autor: "Jaro"
– I co ja mam im teraz powiedzieć? – Kapitan Derlo Traiden z ciężkim westchnieniem oparł się o ramę okna wychodzącego na szerokie równiny planety Teth, przecinane gdzieniegdzie przez rzeki i doliny, przepełnione najróżniejszymi gatunkami, które od tysiącleci prowadziły tę samą, monotonną egzystencję, napędzaną jedynie przez instynkt i ewolucję. Miło wiedzieć, pomyślał dowódca z goryczą, że są w galaktyce jeszcze istoty, których nie obchodzą żadne wielkie konflikty tak długo, jak nie trafi ich żadna zabłąkana torpeda.
W wypadku Teth nie trzeba było się o to martwić. Tutejsza bitwa rozstrzygnęła się w przeciągu zaledwie jednej nocy i nie zdążyła sprowadzić na ten mały świat zbyt wielu nieszczęść. Geniusze z Wywiadu Republiki – Derlo instynktownie zacisnął pięści na samo wspomnienie – jak zwykle dali się nabrać na sztuczkę imperialnych kryptografów i uznali, że napływające zewsząd raporty na temat rzekomo katastrofalnego stanu imperialnego garnizonu na planecie stanowią wystarczający powód, by przypuścić kolejną nieudolną ofensywę. Trzeba przyznać, że powszechny optymizm udzielił się również Traidenowi. On też marzył o łatwym kąsku, choć doczekał się jedynie pięciu eskadr przeciwnika, które na czas wizyty republikańskich szpiegów ukryły się w kraterach pobliskiego księżyca (kolejna ograna sztuczka). Statki Derla zostały szybko zmuszone do awaryjnego lądowania, a trzy tysiące doborowych żołnierzy skryło się przed bombardowaniem w jaskiniach. Po ośmiu godzinach ponurego oblężenia kapitan w towarzystwie trzech innych dowódców wyruszył złożyć na ręce dowódcy garnizonu republikańską kapitulację.
Ile to już? – pomyślał nagle. Pół roku? Może pięć miesięcy. Pięć długich miesięcy w obozie jenieckim. Bez walki, bez kobiet, bez alkoholu. Śmiertelna nuda. Patrząc jednak na to, co czekało go w najbliższej przyszłości, marzył tylko o tym, by wrócić do swojej celi, położyć się na pryczy i zasnąć z myślą o Fiane. Taki żywot toczył przez ostatnie miesiące, a teraz wszystko miało dobiec końca. I po co było tak narzekać?
Dopiero po chwili uświadomił sobie, że jego rozmówca – major Kharl Cym z Imperialnych Sił Zbrojnych, niski, gruby mężczyzna w zaawansowanym wieku, siedzący w wypłowiałym mundurze za biurkiem – raczył odpowiedzieć na jego pytanie.
– Słucham?
– Powiedziałem, żeby powtórzył pan to, co usłyszał ode mnie – odparł wyraźnie znudzony Cym, bawiąc się swoim identyfikatorem. – Imperium to jedyny słuszny wybór.
– I jak pan to sobie niby wyobraża? – prychnął Derlo. – Pół życia z wami walczymy!
– Nie ja jestem ich dowódcą – odparł major, nie podnosząc wzroku. – Ale fakty pozostają faktami: ich poświęcenie poszło na marne. Republika ich zdradziła, natomiast Jego Wysokość jest wyjątkowo litościwy, również dla swoich zdeklarowanych przeciwników. Z pewnością wspaniałomyślnie wybaczy pańskim ludziom wszystko to, czego dopuścili się przeciwko jego władzy. I przyjmie ich pod swoje skrzydła.
– Ten starożytny szarlatan może nas w dupę pocałować – zaśmiał się ponuro kapitan. – Jesteśmy żołnierzami, a nie żadnymi przestępcami. Robimy to, co do nas należy.
