ty tam… pieprzysz? – Nastolatek najwidoczniej nie zrozumiał. – Co, chce się wejść na górę, ta? No to wyskakuj z portfela i zobaczymy, czy cię stać na to, no… moto… meto… no, na opłatę.
– A co, mamusia na kieszonkowe poskąpiła? – Derlo zbliżył się do chłopaka i spojrzał na niego nieprzejednanym wzrokiem. Powagi dodawał mu fakt, że tamten był o ponad głowę niższy. – Czy ty czasem nie powinieneś być teraz w szkole, gówniarzu?
Obrócił się na pięcie i skierował w górę schodów. Nie musiał oglądać się przez ramię, by wiedzieć, że chłopak nie będzie próbował go gonić.
– Tak lepiej – rzucił bardziej do siebie, niż do młodocianego chuligana. Przesunął ręką po panelu znajdującym się tuż przy wyjściu wieńczącym schody. Płyta uchyliła się bezszelestnie. Derlo znalazł się na niewielkim parterze. Po prawej spostrzegł kilka par drzwi do mieszkań, a także do windy, choć nie miał zielonego pojęcia, kto byłby na tyle głupi, by w takiej rozpadającej się ruderze korzystać ze środka transportu, którego najmniejsza usterka groziła śmiercią. Na szczęście budynek miał najwyżej cztery piętra.
Przyjrzał się bliżej najbliższemu wejściu. Wygrawerowany na sygnalizatorze napis głosił „Fleidir”. Wszystko zgodnie ze wskazówkami. Otrzepał resztki śniegu z butów i wcisnął przycisk dzwonka. Po chwili dobiegł go dość głośny odgłos wyraźnie nerwowych kroków. Z głośnika przy nazwisku wydobył się głos starszego mężczyzny:
– Kto tam?
Derlo uśmiechnął się lekko na myśl o tym, na odstawienie jakiego cyrku się umówili, rzekomo dla bezpieczeństwa. Prawda była jednak taka, że ktoś po prostu naoglądał się za dużo szpiegowskich filmów na HoloNecie. Były kapitan domyślał się nawet, kto to mógł być.
– Pańską żonę potrącił śmigacz – oznajmił.
– Ja nie mam żony.
– Niech się pan tak nie wstydzi, moja jest jeszcze paskudniejsza.
Drzwi zatrzeszczały i w mgnieniu oka się uniosły. W progu stał łysy staruszek, na którego twarzy ulga mieszała się z rozbawieniem. Z pokoju na końcu korytarza wyglądał z zainteresowaniem inny, młodszy mężczyzna.
– Pan Fleidir, jak się domyślam? – zgadł Derlo.
– Dobrze się pan domyśla – skinął głową staruszek, wciąż szczerząc zęby w uśmiechu. – Cieszymy się, że dotarł pan tu tak szybko.
– Obietnica to obietnica – stwierdził były kapitan. – To pan wymyślił ten cały dowcip?
– Nie, gdzieś go na HoloNecie usłyszałem. Ale to było jeszcze przed wojną, więc raczej nie ryzykowaliśmy wpadki.
– Cóż, oto i jestem – Derlo rozłożył szeroko ręce. – We własnej osobie.
Fleidir odwrócił się w stronę wyglądającego z salonu człowieka.
– I co, Riike, zgadza się?
– O ile mnie stare oczy nie mylą, to mamy tu starego dobrego kapitana Derla Traidena. – Mężczyzna podszedł bliżej i wyminął staruszka, wyciągając rękę. – Witam pana, kapitanie. Ile to już czasu?
– Będzie z pół roku, panie poruczniku – odpadł Derlo, odwzajemniając uścisk dłoni. – Niewiele się pan przez ten czas zmienił.
– Jasne – parsknął Fleidir. – Tylko brzuszysko urosło, od kiedy z obozu wyszedł!
– Wszystko dzięki pana drogiej małżonce – odpowiedział porucznik Riike Galeth. – Nie moja wina, że tak często chce mnie gościć na obiedzie.
– A pani Fleidir do nas dołączy? – zainteresował się były kapitan.
– A gdzie jej tam do poważnych spraw, u znajomej siedzi – odrzekł staruszek, machając ręką lekceważąco. – No, niech pan tak nie stoi w progu. Zapraszamy do środka.
– Dziękuję – powiedział Derlo, wchodząc do mieszkania i zdejmując płaszcz oraz buty. – Mam nadzieję, że pani Fleidir nie obowiązuje to samo hasło co mnie?
Staruszek i porucznik opowiedzieli serdecznym śmiechem, po czym gestem zaprosili gościa, by podążał za nimi do salonu. Pokój nie był duży, ale za to elegancko umeblowany. Wokół stołu zajmującego centralną powierzchnię poustawiano krzesła i fotele, każdą ścianę zajmowały komody wypełnione srebrami i ruchomymi fotografiami holograficznymi, przedstawiającymi wszystkie etapy wspólnego życia państwa Fleidirów. Honorowe miejsce zajmował odbiornik HoloNetu – niezbędny w mieszkaniu każdego szanującego się starszego małżeństwa w galaktyce.
Przy stole siedziały już trzy inne osoby, wyraźnie starsze od Galetha i Derla, ale dalekie jeszcze do poziomu gospodarza. Porucznik palcem nakazał swojemu dawnemu dowódcy zajęcie jednego z wolnych foteli, a on sam i Fleidir rozłożyli się na pozostałych dwóch.
