autor: Kassila
„To za oszustwo, jakiego Imperium dopuściło się względem ludu Noghrich.
Zdradzono nas i wzięliśmy odwet.”
- Rukh
Hydroklucz omsknął się po raz dwudziesty, a zapiekła śruba ani drgnęła. Pochylony nad maszyną mężczyzna wyprostował się, mamrocząc coś pod nosem. Stał tak chwilę, wpatrzony w durastalowy zawór, z którym męczył się od kilku godzin. Rozluźnił nieco zmęczone palce, poczym zacisnął dłoń na kluczu i z całej siły uderzył nim w mechanizm. Nic. Poprawił jeszcze raz, i jeszcze, i tłukł tak coraz szybciej i coraz bardziej wściekły, aż w końcu wrzasnął, ciskając narzędzie na ziemię. Sięgnął po karabin blasterowy BlasTech E-11, wycelował w śrubę i strzelił, zmieniając ją w obłok pary.
- No - mruknął zadowolony. - Odkręcone.
W drzwiach magazynu pojawili się dwaj ludzie, zaalarmowani hukiem, strzałem z blastera i wrzaskami.
- Coś się stało, panie sierżancie? - zapytał jeden z nich, ściskając w dłoni stalową rurkę.
- Nic, Sid. I przestańcie z tym sierżantem.
- Tak jest - odparł odruchowo, spoglądając z dezaprobatą na zniszczony teraz przenośny generator. - Chyba nie będzie działał, sir.
Sierżant przyjrzał się krytycznie swojemu dziełu, opierając karabin na ramieniu - Chyba nie, ale teraz przynajmniej ma powód - uśmiechnął się krzywo. Chętnie wpakowałby w tą kupę blachy cały magazynek, ale musiał oszczędzać amunicję. - Pojadę do miasta, może uda mi się to sprzedać. Jak coś macie, wrzućcie razem z tym do furgonu.
- Tylko listę zakupów, sir.
Sierżant skinął głową, przewiesił broń przez plecy i udał się do swojego biura. Czuł, że zasłużył sobie na gorący kubek mocnego kafu.
Dwie godziny później ciągle siedział za biurkiem i aktualizował listy jakości sprzętu. Pojazdy, uzdatniacze, agregaty, podnośniki, chłodnia i tym podobne rzeczy będące na stanie jednostki miały noty od "działa" do "jeszcze nie zdechło". Tylko blastery określono skrótem bdb. Nie pierwszy raz zastanawiał się, jak długo pociągną jako garnizon Imperium, a kiedy trzeba będzie odwiesić mundur na kołek, schować wyszkolenie do kieszeni i przejść do cywila. Część z jego towarzyszy nadawałaby się do wynajęcia jako ochrona, a kilku mogłoby otworzyć niezłą knajpę. Szkoda, że nie było wśród nich techników ani mechaników. Z bólem zauważył, że jakby nie patrzeć, to najważniejsi goście w całym garnizonie. I cholernie mu ich brakowało.
Z rozmyślań wyrwał go ryk silników repulsorowych jakiegoś statku, oraz wyjaśniający wszystko głos jedynego strzelca wyborowego, jaki im pozostał: młodego, wiecznie uśmiechniętego chłopaka z Corulaga.
- Klient, szefie - snajper opierał się o framugę drzwi i wskazywał za siebie kciukiem.
- Jaki? - zapytał sierżant, sięgając ku wieszakowi i wahając się między cywilną tuniką a wojskową bluzą.
- Pilot TIE.
Dowódca, z nieśmiałą nadzieją w oczach, złapał mundur i wybiegł na zewnątrz.
Chylące się ku zachodowi słońce rzucało długie cienie na zawalone gruzami podwórze, które jeszcze niedawno było foremnym, durabetonowym placem, otoczonym prefabrykowanymi budynkami koszar. Teraz na samym środku stał czarny, imperialny myśliwiec TIE, a jego pilot właśnie zeskakiwał na ziemię.
Wszyscy piloci spotkani do tej pory przez sierżanta byli bez wyjątku zadufanymi w sobie bufonami, uważającymi się za chodzące doskonałości. Znali się na wszystkim najlepiej, mieli gotową odpowiedź na każde pytanie i szczerze się dziwili, dlaczego inni nie traktują ich jak półbogów. Nawet koledzy z garnizonu mieli się za lepszych od niego i pozostałych żołnierzy armii.
I co im z tego przyszło? - pomyślał sierżant, ale zaraz przepędził tę myśl, przybierając swoją zwykłą, oficjalną pozę.