– Najwidoczniej Republika wcale tak nie uważa, biorąc pod uwagę problem, z jakim musi się pan zmierzyć.
– Co pan chce przez to powiedzieć?
– To samo, co już powiedziałem: zdradę trzeba nazywać po imieniu.
– Jaką zdradę?
– Sprzedali połowę waszych ludzi na łaskę Imperatora. Tego samego Imperatora, którego wasi prezenterzy w HoloNecie porównywali do wygłodniałego rankora, żywiącego się strachem niewinnych kobiet i dzieci, które lądują w jego żołądku.
– Poprawka. – Derlo wściekle wrócił na fotel. – Nie połowę, a jedną czwartą. I nie sprzedali, tylko zostali do tego zmuszeni. W dość tchórzliwy sposób, ośmielę się zauważyć.
– Może i atak na Coruscant nie był zbyt honorowy – zgodził się Cym – ale z całą pewnością bardzo skuteczny. Zdarł z Republiki maskę obrońcy uciśnionych i odsłonił jej prawdziwą twarz.
– Jeszcze chwila, a dowiem się, że to krwiożercza Republika zaatakowała biednych, pokojowo nastawionych Sithów – zasugerował z przekąsem kapitan. – A co innego mielibyśmy według pana zrobić?
– Walczyć dalej.
Przez chwilę żaden z nich się nie odzywał.
– Przecież mieliście w łapach Coruscant i wszystkich jego mieszkańców – zauważył po chwili Derlo. – Jestem przekonany, że pańscy sithańscy mocodawcy w takiej sytuacji nie wahaliby się ani przez chwilę, ale Republika to co innego. Utworzono ją na fundamentach humanitaryzmu i tego, co niektórzy wciąż nazywają miłością bliźniego.
– Niech pan uważa, bo dam znać tubylcom z drugiej strony, żeby pana przymknęli w tym swoim klasztorze – parsknął major. – Proszę mnie nie rozbrajać. Są rzeczy ważniejsze niż życie. Na przykład honor.
– Chwila, jeszcze niecałą minutę temu liczyła się skuteczność, a nie honor, pamięta pan? – zwrócił mu uwagę kapitan.
– Pan mnie chyba nie zrozumiał – odparł Cym. – Wywiedliśmy was w pole, bo uznaliśmy, że zwycięstwo w wojnie jest tego warte. Wy natomiast wojnę przegraliście, ale wcale tego po was nie widać.
– Widać znowu pana nie rozumiem.
– Widziałem wasze reakcje na podpisanie traktatu: nieskrywaną radość. Radość z przegranej wojny. Radość z faktu, że wykorzystaliście miliony obywateli Zewnętrznych i Środkowych Rubieży tylko po to, by teraz odwrócić się do nich plecami. Ujmę to w ten sposób: w życiu mężczyzny przychodzi czasem taka chwila, w której musi mieć odwagę wymierzyć samemu sobie karę za poniesioną porażkę. Palnięcie sobie w łeb to dobre remedium na wyrzuty sumienia, których nigdy się już nie pozbędziecie. Republika po wszystkie czasy będzie musiała żyć z piętnem zdrady istot, których przysięgała bronić. Te istoty może na razie tego jeszcze nie rozumieją, ale to tylko kwestia czasu. A wtedy dostrzegą, że służba Imperatorowi nie różni się tak bardzo od służby Kanclerzowi i Senatowi. A jeśli tak, to tylko na plus.
Derlo spojrzał majorowi głęboko w oczy.
– Nic takiego się nie zdarzy – wycedził. – Nikt was tu nie zapraszał, nikt na Rubieżach nie prosił was o pomoc w uwolnieniu się od Republiki. Może panu się wydawać, że tak naprawdę nasze strony niewiele się od siebie różnią, ale to jedynie żałosna próba wyciszenia własnych wyrzutów sumienia.
– A z jakiego to powodu?