– Panowie, to jest kapitan Derlo Traiden, o którym już sporo słyszeliście. Kapitanie, siedzący po pana lewej stronie osobnik to Migrat Leuvile, zastępca burmistrza miasta. – Derlo podniósł się nieco i uścisnął dłoń wąsatemu mężczyźnie. – Pan z rudymi włosami to doktor Flimon Dahmo, główny chirurg na oddziale naczyniowym miejskiego szpitala, natomiast ostatni to Hitiu Deuter, osoba zarządzająca, hmm… powiedzmy, że nieco mniej legalną stroną działalności pobliskiego kasyna.
Derlo wymienił uściski z pozostałą dwójką. Doktor Dahmo wyglądał na najbardziej typowego przedstawiciela swojego zawodu, jakiego widziała galaktyka: niski, chudy, o jajowatej czaszce; brakowało mu w zasadzie tylko lekarskiego fartucha. Natomiast Hitiu Deuter – jeszcze niższy, za to potężnie zbudowany mężczyzna o małych, wyłupiastych oczach – sprawiał wrażenie człowieka, któremu najlepiej nie wchodzić w paradę. Kapitan przypomniał sobie sponiewieraną twarz wyrostka spod klatki schodowej. Nie zdziwiłby się, gdyby to gangster tak go załatwił.
– Panowie – odezwał się znowu Galeth, podnosząc się z fotela. – Zebraliśmy się dziś tutaj w wiadomym celu. Z uwagi na bezpieczeństwo naszych gospodarzy, chciałbym, aby nasze spotkanie zajęło jak najmniej czasu. Potem wszyscy udamy się w swoją stronę, wychodząc z budynku tą samą drogą, jaką tu weszliśmy.
– A co z tym gnojem spod klatki? – zapytał Deuter groźnym głosem. – Warto by się upewnić, że nie zacznie gadać.
– Kim? – zamrugał Galeth.
– No, tego tam naćpanego dzieciaka. Portfel chciał mi zarąbać, to dałem mu nauczkę.
– Nikogo nie było, kiedy ja przychodziłem – powiedział Leuville, a Dahmo skinął potwierdzająco głową.
– No to nieźle, nie mógł pan od razu powiedzieć? – zmarszczył brwi porucznik. – Zwiał nam potencjalny świadek.
– Nie sądzę – odezwał się Derlo. – Też go tam widziałem. Nie wydaje się w stanie ruszyć się gdziekolwiek.
– O, no to trzeba dokończyć sprawę – westchnął ciężko gangster i podniósł się z krzesła. – Rozwalę mu łeb flaszką, to policja pomyśli, że kolegom coś odbiło. Nie będą w tym grzebać.
– Tylko cicho – zastrzegł Galeth. – Nie chcemy więcej kłopotów.
– Nie ucz pan ojca dzieci robić, dobra? – Deuter wyszedł niespiesznie z salonu, po chwili rozległ się szczęk zamykanych drzwi.
Derlo instynktownie sięgnął po jedno z ciastek leżących na tacy. Kątem oka rozejrzał się po zgromadzonych. Jedynie doktor Dahmo nie wydawał się do końca przekonany do pomysłu zamordowania z zimną krwią bądź co bądź dzieciaka, którego jedynym przestępstwem było znalezienie się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Zdeterminowani, musiał przyznać. Albo przynajmniej starają się na takowych wyjść.
Deuter powrócił po mniej niż dwóch minutach. Bez słowa i najmniejszego śladu dopiero co popełnionego mordu usadowił się na swoim miejscu, gestem zachęcając Galetha do podjęcia tematu.
– Dobrze, zatem kwestie organizacyjne mamy już chyba za sobą. – Porucznik rozejrzał się po swoich towarzyszach. – Drodzy panowie… przyjaciele. Jeżeli się postaramy, to dzisiejsze spotkanie zapisze się złotymi literami w historii naszej ukochanej Zaadjy.
– Nie dałoby się bez tego całego patosu? – zainteresował się wiceburmistrz. – Sam pan powiedział, że goni nas czas. Wszyscy znamy nasz ogólny cel. Pytanie brzmi: o co dokładnie chodzi?
– Przejdź do rzeczy, Riike – poradził przyjacielowi Fleidir.
Derlo przyjrzał się marszczącemu brwi porucznikowi. To mu się też nie zmieniło, pomyślał z lekkim rozbawieniem. Nadal pozostawał tym samym, żądnym chwały i zaszczytów dzieciakiem, który nie lubi być sprowadzany na ziemię.
– Konkretyzując – podjął po krótkiej przerwie – nie ulega wątpliwości fakt, że w celu osłabienia wroga, a w dalszej perspektywie jego totalnego zniszczenia, należy uderzyć w organ, który utrzymuje go przy życiu. W tych, którzy godzą się na obecny stan rzeczy i czerpią zeń profity.
– W społeczeństwo – odgadł z westchnieniem doktor Dahmo. – Miałem nadzieję, że jednak zaproponuje pan coś innego.
– Nie, doktorze, nie w społeczeństwo. Społeczeństwem jesteśmy my: ja, pan i wszyscy pozostali w tym pokoju. Społeczeństwem jest droga pani Fleidir i jej znajoma, u której przebywa. Społeczeństwo stanowi większość populacji Kryyvan i całej Zaadjy. Je chcemy wyzwolić, a nie niszczyć. Nie rozumiem oskarżenia.
– W ten czy inny sposób chodzi o masowy mord na niewinnych obywatelach.
– Obywateli? – powtórzył z niesmakiem Leuvile. – Nie określiłbym tych latających szkodników choćby mianem zwierząt.
Galeth podszedł do lekarza i nachylił się nad nim.