Podszedł do gościa, który zdążył już zdjąć hełm i ze ściągniętymi brwiami rozglądał się dookoła. Nareszcie jakiś kontakt. Może wreszcie uda się ruszyć. Strzelił obcasami i wzorowo zasalutował.
- Sierżant TRD 548, dowódca garnizonu.
Pilot oddał salut.
- Dowódca? Co tu się stało, sierżancie? Dlaczego nas nie powiadomiliście?
- "Nas", czyli kogo? - zapytał z ironicznym uśmieszkiem na ustach. To by było na tyle, jeśli chodzi o wojskowe procedury. Zresztą po tym, co ich spotkało, nikt nie będzie miał o to wielkich pretensji. Przynajmniej nie powinien mieć.
- "Surprise" - pilot wskazał palcem w niebo.
- Ach, o to chodzi. - odparł uprzejmie. "Surprise" była krążownikiem typu carrack, do niedawna jednym z wielu okrętów tworzących flotę sektora. Jednak od kilku miesięcy w skład tej grupy bojowej wchodziły poza nią tylko dwie fregaty typu Nebulon - resztę zabrał ostatni wielki admirał, jaki się ostał Imperialnym. - No cóż, mówiąc prosto: nie mamy łączności. Na orbicie też nie mogliśmy się z wami spotkać, bo nie mamy żadnego pojazdu zdolnego do takich lotów. I nie mogliśmy też użyć cywilnego łącza Holonetu, bo nie mamy tylu kredytów, żeby zapłacić za połączenie. Mogliśmy tylko mieć nadzieję, że wreszcie sobie o nas przypomnicie, co zajęło wam całe sześć tygodni. Swoją drogą to miło ze strony waszego kapitana, że zechciał przysłać zwiad - tu rysy sierżanta stwardniały i warknął - Rychło, kurde, w czas!
- Ej! - zaperzył się pilot. - Chwila! Mamy do ochrony cały kriffolony sektor i aż trzy maszyny! A tylko pieprzony Vader mógłby być wszędzie na czas, więc zejdź z nas, TeDeKa, dobra?
- TRD - poprawił go odruchowo. - Jak to: tylko trzy? - splótł ręce na piersi - Może się i nie znam, ale flota sektora to trochę więcej latającego złomu. Przegraliście je w sabaka, czy co?
Pilot przeczesał palcami włosy i przetarł twarz. Nie wiedział, czyj atak niemal zrównał ten kompleks z ziemią, ale żołnierze, którzy przeżyli, zasługiwali na wyrozumiałość. I na wsparcie.
- Dobra, sierżancie. Zamelduję na "Surprise" o waszym położeniu. Przyślą tu... - znowu się rozejrzał - czego potrzebujecie, a potem wyjaśni mi to pan, zgoda?
- Wyśmienicie - twarz żołnierza rozjaśnił zjadliwy uśmieszek - Ja w tym czasie zaparzę dzbanek kafu. Przed odlotem niech pan wpadnie do biura na jedną filiżankę, panie... - uniósł znacząco brwi.
- Rhonad, Porucznik Hijime Rhonad.
Porucznik! Świetnie! Tylko pogratulować dowcipu - zganił się w myślach sierżant. W jednej chwili uszło z niego całe napięcie i złość, a zostało tylko znużenie. Stwierdził, że nie ma sensu się tłumaczyć: "sir, przepraszam, nie miałem pojęcia, sir!", stawiać wszystkich na baczność i odwalać musztry. Oparł ręce na biodrach i spuścił głowę.
- Punkt dla pana, poruczniku. Niech pan robi, co chce. Będę u siebie - podniósł wzrok. - I zapraszam. Mamy naprawdę najlepszy kaf na tym kontynencie.
Sierżant siedział za zwyczajnym biurkiem z durastali, obracając w palcach datakartę, a na blacie stał obiecany dzbanek mocno pachnącego kafu. Gdy pilot usiadł naprzeciw niego, przesunął kartę po stole i opadł na oparcie.
- To jest raport: najdokładniejszy przebieg wypadków, jaki mogłem ustalić.
- Nie było pana w bazie?
Pokręcił przecząco głową: - Mieliśmy szczęście. Mój pluton miał nocne ćwiczenia... Chociaż tak naprawdę to wcale ćwiczenia nie były. Zrobiliśmy, co mieliśmy zrobić i wróciliśmy. Obowiązywała nas cisza radiowa, więc nie przejmowaliśmy się tym, że po robocie nikt się do nas nie odzywał - zamilkł, wracając myślami do tamtej nocy. - W każdym razie, - podjął po chwili obojętnym tonem - tam ma pan wszystko. Czy możecie przysłać kogoś, żeby się zajął tym bajzlem? Nie szkolono mnie do zarządzania garnizonem.