– Był pan przecież na froncie. Widział pan to wszystko dokładnie.
– Proszę jaśniej.
– Ujmując to najprościej: tam, gdzie Sithowie przynoszą śmierć i zniszczenie, Republika przynosi żywność i lekarstwa. U nas nie ma sądów doraźnych, godzin policyjnych i rozstrzeliwań pod murami miast.
Przez chwilę wydawało się, że Cyn nie wie, jak odpowiedzieć na te zarzuty. Zaraz potem jednak serdecznie się roześmiał.
– Kochany panie kapitanie… – wymamrotał przez łzy. – Zaskakująco dużo pan wie o sytuacji na terenach okupowanych, szczególnie biorąc pod uwagę, gdzie spędził pan ostatnie pół roku.
– Jako więzień.
– Jeniec – poprawił go major. – W standardowym obozie jenieckim Imperium Sithów, jakich wiele w całej galaktyce. Chyba nie może pan specjalnie narzekać na jedzenie i zakwaterowanie? No niech pan przyzna: nie jest u nas tak znowu źle, prawda? Na pewno nie gorzej niż w waszych obozach. Nie wiem czy pan wie, ale Republika też bierze do niewoli wrogich żołnierzy i trzyma ich tam bez wyroku sądowego.
– Może mamy wam za to zamówić z Naboo jakiś bukiet kwiatów? – warknął kapitan. – I może dorzucić bombonierkę z Telerath? Z wdzięczności za traktowanie nas zgodnie ze standardami wyznaczonymi przez konwencję duroską…
– … której nikt nie kazał nam podpisywać. A jednak to zrobiliśmy. A dlaczego?
– Nie wiem, ale wiem, że pan bardzo chce mi powiedzieć.
– Bo Imperium Sithów to nie jakaś banda barbarzyńców, która chce podbić dobrą i wspaniałą Republikę. Nie jesteśmy dla niej wrogiem, tylko alternatywą. Być może pewnego dnia pan też to zrozumie.
– Spokojnie, jeśli tak się stanie, pan pierwszy się o tym dowie – odparł z przekąsem Derlo.
– Nie wątpię – zakończył Cyn, mierząc go wzrokiem. – Wystarczy już tej pustej dysputy. Proszę wracać do obozu i przekazać swoim ludziom… dobre wieści.
Kapitan znowu westchnął i ledwie zauważalnie kiwnął głową. Był już strasznie zmęczony. – Niech pan skontaktuje się z porucznikiem Ghaletem – poprosił – i powie mu, żeby zorganizował zbiórkę. Im szybciej się dowiedzą, tym lepiej.
– Słusznie – przyznał major. – Żegnam, kapitanie. Straże!
Do gabinetu weszło dwóch szturmowców, którzy natychmiast ustawili się po obu stronach jeńca.
– Odeskortować kapitana Traidena do obozu, a potem od razu wrócić tutaj – zarządził major.
– Sir – przytaknęli równocześnie strażnicy i gestem nakazali Derlowi opuszczenie pokoju i skierowanie się do windy na końcu korytarza. Nie trzymali broni w pogotowiu: nie pierwszy raz towarzyszyli kapitanowi w drodze do i z gabinetu Cyna i dobrze wiedzieli, czego mogą, a czego nie muszą się po nim spodziewać. Próba ucieczki w tak pilnie strzeżonym miejscu byłaby samobójstwem.
Derlo modlił się, by choć jeden raz podróż potrwała nieco dłużej niż pięć minut. Wiedział, że co się odwlecze, to nie uciecze, ale kto wie…? Może w ostatniej chwili major zawróci go i oznajmi, że Republika jednak odrzuca warunki Imperium i wznawia działania wojenne? O niczym innym na chwilę obecną nie marzył.
Jak ja mam im to powiedzieć? – zastanawiał się bezustannie. Jak oni woleliby o tym usłyszeć?