– To nie my zrobiliśmy z nich obywateli, doktorze, tylko Sithowie. Okupanci. Chyba pan o tym nie zapomniał. Akurat w pańskim wypadku byłoby to nie do pomyślenia.
Dahmo złożył ręce na kolanie i odchrząknął cicho.
– Panowie, wszyscy musicie zrozumieć, że nie przemawia przeze mnie niechęć do walczenia o nasz cel. Obaj moi synowie zginęli, broniąc Zaadjy przed tymi owadami na usługach Sithów. Ale w ten sposób nic nie osiągniemy. Tylko skupimy na sobie jeszcze więcej nienawiści z ich strony.
– Jeszcze więcej nienawiści? – Tym razem do rozmowy włączył się Fleidir. – Te szkodniki dobierały się do naszej planety od zarania dziejów. To nie nasza wina, że u siebie potrafili tylko walczyć na arenach dla gladiatorów i kultywowali bezrozumną przemoc. Jak mogliśmy wpuścić na nasze ulice taki element, który nie potrafi nic zbudować, a jedynie niszczyć i zabijać? Przyłączyli się do Sithów, bo chcieli się zemścić i wreszcie osiąść na świecie, gdzie słabsi mogliby uchodzić za silnych. Jeżeli wtedy nienawidzili nas za to, że chcieliśmy żyć po swojemu i wśród swoich, to co gorszego mieliby zrobić teraz?
– Widzę to codziennie u siebie w kasynie – dodał Deuter. – Kiedy nie mieli tam wstępu, to był porządny lokal, przychodzili normalni, eleganccy ludzie z kasą i klasą. A teraz? Nie ma dnia bez jakiejś burdy z udziałem tych skrzydlatych bestii. Musieliśmy zatrudnić dodatkową ochronę, bo inaczej nie dalibyśmy sobie rady. A normalna klientela się wystraszyła i już nie przychodzi. Obroty maleją, szef obawia się, że będzie trzeba zwinąć interes. Panowie… mówię to jako facet, który niejeden raz zabił, a bójek stoczył więcej niż stary Imperator ma lat. Te… owady po prostu mają naturalną skłonność do niszczenia wszystkiego, co prezentuje sobą jako taki ład i porządek. Tak jakby jakiś wewnętrzny głos podpowiadał im, żeby uderzyć, żeby kopnąć, żeby obrazić, żeby zabić… Nie potrafię tego zrozumieć i nie muszę. Chcę tylko, żeby się stąd wynieśli. A skoro nie zrobią tego po dobroci, trzeba by ich trochę namówić.
Galeth, Fleidir i Leuvile pokiwali ochoczo głowami.
– Ale… – Dahmo wciąż wydawał się nieprzekonany. – Kobiety i dzieci? Rodziny?
Porucznik znowu się nad nim nachylił.
– Czy wie pan, ile dzieci ma średnio zaadjańska para? – Doktor pokręcił głową. – Dwójkę. A ile u Geonosjan? Sześcioro. Populacja Kryyvan wynosi na chwilę obecną sto dwadzieścia tysięcy ludzi plus humanoidalnych obcych, a do tego jakieś czterdzieści tysięcy owadów. Czy zdaje pan sobie sprawę, że oni wkrótce nas zaleją? Te czterdzieści tysięcy jest w stanie wyprodukować tyle samo potomstwa co my, choć jest nas trzy razy więcej. Za parę lat będziemy mniejszością na własnej planecie i co wtedy? Powiem panu. Wtedy zrobią z nami, co tylko zechcą. Wywiozą nas na Geonosis albo na jakąś inną zapadłą dziurę i będą rzucać na pożarcie dzikiej zwierzynie. Prędzej czy później Sithowie zorientują się, jakie niebezpieczeństwo Geonosjanie stanowią dla ich władzy i pozbędą się ich. Ale nas już niestety wtedy nie będzie.
Zapadła cisza. Dahmo schylił głowę, myśląc intensywnie.
Dość owijania w bawełnę, zdecydował. Czas powiedzieć im prawdę. Rozejrzał się po grupie. Ilu ich było? Dwustu? Trzystu? Większość z nich spuściła już wzrok, niektórzy ukryli twarze w dłoniach. Oni już zrozumieli.
– Cena tego pokoju była wysoka. Imperium powstrzymało impet swojego natarcia, lecz zażądało w zamian wiele. Zażądało waszych domów. Galaktyczny Senat musiał przystać na ten warunek.
Rozległ się ryk oburzenia, ale nie ze strony bezpośrednio zainteresowanych. Ci stali spokojnie na swoich miejscach, cicho łkając, obejmując się nawzajem i szepcząc słowa pocieszenia. To krzyczeli ci przy murach, ci, którzy mieli bez problemu wrócić do swoich domów. Bezpiecznych i wolnych domów.
– Nie ma mowy!
– Hańba!
– Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!
– Nie chcemy takiego pokoju!
– To są obywatele Republiki! Nie mają prawa!
– Precz z Kanclerzem! Precz z Senatem! Precz z Jedi!
– Śmierć Imperatorowi i sithowym psom!
– Wojna nadal trwa!
Derlo potrząsnął głową. Tysiąc myśli przeleciało mu przez głowę. Zaczekał, aż hałas trochę przycichnie, po czym kontynuował:
– Otrzymałem zapewnienie, że trwa ewakuacja oddziałów Imperium z większości przyznanych mu planet. Władzę na powrót przejmują cywilne rządy, które postarają się, by obywatele nie odczuli zanadto skutków znalezienia się w nowym położeniu politycznym. Imperator ze swej strony obiecał, że nie oczekuje od nich niczego poza zaakceptowaniem sithańskiej protekcji i niepodejmowaniem czynnego oporu.