Porucznik włożył datakartę do kieszonki.
- Wyślą dwa promy. I wydaje mi się, że świetnie pan sobie ze wszystkim poradził. Ale... proszę mi powiedzieć, co, na litość Galaktyki, się tu stało?
Sierżant zasępił się, wbijając wzrok w blat biurka. Dłonie zacisnął na poręczach fotela tak mocno, że aż zbielały mu kostki. Zaciskał szczęki, tłumiąc w sobie wściekłość, aż w końcu wypluł jedno, ociekające nienawiścią słowo:
- Noghri!
- Nigdy się chyba nie dowiemy, co im strzeliło do łbów - zaczął swoją opowieść w ciemniejącym z wolna pokoju. Ostatnie promienie zachodzącego słońca sunęły po szarych ścianach, wyciągając z kątów mroczne cienie. - Stacjonował tu cały oddział noghryjskich komandosów. Cały czas tylko ćwiczyli i ćwiczyli. Szkoda, że ich pan wtedy nie widział. Zabiję każdego z tych szarych drani, jakiego spotkam, ale muszę przyznać, że byli urodzonymi wojownikami. Honorowi, oddani Imperium, całkiem przyzwoici goście. Kto by się spodziewał, że to zmyłka?
Niesamowicie szybcy i zabójczo skuteczni. Nie przypominam sobie, żeby nie wykonali jakiegoś zadania: co dla nas było niemożliwe, załatwiali oni. Fakt, że nie była to przyjemna robota, no ale ktoś to musi robić. Prawda, poruczniku?
Rhonad nie odpowiedział. Widocznie i jemu zdarzało się jakieś zlecenie, nie do końca pasujące do obrazka opiekuńczego państwa.
- Kiedy tylko miałem wolną chwilę - ciągnął sierżant - szedłem na nich popatrzeć. Kilka razy wziąłem moich chłopaków na mały sparring - uśmiechnął się. - Zawsze dostawaliśmy takie lanie, że aż wstyd. Ale dzięki temu wiedzieliśmy, jakie są ich metody i słabe punkty. Nigdy nie chciałbym mieć ich za plecami ani przeciwko sobie. Niestety, teraz trzeba będzie bardziej uważać w ciemnych zaułkach - zaśmiał się cicho - Przynajmniej nie zdążę się zdziwić. Też dobrze.
Nalał kafu do kubków i pociągnął spory łyk.
- To była paskudna noc - znowu spochmurniał. - Wyjątkowo zimna i wilgotna. Mżawka i mgła oblepiały dosłownie wszystko, a chłód przenikał nawet pod nasze zbroje. Wykonaliśmy zadanie i wracając, zastanawialiśmy się, skąd się wzięła ta łuna nad garnizonem. Uznaliśmy, że mają nocny alarm czy coś w tym stylu. Mieli. A jakże! Tylko jakoś nikt nie zdążył nacisnąć guzika. Skurczynerfy, byli niesamowicie zdyscyplinowani i świetnie skoordynowani. Dopracowali to w najdrobniejszych szczegółach. Musieli myśleć nad tym od dawna, bo za jedną noc nawet oni nie byliby w stanie zniszczyć całego batalionu. Faktycznie - mruknął do siebie - ostatnio często ćwiczyli poza bazą, ale myślałem, że po prostu jadą na kolejną misję.
Najpierw odcięli łączność. Połączyli to z awarią zasilania, żeby wyglądało bardziej naturalnie. Potem zaminowali koszary - spojrzał porucznikowi prosto w oczy. - Może mi pan nie wierzyć, ale jeśli chcą, mogą przejść obok pana w biały dzień i pan nawet ich nie zauważy. W nocy wcale ich nie widać. Nasi praktycznie nie mieli żadnych szans: większość spała, a wartownicy przestali reagować na przemykających cichaczem komandosów, zresztą ci nie zapuszczali się w zakazane strefy. Kiedy szlag trafił zapasowe generatory, wysiadły pola ochronne. W kompletnych ciemnościach i tej cholernej mgle zaczęły eksplodować ściany, podłogi, sufity, stanowiska ciężkich blasterów, myśliwce w hangarach i transportowce. Ziemia drżała, budynki się waliły jeden po drugim... wkrótce już nie miał kto wydawać rozkazów. Nasi, ci którzy byli w stanie się ruszać o własnych siłach, zaczęli polować na niewidzialnego wroga. Potem opowiadali mi, że w tej burzy ognia najstraszniejsze było to milczenie zabójców: szary pysk z ostrymi jak wibronóż kłami i błysk noża były ostatnią rzeczą, jaką widziało się przed śmiercią, tak jak świst ostrza i chrzęst rozcinanej tkanki był ostatnim słyszanym dźwiękiem. Cicho, metodycznie, jednego po drugim...