Przestań się zamartwiać, rozległ się głos w jego głowie. Jakoś sobie z tym poradzisz. Grunt, że nie dotyczy to ciebie.
To prawda, jego ta cała sprawa nie dotyczyła bezpośrednio. Jego rodzina i narzeczona mieszkały na Rendili, a Cym zapewnił go, że nie wiadomo mu o żadnych działaniach militarnych w tamtym regionie. Już wkrótce miał się z nimi spotkać w glorii wątpliwej sławy człowieka, który przegrał Teth i spędził ostatnie, najgorętsze miesiące wojny w przytulnym, bezpiecznym obozie. Ciekawe, czy Fiane go jeszcze pamiętała? Z pewnością wiedziała, że żył, bo Imperium z zaskakującą skrupulatnością przekazywało na drugą stronę informacje dotyczące trzymanych przez siebie jeńców. Ale czy miała na tyle dużo cierpliwości? Może znudziło jej się czekanie? Kobiety potrzebują wrażeń. W zasadzie tak samo jak mężczyźni. Derlo nie miał wątpliwości, że gdyby uwięzionych kobiet nie trzymano w osobnym obozie, z pewnością wykorzystałby sytuację, a przynajmniej by próbował. Nie ma w tym nic złego, powtarzał sobie. To tylko natura. A on jest tylko człowiekiem.
W milczeniu wsiadali do windy, zjeżdżali na parter i wychodzili z kwater dowodzenia. Kapitan ręką osłonił oczy przed blaskiem wschodzącego słońca, którego pierwsze promienie nieśmiało wypływały już zza odległych wzgórz. Gdzieś wysoko nad ich głowami krążył jakiś wielki jaszczur, czujnie wypatrujący potencjalnej zdobyczy wśród tego dziwacznego lasu z żelbetonu i durastali, pełnego białych dwunogów. Tak przynajmniej najwidoczniej zinterpretował myśli stworzenia wartownik w wieżyczce obserwacyjnej budynku, z którego wychodzili: w następnej chwili bowiem powietrze w odległości kilku metrów od potężnej bestii przeciął blasterowy bolt. Zwierzę wydało z siebie krótki jęk, zatrzepotało skrzydłami, po czym z niemal wyczuwalną niechęcią oddaliło się w kierunku wzgórz.
Taka właśnie była Teth: dzika, tętniąca życiem dość średniej wielkości planeta daleko na Rubieżach galaktyki, prawie nietknięta przez ząb cywilizacji. Jedynie po drugiej stronie globu, w okolicach równika, mała grupka potomków starożytnych kolonistów toczyła powolny żywot, zgodny z prawami natury i opierający się na łuku, włóczni oraz kulcie wszelakiej maści bóstw, ku czci których wznieśli nawet całkiem pokaźny klasztor, o którym wspominał major Cym. Zdążył się już zastanowić, dlaczego Sithowie nie osiedlili się właśnie tam, w murach wielkiej, niezdobytej fortecy, a zamiast tego zdecydowali się na drogie i czasochłonne wznoszenie całego osiedla. Może po prostu byli przesądni?
Jeniec i jego eskorta niespiesznie maszerowali pomiędzy barakami i magazynami, raz po raz szybkim truchtem mijał ich oddział szturmowców, wydających z siebie jednostajne „ha-ha-ha”. Zdarzali się też spacerujący samotnie oficerowie z własnoręcznie skręconymi cygarami w ustach, z oczami wlepionymi w cyfronotesy. Niektórzy zaszczycali przechodzącego kapitana Republiki krótkim spojrzeniem, ci, którzy go znali przynajmniej z widzenia, kiwali głowami, a nawet lekko się uśmiechali. Derlo odpowiadał tym samym. Żołnierz z żołnierzem zawsze może wypić, jak głosiło przysłowie, niezależnie od wspieranych opcji politycznych. Tu, na obrzeżach galaktycznego konfliktu, przyjazną komitywę utrzymać było jeszcze łatwiej.