– A czarne dziury świecą! – warknął z przekąsem ktoś z tłumu.
– Składaliście przysięgę na wierność Republice – kontynuował kapitan. – Moim obowiązkiem jest zwolnić was z tej przysięgi i przedstawić opcje, jakie się przed wami rysują. Możecie, co zrozumiałe, wrócić na wasze rodzinne planety. Na miejscu nie zostaną wysunięte przeciwko wam żadne zarzuty, każdy z was będzie mógł podjąć pracę czy naukę na identycznych zasadach, jak każdy inny obywatel. Będziecie płacić te same podatki, pozostawiona tam przez was własność zostanie wam zwrócona w stanie nienaruszonym, a jeżeli działania wojenne doprowadziły do jej uszkodzenia, z odpowiednią rekompensatą. Imperium każdemu z was składa również propozycję dołączenia do jego sił zbrojnych w stopniu równym temu, który posiadacie na chwilę obecną.
– Imperator chyba powinien odstawić leki – rzuciła ta sama osoba co poprzednio.
Rozległ się śmiech. Jeden rzut oka na twarze Bothan, Rodian i innych utwierdziły kapitana w przekonaniu, że ich nogi raczej szybko nie postaną w imperialnych centrach poborowych.
– Jako weteranom wojennym – podjął – przysługuje wam również prawo wystąpienia o obywatelstwo Coruscant lub innych planet pozostających w strefie republikańskiej w trybie natychmiastowym i osiedlenia się tam na stałe z uwzględnieniem standardowej emerytury wojskowej. W każdym momencie będziecie mogli udać się na swoje światy, choć ewentualny powrót do Republiki będzie uzależniony od warunków umowy o ruchu granicznym, którą w najbliższym czasie podpiszą delegacje obydwu mocarstw. Decyzja należy do was. Podjąć ją musicie do chwili przybycia transporterów, które mają nas stąd zabrać, to jest za cztery dni, do godziny szóstej rano czasu lokalnego. W tej sprawie proszę o zwracanie się bezpośrednio do mnie bądź do sierżanta Rifarda.
Ponownie się rozejrzał. Nikt nic nie mówił. Grupa na środku placu wydawała się nieco podniesiona na duchu na myśl o tym, że nie będą musieli wracać na światy rządzone w ten czy innych sposób przez ludzi, przeciw którym walczyli przez ostatnie lata. Zastanawiał się, w ilu wypadkach tęsknota za domem, rodziną i przyjaciółmi przeważy nad perspektywą wygodnego życia w demokracji i względnym dostatku.
– To wszystko – zarządził. – Rozejść się.
To nie tak miało być.
W każdym razie na pewno nie powinno go być tutaj.
Musiał przyznać, że Sithowie spełnili swoją obietnicę, przynajmniej generalnie. Ich oddziały wycofały się z zabudowań miejskich, choć nie do końca opuściły planetę – zamknęli się w bazach położonych w trudno dostępnych górach i w zasadzie jedynie od czasu do czasu wysyłali posłańców, by uzupełnić zapasy. Z tego co było widać, płacili za nie tak jak każdy inny klient.
Derlo nigdy wcześniej tu nie był, więc nie mógł dokonać żadnego rzetelnego porównania, aczkolwiek trudno było się spodziewać, żeby sytuacja przed okupacją stanowiła dokładne odzwierciedlenie obecnej. Na ulicach stolicy pełno było patroli policji, ściany budynków poobklejano propagandowymi plakatami, przestrzegającymi przed republikańskimi agentami i wichrzycielami. Nad główną aleją zainstalowano gigantyczny holobim, przedstawiający młodego mężczyznę z palcem wycelowanym w kamerę, a wielkie litery pod spodem głosiły: „OBYWATELU! WRÓG CZAI SIĘ WSZĘDZIE! CZY JESTEŚ PEWIEN, ŻE NIKT Z TWOICH ZNAJOMYCH NIE PROWADZI DZIAŁALNOŚCI WYWROTOWEJ? JEŚLI NIE, NATYCHMIAST ZGŁOŚ SIĘ NA NAJBLIŻSZY POSTERUNEK POLICJI!”. Po chwili napis uległ zmianie: „ZIMNA WOJNA TO TEŻ WOJNA!”.
Były kapitan Republiki zaśmiał się mimowolnie. Zimna wojna. Ładne określenie. Ostatnio wyjątkowo modne, widać po obydwu stronach granicy. I zaskakująco pasujące do otaczającego go krajobrazu lodu i śniegu, w którym brodził.
Choć nie zawsze odpowiadające politycznym realiom, zauważył, mijając krzykliwy plakat przyklejony do ściany niewielkiej restauracji. Patetyczny, ręcznie malowany obrazek przedstawiał odrapanych żołnierzy w partyzanckich strojach, pławiących się w blasku słońca, triumfalnie wymachując płonącą flagą Republiki. Slogan poniżej głosił „Ord Mantell – i ty możesz przyczynić się do upadku korupcji”. Mniejszym drukiem podano adresy punktów poboru i numery kont, na jakie można było przesyłać finansowe wsparcie dla rebeliantów walczących o wyrwanie Ord Mantell z republikańskiej strefy wpływów.
Kapitan rozejrzał się dookoła. Tam wybuchła wojna domowa. Czy tu też tak będzie? No cóż, jeśli tak, to on wtedy będzie już daleko. I tylko to go powinno obchodzić.