Kiedy wpadliśmy na teren bazy, praktycznie było już po wszystkim. Zanim się zorientowaliśmy, że to Noghri, straciliśmy czterech ludzi. Znaliśmy ich metody i sposób walki, ale to... przekraczało wszystko, czego można się było po nich spodziewać. Chcieli się zwijać, gdy się zjawiliśmy. Ich transporter stał z boku i myśleli, że spokojnie odlecą. Kiedy zdali sobie sprawę, że nie puścimy ich żywcem, zmienili się w jakieś... pierwotne bestie. Chcieli zabrać ze sobą jak najwięcej z nas. Do tej pory nie toczyłem tak zaciętej bitwy. Dwóch dało się nawet złapać. Kiedy moi ludzie otoczyli ich, żeby nie próbowali czegoś głupiego, ci wrzasnęli coś jakby "za Honoghr" i wysadzili się w powietrze.
Wreszcie został jeden. Ostatni komandos Noghri. Śmiertelnie ranny, pocięty odłamkami, z kilkoma dziurami w ciele, a jeszcze rzęził i wyzwał nas od zdrajców. Pewny, że nie ma gdzieś schowanej broni, zapytałem go, o co im chodzi? Dlaczego to zrobili? A on wyszczerzył się w dzikim uśmiechu i powiedział, że to za lata oszukiwania jego ludu. Imperium ich zdradziło i wzięli odwet. Pozwoliłem mu zdechnąć. Jego łeb wisiał później nad główną bramą, ale musieliśmy go zdjąć, bo straszył klientów. Teraz jest tylko tabliczka: zakaz wstępu Noghrim. Zastanawiałem się potem, o co mu chodziło - podniósł wzrok na pilota. - A pan nie wie? Jesteście chyba na bieżąco, nie?
Porucznik zaciął usta. Pustym wzrokiem patrzył ponad głową sierżanta na ciągnące się za oknem wzgórza. W końcu z wysiłkiem przełknął ślinę. Ta zmiana nastroju nie uszła uwagi szturmowca.
- Wiem – szepnął. - Wiem. Podczas wojen klonów planeta Noghrich, Honoghr, została skażona. Przestało na niej cokolwiek rosnąć, a jeśli już to marnej jakości. Po pewnym czasie wylądował u nich Darth Vader. Zorientował się, że to dobrzy wojownicy i w zamian za żywność i leki otrzymał od nich doborowe oddziały komandosów.
- Hm, to uczciwy układ - wtrącił sierżant.
Rhonad uśmiechnął się smutno: - Taa, uczciwy. Problem w tym, że zamiast odkażać ziemię, Imperium ich olało i nie robiliśmy nic, żeby znowu mogli normalnie żyć. Byli od nas zależni i Vader ani myślał tego zmieniać.
- Więc co się stało?
- Dowiedzieli się. Po prostu. Rebele zwęszyli, co jest grane i przeciągnęli ich na swoją stronę.
Sierżant poczuł ciarki na plecach. A więc nie tylko jego garnizon przestał istnieć. Wszędzie tam, gdzie służyli Noghri, działo się to samo. W obecnej sytuacji Imperium, kiedy każdy wyszkolony człowiek był na wagę klejnotu corusca, taka strata mogła odwrócić losy wojny. Ale nie chodziło tylko o to. Porucznik wiedział o czymś jeszcze, o czymś stokroć gorszym. A sierżant nie był pewny, czy też chce się o tym dowiedzieć. Jednak nachylił się w stronę pilota.
- Jest coś jeszcze, prawda?
Oficer przytaknął: - Słyszał pan o wielkim admirale Thrawnie?
- Jasne - uśmiechnął się w duchu nie bez uczucia dumy. - Każdy słyszał. Nie powie mi pan chyba, że on też się przeniósł do Rebelów?
- Nie - odparł spokojnie. - Jeden Noghri był jego osobistym ochroniarzem.
- I? - tym razem sierżant naprawdę wolał nie znać odpowiedzi.
- Podczas bitwy o stocznie Bilbringi wbił admirałowi nóż w serce.
Nie. To jakiś koszmar - pomyślał sierżant, czując jak krew odpływa mu z twarzy - Zaraz się obudzę, i wszystko będzie na swoim miejscu. To niemożliwe! Thrawn był głównodowodzącym wojsk Imperium. Nie dałby się podejść jak sirru na jajkach. Był na to za sprytny!