Po paru minutach znaleźli się tuż przy wielkiej bramie. Zawieszony na niej napis głosił: „Obóz jeniecki numer 3 (męski). Wstęp surowo wzbroniony. Ogrodzenie pod wysokim napięciem”. Wysoki na dziesięć metrów mur zwieńczony był drutem kolczastym, błyszczącym od regularnych wyładowań elektrycznych. Na ogromnym dziedzińcu garnizonu, wzniesionym po zachodniej stronie rozległego płaskowyżu, dało się wyróżnić jeszcze kilkanaście podobnych obozów, wszystkie połączone ze sobą krótkimi korytarzami. Każdy obóz miał kształt kwadratu o boku około stu metrów, w środku zaś znajdowały się niewielkie baraki przeznaczone na sto pięćdziesiąt osób. Za dnia jeńcy mogli względnie swobodnie poruszać się między obozami – z wyjątkiem osiemnastego, przeznaczonego dla kobiet – i wymieniać się zasłyszanymi plotkami oraz zdobytymi tu i ówdzie ziarnami ryllu.
Rozejrzał się po dziedzińcu, na którego krańcu stali. Zobaczył szturmowców, leniwie powracających z codziennych ćwiczeń na pobliskim poligonie i zajmujących pozycję wokół obozów dwa, trzy i cztery, a także na rozmieszczonych na murach obozów wieżyczkach. Najwidoczniej uznali, że porucznik Galeth zwoła zebranie całej republikańskiej załogi w ten sam sposób, w jaki uczynił to w dniu, gdy znaleźli się tam po raz pierwszy. Teoretycznie trzy tysiące osób powinno zmieścić się nawet w jednym obozie, ale młody oficer uznał, że lepiej tego nie testować. Zarząd obozu pewnie by się z nim w tej kwestii zgodził: major Cym nie tolerował żadnych burd, które mogłyby wyniknąć z przesadnego ściśnięcia jeńców w jednym miejscu.
Rzeczywiście, na Teth nie wiodło im się najgorzej: racje żywnościowe były skromne, ale wystarczające, prycze pod względem jakości nie odbiegały od tych, do których przywykli w czasie czynnej służby. Nieco gorzej było z opieką lekarską, ale to akurat dotyczyło całego garnizonu. Największym problemem z reguły okazywała się zwykła tęsknota za domem, co czasem doprowadzało niektórych do podejmowania błędnych decyzji.
W porównaniu ze stanem pierwotnym liczba republikańskich żołnierzy spadła o pięć – choć Derlo słyszał plotki o samobójstwie jednej z kobiet, ale rzecz jasna trudno było to zweryfikować. Dwóch złapało jakiegoś miejscowego wirusa, a objawy wystąpiły zbyt późno, by można im było pomóc. Jeden się powiesił, drugi próbował uciekać i spłonął żywcem w kontakcie z drutem pod napięciem, trzeci bez widocznego powodu zaatakował strażnika, za co kolega tamtego rozbił mu głowę kolbą karabinu. Nie tak źle jak na pięć miesięcy w niewoli.
Jeden ze strażników minął go, zdjął rękawicę i położył dłoń na czytniku linii papilarnych. Dawno nieoliwiona brama rozsunęła się z głośnym piskiem. W centrum obozu trzy porucznik Galeth, sierżant Rifard i z tuzin imperialnych szturmowców usiłowali zapanować nad wszechobecnym chaosem. Wszędzie tłoczyli się republikańscy żołnierze, choć część zdążyła ustawić się w coś, co przynajmniej przypominało czwórszereg. Derlo wywnioskował, że więźniarki obozu osiemnaście już się stawiły – tłumaczyłoby to donośne gwizdy i nieszczególnie wyrafinowane komplementy pod adresem kobiecej anatomii.