Przez ostatnie sześć miesięcy sporo się stało. Wrócił na Rendili, gdzie pierwszego dnia natknął się na Fiane w objęciach mężczyzny, którego przed wyruszeniem na Teth uważał za przyjaciela (dopiero teraz uświadomił sobie melodramatyczny wymiar całej sytuacji). Był chyba bardziej zdziwiony niż wściekły, niemniej jednak wydarł się na nich na oczach całej ulicy i odszedł jak niepyszny – a konkretniej jak dziecko, z którym koledzy nie chcą się już bawić. Również w armii, jak się okazało, nikt na niego specjalnie nie czekał. Mało tego, jak wkrótce potem wyszło na jaw, Wywiad Republiki zdążył elegancko sprzątnąć wszystkie dowody świadczące o udziale swoich agentów w katastrofalnej klęsce wyprawy. W czasie pięciomiesięcznej nieobecności Derla wszyscy, jak się wydawało, zwrócili się ku najwygodniejszemu z wyjaśnień: to jego niekompetencja zadecydowała, że wydarzenia potoczyły się tak, jak się potoczyły. Na przesłuchaniu za zamkniętymi drzwiami komisja nie szczędziła mu bolesnych inwektyw: zarzucono mu niewysłanie jednostek zwiadowczych nad Teth tuż przed rozpoczęciem ataku, co być może zminimalizowałoby poniesione straty. Paradoksalnie, kiedy starał się uargumentować swoją „błyskawiczną” kapitulację troską o życie żołnierzy, usłyszał, że „ci ludzie wiedzieli, na co się piszą”. Jak się okazało, również media łatwo podchwyciły historię tchórzliwego i niekompetentnego dowódcy, który miał czelność przeczekać najbardziej dramatyczny miesiące kampanii antyimperialnej za bezpiecznymi murami obozu. Mało brakowało, a postawiono by go przed sądem wojskowym.
Koniec końców, kapitan Derlo Traiden nie miał już czego szukać w swoim zawodzie. W całej Republice chyba zresztą też. Odmówiono mu nawet, wydawałoby się, należnej emerytury.
Jednak nawet ta świadomość nie mogła sprawić, by przestał zastanawiać się nad tym, czy miewał już w życiu bardziej niebezpieczne pomysły. Nic podobnego nie przychodziło mu na razie do głowy.
Przyjrzał się drogowskazowi na rogu alei i stwierdził, że poszukiwana przez niego ulica znajduje się zaledwie kilka przecznic na południowy wschód. Pocierając i chuchając w zaciśnięte dłonie, ruszył w dalszą drogę.
Stolica, miasto Kryyvan, nie przypominała w niczym metropolii, do jakich przywykł na Rendili: niskie, szarobure bloki komunalne wzniesione z tanich prefabrykatów, małe, przydrożne sklepy i kafejki, śmigacze, z których żaden nie unosił się więcej niż trzydzieści centymetrów nad ziemią, co w obliczu skandalicznie nieodśnieżonej nawierzchni nie wydawało się szczególnie mądrym posunięciem. Brak lokalnego kolorytu w niewielkim stopniu rekompensowała rasowa różnorodność: zdecydowaną większość przechodniów stanowili ludzie o jasnej karnacji, poza tym sporo było również geonosjańskich imigrantów. Derlo zachodził w głowę, co przyciągało te latające, owadopodobne, ciepłolubne istoty na ten pokryty lodem świat. Głód, waśnie rodowe na ich biednej, niestabilnej Geonosis? A może po prostu pogoń za przygodą?
Szybko zorientował się, że lepiej trzymać się tego chodnika, którym kroczą inni ludzie – Geonosjanie i nieliczni imigranci innych gatunków okupowali drugą stronę ulicy. Ponad pokrytą śniegiem nawierzchnią raz po raz spotykały się spojrzenia: niechętne, wrogie, wręcz nienawistne. W pewnej chwili obładowany pakunkami mężczyzna, który szedł przed Derlem, rzucił głośno do swojej towarzyszki jakąś niecenzuralną uwagę dotyczącą domowych sposobów radzenia sobie ze szkodnikami. W odpowiedzi trzech Geonosjan z przeciwka przerwało swój lot i zaklekotało coś w swoim języku, wygrażając człowiekowi pięściami. Były kapitan mógłby przysiąc, że gdyby akurat nie przelatywała w pobliżu policyjna jednostka, doszłoby do rękoczynów.
Przypominając sobie przekazane mu instrukcje, po dwóch minutach marszu skręcił niepostrzeżenie w niewielki zaułek. Brodząc w śniegu niemal po kolana, odszukał małą klatkę schodową obdarzoną numerem trzy. Zaśmiał się w duchu; niektóre liczby wydają się prześladować cię przez całe życie. Zwrócił uwagę na graffiti obok panelu sterowania: rysunek przedstawiał zamkniętego w słoju owada. Nie było wątpliwości, że w tym dystrykcie rezydowali głównie ludzie.
Trzykrotnie musiał wciskać przycisk na panelu, by ciężkie drzwi z donośnym skrzypnięciem uchyliły się na tyle mocno, by dał radę przezeń wejść. Znalazł się w niewielkim pokoju obklejonym tymi samymi propagandowymi plakatami, które rozlepiono po całym mieście. Durastalowe pręty otaczające schody miały w zamyśle zabezpieczać mieszkańców przed dostaniem się na ich piętra podejrzanego elementu, lecz bramka stała otworem, a tuż obok walały się resztki prymitywnej elektromagnetycznej kłódki. Okalające je pajęczyny świadczyły o tym, że lokalna spółdzielnia niespecjalnie wywiązuje się ze swoich obowiązków. Prawdopodobnie ostatnią inspekcję klatki schodowej przeprowadzono jeszcze przed wojną.