- Nie - wychrypiał. Nagle zaschło mu w gardle - Pan się...
Przerwał mu nagły rozbłysk paneli jarzeniowych w pokoju. Odruchowo zerwał się z fotela, myśląc że to kolejny atak tych szarych zdrajców. Na szczęście się pomylił.
- Szefie! - przejęty głos snajpera wcale go nie uspokoił. - Słyszał pan? Podobno Thrawn... - teraz dopiero strzelec zauważył Rhonada. - O, bardzo przepraszam, sir - z miejsca zmienił ton - ale podobno wielki admirał Thrawn nie żyje. Noghri...
Sierżant uniósł rękę: - Wiem. Dziękuję - gestem wyprosił go za drzwi. Ta chwila zamieszania pozwoliła mu zebrać się do kupy. Było źle. Główny dowódca sił zbrojnych został zabity. Nie wiadomo, kto zajmie jego miejsce. Nie wiadomo, jakie będą następne rozkazy. Nie wiadomo, co się teraz stanie z Imperium. Ale TRD 548 był już w większych tarapatach i zawsze wychodził cało. Jego ludzie też. I nie na darmo pół roku temu poleciał na zapomnianą przez wszystkich planetę, żeby pobrali mu krew. A teraz miał pod sobą całą kompanię najzacieklejszych wrogów Rebelii w tym sektorze. Nikt nie jest w stanie dać im rady. Nawet kriffoleni noghryjscy komandosi.
Wyprostował się i obciągnął poły munduru.
- To bardzo smutna wiadomość, poruczniku Rhonad. Bardzo boleję nad tą stratą. Tak się jednak składa, że mam tu doborową kompanię do dyspozycji Imperium i gwarantuję panu, że nasi wrogowie będą żałować, że nie wykończyli nas wszystkich - uśmiechnął się wyjątkowo paskudnie i dodał: - Pięćset jedynka będzie mogła się schować.
Jaro2012-07-21 13:26:34
Średnio mi podeszło to opowiadanie. W zasadzie największy problem mam z odpowiedzeniem na pytanie "I co z tego?" Niespecjalnie widzę tu jakiś morał, jakieś przesłanie, albo chociażby jakąś niejednoznaczność. O innych walorach fikcji (takich jak humor, elementy wzruszające czy przerażające) nie wspominając.
Przyczepię się teraz do konkretnych fragmentów.
"Potem opowiadali mi, że w tej burzy ognia najstraszniejsze było to milczenie zabójców: szary pysk z ostrymi jak wibronóż kłami i błysk noża były ostatnią rzeczą, jaką widziało się przed śmiercią, tak jak świst ostrza i chrzęst rozcinanej tkanki był ostatnim słyszanym dźwiękiem"
Po pierwsze: za dużo patosu jak na pozanarracyjną relację ze zdarzeń. Po drugie: skąd ci, którzy przeżyli, mieli wiedzieć, co było ostatnim widokiem przed śmiercią?
"Podczas wojen klonów planeta Noghrich, Honoghr, została skażona (...)"
Może trochę naciągany zarzut, ale skąd zwykły porucznik wie o takich rzeczach? Domyślam się, że polityki Imperium względem Honoghra raczej nie roztrząsano w HoloNecie. Poza tym w tej opowieści widać jeden szkopuł, który nie tłumaczy, dlaczego Noghri się zbuntowali. Leia odkryła nie tylko, że Imperium nic nie robi ws. reanimacji życia na planecie - czego można by się raczej domyślić, a nawet wtedy to to raczej nie sprowokowałoby aż tak radykalnej reakcji - ale że dodatkowo zatruwa glebę, skutecznie uniemożliwiając jakikolwiek terraforming w przyszłości.
"Słyszał pan o wielkim admirale Thrawnie?"
To pytanie jest po prostu bez sensu, zwłaszcza biorąc pod uwagę późniejszą reakcję sierżanta. W trakcie Bilbringi nazwisko Thrawna znała cała galaktyka, a dla Imperium był jego jedynym niekwestionowanym wodzem. To trochę tak jakby w trakcie Endora jakiś oficer zapytał drugiego, czy ten słyszał o Palpatinie.
5/10, bo więcej wystawić niestety nie mogę.
Kasis2012-07-19 20:46:02
Za tym króciutkim opowiadaniem kryje się pomysł, który mi się bardzo podoba. Czyta się dobrze, choć byłoby ciekawiej gdybyśmy mogli poznać te wydarzenia bezpośrednio, a nie tylko z opowieści, ale rozumiem, że taki był zamysł ;]