– Zamknąć ryje! – darł się przez megafon Galeth. – Nie jesteśmy na Coruscant! Piątka, ustawicie się sami czy mam wam jak gówniarzom palcem pokazać? Dwunastka, nie stójcie tak, pomóżcie nam! Piętnastka, na nikim nie robicie wrażenia, przymknijcie wreszcie mordy! Sierżancie, idźcie sprawdzić sytuację w czwórce, bo tam już pewnie zaczęli rozbierać baraki…
Derlo niespiesznie podszedł do porucznika, który już zaczął wychodzić z siebie. Delikatnie poklepał go po ramieniu.
– Co… – Galeth opuścił megafon i odwrócił się na pięcie. – Ach, pan kapitan, jest pan nareszcie. Już zaraz się uporamy z tym burdelem, jeszcze chwileczka…
– Proszę się nie spieszyć – odparł kapitan. – Co ich napadło? To przez dziewczyny z osiemnastki?
– Dziewczyny, nuda, nadzieja na jakąś miłą niespodziankę… prawo tłumu – odparł Galeth, wskazując na załogę z obozu piętnastego. – Widać ostro tęsknią za domem.
– Ciężko im się dziwić – przyznał Derlo.
– No właśnie, kapitanie… – zaczął porucznik. – I co, jest na to jakaś szansa? Nie ukrywam, że mnie też się dość niecierpliwi.
– Wszystko w swoim czasie, panie poruczniku – odparł ponuro kapitan. – Niech pan zapanuje nad tą hałastrą, to wszystkiego się dowiecie.
– Tak jest, panie kapitanie – zameldował posłusznie Galeth i wrócił do swoich obowiązków.
Derlo starał się skupić uwagę na zbiórce żołnierzy, by nie myśleć o innych sprawach. W czasie niewoli Galeth pełnił funkcję jego prawej ręki i całkiem nieźle wywiązywał się ze swoich obowiązków. Cenił tego młodego oficera za kompetencje i zdolności organizacyjne, choć osobiście niespecjalnie za nim przepadał. Porucznik bezustannie starał się zrobić na dowódcy wrażenie na najwymyślniejsze sposoby, a gdy brakowało ku temu możliwości, uciekał się do pospolitego lizusostwa. Mogło się wydawać, że po tylu miesiącach coś się w tej materii zmieni, ale nic na to nie wskazywało. Ludzie tacy jak Galeth, myślał Derlo, po prostu czują instynktowną potrzebę znajdowania się pod wpływem innych, silniejszych jednostek. Pozbawieni ambicji, jak robaki skupiają się tylko na jednym: żeby przeżyć. Przeżyć za wszelką cenę, choćby miało być to życie pełne zginania karku. Choć każdy człowiek musi utrzymywać pozory, przynajmniej przed samym sobą. W przypadku Galetha przyjmowało to formę wydzierania się na innych i wmawianiu sobie, że jest pośród nich kimś lepszym, wyjątkowym, cieszącym się protekcją samego kapitana. Co za ironia losu. Ciekawe jak odnajdą się w nowej rzeczywistości tacy ludzie jak porucznik? Jak długo można schodzić z drogi silniejszym i co się stanie, gdy okaże się to już niemożliwe? Derlo stwierdził nagle, że chciałby zobaczyć swojego podkomendnego po doświadczeniu takiej sytuacji – o ile by takową przeżył. Z pewnością byłby innym człowiekiem i to raczej w pozytywnym sensie. Na swój sposób było kapitanowi go żal. Tak jak żal było mu wszystkich obdarzonych bystrymi umysłami, którzy jednak nie korzystali z nich w celu rozwiązania własnych problemów. Cóż za marnotrawstwo.