Bramka nagle zadrżała i nieco się odchyliła. Jakiś wyraźnie skołowany nastolatek począł zbierać się z podłogi, jednym okiem obserwując intruza. Jeden rzut oka wystarczył, by Derlo miał pewność, że nie jest to komitet powitalny. Od chłopaka cuchnęło alkoholem i przyprawą, wzrok miał rozbiegany, jakby lada chwila miał znowu się przewrócić. Rany i siniaki na twarzy świadczyły o raczej przegranej bójce w niedawnej przeszłości.
– Czego… tu? – wymamrotał w Basicu z wyraźnym akcentem, charakterystycznym dla Rubieży. – To jest mój… teren. Czego tu szukasz, wapniaku?
– Kłopotów – odparł Derlo znudzonym głosem. Nie bał się tego wyrostka; już z nie takimi jak on dawał sobie radę. – Ale widzę, że tu ich raczej nie znajdę.
– Co ty tam… pieprzysz? – Nastolatek najwidoczniej nie zrozumiał. – Co, chce się wejść na górę, ta? No to wyskakuj z portfela i zobaczymy, czy cię stać na to, no… moto… meto… no, na opłatę.
– A co, mamusia na kieszonkowe poskąpiła? – Derlo zbliżył się do chłopaka i spojrzał na niego nieprzejednanym wzrokiem. Powagi dodawał mu fakt, że tamten był o ponad głowę niższy. – Czy ty czasem nie powinieneś być teraz w szkole, gówniarzu?
Obrócił się na pięcie i skierował w górę schodów. Nie musiał oglądać się przez ramię, by wiedzieć, że chłopak nie będzie próbował go gonić.
– Tak lepiej – rzucił bardziej do siebie, niż do młodocianego chuligana. Przesunął ręką po panelu znajdującym się tuż przy wyjściu wieńczącym schody. Płyta uchyliła się bezszelestnie. Derlo znalazł się na niewielkim parterze. Po prawej spostrzegł kilka par drzwi do mieszkań, a także do windy, choć nie miał zielonego pojęcia, kto byłby na tyle głupi, by w takiej rozpadającej się ruderze korzystać ze środka transportu, którego najmniejsza usterka groziła śmiercią. Na szczęście budynek miał najwyżej cztery piętra.
Przyjrzał się bliżej najbliższemu wejściu. Wygrawerowany na sygnalizatorze napis głosił „Fleidir”. Wszystko zgodnie ze wskazówkami. Otrzepał resztki śniegu z butów i wcisnął przycisk dzwonka. Po chwili dobiegł go dość głośny odgłos wyraźnie nerwowych kroków. Z głośnika przy nazwisku wydobył się głos starszego mężczyzny:
– Kto tam?
Derlo uśmiechnął się lekko na myśl o tym, na odstawienie jakiego cyrku się umówili, rzekomo dla bezpieczeństwa. Prawda była jednak taka, że ktoś po prostu naoglądał się za dużo szpiegowskich filmów na HoloNecie. Były kapitan domyślał się nawet, kto to mógł być.
– Pańską żonę potrącił śmigacz – oznajmił.
– Ja nie mam żony.
– Niech się pan tak nie wstydzi, moja jest jeszcze paskudniejsza.
Drzwi zatrzeszczały i w mgnieniu oka się uniosły. W progu stał łysy staruszek, na którego twarzy ulga mieszała się z rozbawieniem. Z pokoju na końcu korytarza wyglądał z zainteresowaniem inny, młodszy mężczyzna.
– Pan Fleidir, jak się domyślam? – zgadł Derlo.
– Dobrze się pan domyśla – skinął głową staruszek, wciąż szczerząc zęby w uśmiechu. – Cieszymy się, że dotarł pan tu tak szybko.
– Obietnica to obietnica – stwierdził były kapitan. – To pan wymyślił ten cały dowcip?
– Nie, gdzieś go na HoloNecie usłyszałem. Ale to było jeszcze przed wojną, więc raczej nie ryzykowaliśmy wpadki.
– Cóż, oto i jestem – Derlo rozłożył szeroko ręce. – We własnej osobie.
Fleidir odwrócił się w stronę wyglądającego z salonu człowieka.
– I co, Riike, zgadza się?
– O ile mnie stare oczy nie mylą, to mamy tu starego dobrego kapitana Derla Traidena. – Mężczyzna podszedł bliżej i wyminął staruszka, wyciągając rękę. – Witam pana, kapitanie. Ile to już czasu?
– Będzie z pół roku, panie poruczniku – odpadł Derlo, odwzajemniając uścisk dłoni. – Niewiele się pan przez ten czas zmienił.
– Jasne – parsknął Fleidir. – Tylko brzuszysko urosło, od kiedy z obozu wyszedł!
– Wszystko dzięki pana drogiej małżonce – odpowiedział porucznik Riike Galeth. – Nie moja wina, że tak często chce mnie gościć na obiedzie.
– A pani Fleidir do nas dołączy? – zainteresował się były kapitan.
– A gdzie jej tam do poważnych spraw, u znajomej siedzi – odrzekł staruszek, machając ręką lekceważąco. – No, niech pan tak nie stoi w progu. Zapraszamy do środka.
– Dziękuję – powiedział Derlo, wchodząc do mieszkania i zdejmując płaszcz oraz buty. – Mam nadzieję, że pani Fleidir nie obowiązuje to samo hasło co mnie?
Staruszek i porucznik opowiedzieli serdecznym śmiechem, po czym gestem zaprosili gościa, by podążał za nimi do salonu. Pokój nie był duży, ale za to elegancko umeblowany. Wokół stołu zajmującego centralną powierzchnię poustawiano krzesła i fotele, każdą ścianę zajmowały komody wypełnione srebrami i ruchomymi fotografiami holograficznymi, przedstawiającymi wszystkie etapy wspólnego życia państwa Fleidirów. Honorowe miejsce zajmował odbiornik HoloNetu – niezbędny w mieszkaniu każdego szanującego się starszego małżeństwa w galaktyce.
Przy stole siedziały już trzy inne osoby, wyraźnie starsze od Galetha i Derla, ale dalekie jeszcze do poziomu gospodarza. Porucznik palcem nakazał swojemu dawnemu dowódcy zajęcie jednego z wolnych foteli, a on sam i Fleidir rozłożyli się na pozostałych dwóch.
– Panowie, to jest kapitan Derlo Traiden, o którym już sporo słyszeliście. Kapitanie, siedzący po pana lewej stronie osobnik to Migrat Leuvile, zastępca burmistrza miasta. – Derlo podniósł się nieco i uścisnął dłoń wąsatemu mężczyźnie. – Pan z rudymi włosami to doktor Flimon Dahmo, główny chirurg na oddziale naczyniowym miejskiego szpitala, natomiast ostatni to Hitiu Deuter, osoba zarządzająca, hmm… powiedzmy, że nieco mniej legalną stroną działalności pobliskiego kasyna.
Derlo wymienił uściski z pozostałą dwójką. Doktor Dahmo wyglądał na najbardziej typowego przedstawiciela swojego zawodu, jakiego widziała galaktyka: niski, chudy, o jajowatej czaszce; brakowało mu w zasadzie tylko lekarskiego fartucha. Natomiast Hitiu Deuter – jeszcze niższy, za to potężnie zbudowany mężczyzna o małych, wyłupiastych oczach – sprawiał wrażenie człowieka, któremu najlepiej nie wchodzić w paradę. Kapitan przypomniał sobie sponiewieraną twarz wyrostka spod klatki schodowej. Nie zdziwiłby się, gdyby to gangster tak go załatwił.
– Panowie – odezwał się znowu Galeth, podnosząc się z fotela. – Zebraliśmy się dziś tutaj w wiadomym celu. Z uwagi na bezpieczeństwo naszych gospodarzy, chciałbym, aby nasze spotkanie zajęło jak najmniej czasu. Potem wszyscy udamy się w swoją stronę, wychodząc z budynku tą samą drogą, jaką tu weszliśmy.
– A co z tym gnojem spod klatki? – zapytał Deuter groźnym głosem. – Warto by się upewnić, że nie zacznie gadać.
– Kim? – zamrugał Galeth.
– No, tego tam naćpanego dzieciaka. Portfel chciał mi zarąbać, to dałem mu nauczkę.
– Nikogo nie było, kiedy ja przychodziłem – powiedział Leuville, a Dahmo skinął potwierdzająco głową.
– No to nieźle, nie mógł pan od razu powiedzieć? – zmarszczył brwi porucznik. – Zwiał nam potencjalny świadek.
– Nie sądzę – odezwał się Derlo. – Też go tam widziałem. Nie wydaje się w stanie ruszyć się gdziekolwiek.
– O, no to trzeba dokończyć sprawę – westchnął ciężko gangster i podniósł się z krzesła. – Rozwalę mu łeb flaszką, to policja pomyśli, że kolegom coś odbiło. Nie będą w tym grzebać.
– Tylko cicho – zastrzegł Galeth. – Nie chcemy więcej kłopotów.
– Nie ucz pan ojca dzieci robić, dobra? – Deuter wyszedł niespiesznie z salonu, po chwili rozległ się szczęk zamykanych drzwi.
Derlo instynktownie sięgnął po jedno z ciastek leżących na tacy. Kątem oka rozejrzał się po zgromadzonych. Jedynie doktor Dahmo nie wydawał się do końca przekonany do pomysłu zamordowania z zimną krwią bądź co bądź dzieciaka, którego jedynym przestępstwem było znalezienie się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Zdeterminowani, musiał przyznać. Albo przynajmniej starają się na takowych wyjść.
Deuter powrócił po mniej niż dwóch minutach. Bez słowa i najmniejszego śladu dopiero co popełnionego mordu usadowił się na swoim miejscu, gestem zachęcając Galetha do podjęcia tematu.
– Dobrze, zatem kwestie organizacyjne mamy już chyba za sobą. – Porucznik rozejrzał się po swoich towarzyszach. – Drodzy panowie… przyjaciele. Jeżeli się postaramy, to dzisiejsze spotkanie zapisze się złotymi literami w historii naszej ukochanej Zaadjy.
– Nie dałoby się bez tego całego patosu? – zainteresował się wiceburmistrz. – Sam pan powiedział, że goni nas czas. Wszyscy znamy nasz ogólny cel. Pytanie brzmi: o co dokładnie chodzi?
– Przejdź do rzeczy, Riike – poradził przyjacielowi Fleidir.
Derlo przyjrzał się marszczącemu brwi porucznikowi. To mu się też nie zmieniło, pomyślał z lekkim rozbawieniem. Nadal pozostawał tym samym, żądnym chwały i zaszczytów dzieciakiem, który nie lubi być sprowadzany na ziemię.