Nie spostrzegł, gdy harmider na placu ustąpił miejsca niewyraźnym szmerom. Półprzytomnie się rozejrzał: wszyscy jeńcy byli już jako tako ustawieni. Przed nimi przechadzało się kilku szturmowców, od czasu do czasu gestem nakazując wyrównanie szeregu. Sierżant Rifard wychodził z korytarza prowadzącego z obozu cztery, pokazując z daleka kciuki skierowane ku górze. Galeth podszedł do Derla, przekazał mu megafon i kiwnął zachęcająco głową. Oczy wszystkich zebranych zwróciły się na ich dowódcę. Ten drżącymi rękami podniósł urządzenie nagłaśniające na wysokość ust.
– Panowie… i panie – zreflektował się po chwili. – Baczność!
Zgromadzeni w jednej chwili wyprężyli się jak słupy. Stukot obcasów słychać było nawet z obydwu sąsiednich obozów.
– Koniec wojny – oznajmił kapitan i przymknął oczy.
Do republikańskich jeńców dopiero po chwili dotarł sens tych słów. W następnej sekundzie wrzawa na placu rozgorzała na nowo, choć nie wyłamano się z szeregów. Ludzie rzucali się sobie na szyje, klepali po plecach, ściskali dłonie, śmiali się. Nawet jakaś pilotka padła w objęcia więźnia z obozu siódmego, który stał niedaleko.
Czekaj, powtarzał sobie Derlo. Daj im tę chwilę radości. Zasłużyli na nią.
A zatem dał. Odczekał prawie minutę, zanim znowu wzniósł megafon.
– Przegraliśmy.
Tym razem wszelkie rozmowy natychmiast ucichły. Jeńcy wychylali się z szeregów, jakby uznali, że musieli się przesłyszeć.
– Nie do wiary – rozległ się nagle jakiś głos.
– Wiedziałem, że tak będzie – jęknął rosły Twi’lek z obozu dziewięć. – Po prostu wiedziałem.
– To znaczy, że Republiki już nie ma? – zastanawiała się jakaś kobieta.
– Cisza w szeregu! – ryknął pobladły Galeth, choć bez wzmacniacza jego głos nie odniósł już takiego efektu.
– Spokój – zawtórował mu spokojnie Derlo. Zaraz będzie po wszystkim, mówił sobie. Jeszcze chwila. Dasz radę. – Republika w dalszym ciągu istnieje, podobnie jak i Imperium. Zawarto porozumienie.
– Co? Dlaczego? – krzyknął ktoś z oddali.
– Senat nie miał wyboru – wyjaśnił powoli kapitan. – Rada Jedi również to zaaprobowała, choć propozycja wyszła od naszych adwersarzy. Imperator Sithów – dodał, mając świadomość, że te słowa zabrzmią idiotycznie – głęboko wierzy, że pokojowa koegzystencja naszych państw jest powszechnie pożądana i, co ważniejsze, całkowicie osiągalna.
– Gówno prawda!
– Niech spieprza do czarnej dziury!
– Po czyjej jesteś stronie?!
– Ja się na to nie zgadzam…!
– Nikogo nie interesuje, na co się zgadzacie, a na co nie! – wybuchnął Derlo, nieco ostrzej niż planował. – Decyzję podjęli mądrzejsi od nas i nie pozostaje nam nic innego, jak się jej podporządkować. Koniec wojny. Wracamy do domu.
Szmery nieco przycichły, ale nie zanikły. Kapitan stwierdził, że nadeszła chwila prawdy. Opuścił megafon i zwrócił się do Galetha:
– Przygotował pan cyfronotes, jak prosiłem?
– Tak jest, panie kapitanie – odparł porucznik, wyciągając z niewielkiej torby przypiętej do pasa elektroniczny notatnik. – Lista wszystkich naszych żołnierzy z wyszczególnionymi planetami pochodzenia.
– Proszę zgrać na dysk twardy zawartość tego nośnika – polecił Derlo, wyjmując z kieszeni mały klucz informacyjny, który podarował mu major Cyn.
– Już się robi, sir. – Galeth wsunął urządzenie do notesu, wyciągnął z uchwytu cyfrowe pióro i zaczął kreślić nim po ekranie. Po kilku sekundach odwrócił go w stronę dowódcy, wyraźnie zaskoczony. – Kapitanie… to jakaś mapa galaktyki.
– Owszem, poruczniku.
– Ale co to za linia, która biegnie przez całą długość?
– Proszę skopiować nazwy światów znajdujących się na prawo od tej linii – Derlo zignorował pytanie oficera. – i skojarzyć je z danymi naszych żołnierzy.
Coraz wyraźniej zaniepokojony Galeth zabrał się do pracy. Po paru chwilach bez słowa oddał kapitanowi gotową listę planet. Ten zlustrował ją szybkim spojrzeniem: będzie z pięćdziesiąt. Zaraz przekonamy się, na ile przełoży się to osób.
– Uwaga, żołnierze! – Derlo ponownie zabrał głos przez megafon. – Wyczytam teraz nazwy pewnej liczby planet. Proszę, żeby ich obywatele ustawili się w pięcioszeregu w centrum placu obozu trzy. Bothawui!
Grupa jeńców, głównie Bothan, oderwała się od reszty i, rozglądając się wokół ze strachem w oczach, ruszyła niechętnie ku wyznaczonemu miejscu. Kilku wyłoniło się też z korytarzy do obozów dwa i cztery. Gdy wszyscy się już ustawili, kapitan zaczął wywoływać mieszkańców kolejnych planet, większość z nich leżała na Zewnętrznych bądź Środkowych Rubieżach. Nie uszło uwadze Derla, że, choć siedemdziesiąt procent jeńców stanowili ludzie, zdecydowanie nie oni dominowali wśród osób, które gromadziły się w centrum placu. Na tych składali się głównie Bothanie, Twi’lekowie, szczególnie wielu było też Rodian. Wiele z tych planet było ubogimi, peryferyjnymi, zapomnianymi światami. Czyżby istniała w tym jakaś przerażająca logika? Czyżby rządzona w ogromnej mierze przez ludzi Republika tak chętnie przystała na trudne warunki traktatu, gdyż uwalniało ją to od „kłopotliwych” obcych?
Teraz dopiero uświadomił sobie sens słów majora Cyma: „Republika po wszystkie czasy będzie musiała żyć z piętnem zdrady istot, których przysięgała bronić”. Oczywiście. Niczego nie zwalcza się tak trudno jak nienawiści międzyrasowej.
Starał się nie patrzyć w bok, gdy wyczytywał ostatnią planetę: Zaadja. Nie chciał napotkać wzroku porucznika Galetha, kiedy ten, blady jak ściana, ruszał dołączyć do pozostałych. Szedł wolniej niż Hutt po zawale.
Derlo potrząsnął głową. Weź się w garść, powiedział sobie. Musisz im to powiedzieć. Muszą znać prawdę.
Powstrzymując łzy, odezwał się przez megafon do istot, których miny świadczyły o nastrojach godnych raczej skazańców niż jeńców:
– Moi drodzy przyjaciele… – zaczął. – Służba z wami była dla mnie i dla wszystkich innych tu zgromadzonych wielkim zaszczytem. Waszą odwagą i poświęceniem przynieśliście chwałę sobie, swoim rodzinom, swoim narodom, swoim światom, swoim rasom i swojej Republice.
Zrobił przerwę na nabranie oddechu.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 6,67 Liczba: 3 |
|
Kasis2012-07-25 19:40:38
Jedno jest Jaro, pewne patrząc na to opowiadanie i inne, lubisz pisać dialogi :P Podoba mi się pomysł na historię, ale naprawdę przydałoby się trochę więcej akcji, opisów, a nie tylko dialogi. Choć rozumiem, że czasami to kwestia konwencji i da się tak opowiedzieć historię. W każdym razie dobrze mi się czytało :]