– Konkretyzując – podjął po krótkiej przerwie – nie ulega wątpliwości fakt, że w celu osłabienia wroga, a w dalszej perspektywie jego totalnego zniszczenia, należy uderzyć w organ, który utrzymuje go przy życiu. W tych, którzy godzą się na obecny stan rzeczy i czerpią zeń profity.
– W społeczeństwo – odgadł z westchnieniem doktor Dahmo. – Miałem nadzieję, że jednak zaproponuje pan coś innego.
– Nie, doktorze, nie w społeczeństwo. Społeczeństwem jesteśmy my: ja, pan i wszyscy pozostali w tym pokoju. Społeczeństwem jest droga pani Fleidir i jej znajoma, u której przebywa. Społeczeństwo stanowi większość populacji Kryyvan i całej Zaadjy. Je chcemy wyzwolić, a nie niszczyć. Nie rozumiem oskarżenia.
– W ten czy inny sposób chodzi o masowy mord na niewinnych obywatelach.
– Obywateli? – powtórzył z niesmakiem Leuvile. – Nie określiłbym tych latających szkodników choćby mianem zwierząt.
Galeth podszedł do lekarza i nachylił się nad nim.
– To nie my zrobiliśmy z nich obywateli, doktorze, tylko Sithowie. Okupanci. Chyba pan o tym nie zapomniał. Akurat w pańskim wypadku byłoby to nie do pomyślenia.
Dahmo złożył ręce na kolanie i odchrząknął cicho.
– Panowie, wszyscy musicie zrozumieć, że nie przemawia przeze mnie niechęć do walczenia o nasz cel. Obaj moi synowie zginęli, broniąc Zaadjy przed tymi owadami na usługach Sithów. Ale w ten sposób nic nie osiągniemy. Tylko skupimy na sobie jeszcze więcej nienawiści z ich strony.
– Jeszcze więcej nienawiści? – Tym razem do rozmowy włączył się Fleidir. – Te szkodniki dobierały się do naszej planety od zarania dziejów. To nie nasza wina, że u siebie potrafili tylko walczyć na arenach dla gladiatorów i kultywowali bezrozumną przemoc. Jak mogliśmy wpuścić na nasze ulice taki element, który nie potrafi nic zbudować, a jedynie niszczyć i zabijać? Przyłączyli się do Sithów, bo chcieli się zemścić i wreszcie osiąść na świecie, gdzie słabsi mogliby uchodzić za silnych. Jeżeli wtedy nienawidzili nas za to, że chcieliśmy żyć po swojemu i wśród swoich, to co gorszego mieliby zrobić teraz?
– Widzę to codziennie u siebie w kasynie – dodał Deuter. – Kiedy nie mieli tam wstępu, to był porządny lokal, przychodzili normalni, eleganccy ludzie z kasą i klasą. A teraz? Nie ma dnia bez jakiejś burdy z udziałem tych skrzydlatych bestii. Musieliśmy zatrudnić dodatkową ochronę, bo inaczej nie dalibyśmy sobie rady. A normalna klientela się wystraszyła i już nie przychodzi. Obroty maleją, szef obawia się, że będzie trzeba zwinąć interes. Panowie… mówię to jako facet, który niejeden raz zabił, a bójek stoczył więcej niż stary Imperator ma lat. Te… owady po prostu mają naturalną skłonność do niszczenia wszystkiego, co prezentuje sobą jako taki ład i porządek. Tak jakby jakiś wewnętrzny głos podpowiadał im, żeby uderzyć, żeby kopnąć, żeby obrazić, żeby zabić… Nie potrafię tego zrozumieć i nie muszę. Chcę tylko, żeby się stąd wynieśli. A skoro nie zrobią tego po dobroci, trzeba by ich trochę namówić.
Galeth, Fleidir i Leuvile pokiwali ochoczo głowami.
– Ale… – Dahmo wciąż wydawał się nieprzekonany. – Kobiety i dzieci? Rodziny?
Porucznik znowu się nad nim nachylił.
– Czy wie pan, ile dzieci ma średnio zaadjańska para? – Doktor pokręcił głową. – Dwójkę. A ile u Geonosjan? Sześcioro. Populacja Kryyvan wynosi na chwilę obecną sto dwadzieścia tysięcy ludzi plus humanoidalnych obcych, a do tego jakieś czterdzieści tysięcy owadów. Czy zdaje pan sobie sprawę, że oni wkrótce nas zaleją? Te czterdzieści tysięcy jest w stanie wyprodukować tyle samo potomstwa co my, choć jest nas trzy razy więcej. Za parę lat będziemy mniejszością na własnej planecie i co wtedy? Powiem panu. Wtedy zrobią z nami, co tylko zechcą. Wywiozą nas na Geonosis albo na jakąś inną zapadłą dziurę i będą rzucać na pożarcie dzikiej zwierzynie. Prędzej czy później Sithowie zorientują się, jakie niebezpieczeństwo Geonosjanie stanowią dla ich władzy i pozbędą się ich. Ale nas już niestety wtedy nie będzie.
Zapadła cisza. Dahmo schylił głowę, myśląc intensywnie.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 6,67 Liczba: 3 |
|
Kasis2012-07-25 19:40:38
Jedno jest Jaro, pewne patrząc na to opowiadanie i inne, lubisz pisać dialogi :P Podoba mi się pomysł na historię, ale naprawdę przydałoby się trochę więcej akcji, opisów, a nie tylko dialogi. Choć rozumiem, że czasami to kwestia konwencji i da się tak opowiedzieć historię. W każdym razie dobrze mi się czytało :]