Autor: Lekt
„Star Wars Kinect”
Garść przemyśleń w sosie recenzji
Gry wideo spod marki „Star Wars” bardzo rzadko wybijają się ponad przeciętną branżowych ocen. Owe gry częściej sięgają dolnej połowy dziesięciostopniowego słupka skali, kulejąc niedopracowaniem albo marudząc rażącymi błędami rodem z minionej generacji konsol. Wzniosłe wyjątki potwierdzające żelazne zasady reguły odstawmy - na okoliczność poniższej tekstu - na tor chwilowego zapomnienia. Smutna prawda nie ominęła także najmłodszego dziecka wyklutego z naszego ulubionego Uniwersum.
Z grą „Star Wars Kinect” (dalej w tekście: SWK) spędziłem kilka popołudniowych godzin. Uderzając od razu z grubej rury - z ogromnym żalem - stwierdzam, iż po schowaniu płyty do pudełka pożałowałem każdej wydanej nań złotówki, a stracony czas mogłem poświęcić na doczytanie książkowych zaległości. Mimo woli gra powędrowała jednak na półkę obok innych klasyków, hitów i crapów. Najchętniej zakopałbym ją w ogrodzie obok psiej kości i usiłował wymazać z pamięci, lecz przeważył rozsądek zapłaconych pieniędzy. Pozostanie ona niechybnie elementem kolekcji, a raczej zbieraczem kurzu, tylko i wyłącznie małowartościowym dodatkiem.
Aby podejść rzeczowo do SWK należy mocno przymknąć oczy oraz być niezwykle wygłodniałym gry (jakiejkolwiek) spod flagi SW. Po traumatycznych doświadczeniach z „SW: TCW Republic Heroes” i liniowym/monotematycznym TFU, należałoby postawić gamedesignerów z LucaArts pod ścianą i zlać ze szlaucha – koniecznie na golasa i bezdyskusyjnie w środku ostrej zimy rodem z Hoth.
Określeniem kapitalnie podsumowującym SWK było świadectwo „autoparodii” (wystawione przez Gry-Online.pl). Wprawnym okiem fana wychwycimy szeregi smaczków, ale również absurdów – jak wspomniana autobiografia Lando Calrissiana, za które wielu deweloperów z BioWare powiesilibyśmy na pierwszym napotkanym endorskim drzewie. Z racji zabawowego charakteru gry uznajmy, iż potrafimy śmiać się z samych siebie. I ani trochę nie przeszkadza nam eksperymentalno-rozrywkowe podejście do tematu Gwiezdnej Sagi. Gdyż drogi Graczu SWK to branżowy eksperyment mający na celu zbadanie reakcji ciemnej masy na zaserwowany chłam. Aby odnaleźć prawdę, której od wieków poszukuję filozofowie – ileż jeszcze może znieść fan „Gwiezdnych Wojen”, nabijany w butelkę i kopany podczas sennego rozmarzenia? Pomocy, poddaję się!
Niezobowiązująca „kampania” zbędna
W grze uświadczymy jedno danie główne oraz cztery przystawki. Za duży talerz, porcja mała, rachunek nieadekwatny do serwisu kelnera. Całość sprowadzono do udowodnienia fanom Gwiezdnej Sagi, iż cytując przyjaciela – „łykną [wszystko] niczym pelikany”, ślepi niczym Artemida i bezwzględnie zakochani niczym Romeo i Julia, absolutnie wszystko!
Gameplay ciągnie się niesamowicie ślimaczo, wartkiego grania nie uświadczmy zanadto. Widać twórcy dostatecznie długo ogrywali „Kinect Sports”, gdzie w maratonie lekkoatletycznym średnio wysportowany człowiek przy ostatniej konkurencji (bieg przed płotki) z zasapaniem wali o każdy płot, jak pijany szturmowiec z odwrotnie założonym kubłem o ścianę. Kampanię ukończymy w… dwie góra trzy godziny. Żart? Ot „Call of Duty: MW3”, napakowany akcją i rozwałką, niczym kosmiczny rollercoaster niepozwalający odłożyć pada, to przynajmniej dwukrotnie dłuższy czas czystej rozgrywki. Czujecie różnice?
Gatunkowa klasyfikacja SWK jest arcytrudna (a może i bezsensownie bezcelowa?), ponieważ produkt stanowi raczej przykład ciężkostrawnego musli, które byłoby nieco bardziej przyswajalne dla wstrząśniętych skakaniem żołądków, po odrobinie dłuższym czasie poświęconym na doszlifowania elementów rozgrywki. SWK przygotówką akcji? Slasherem dla casuali? Bogowie widzicie i nie grzmicie… Stajni Lucasa zabrakło pomysłów?
SWK świetnie udaje, iżby dawała Graczowi swobodę ruchu (pseudosandboxowa ostra jazda rozjuszonym rankorem?). Przeżyjemy tu epicki moment wyciągania X-Winga z bagna, pojedynek z Vaderem etc. Resztą zamkniemy w klatce nieporozumienia i dawno już zapomnianych rozwiązań. Słynne korytarze z XII części „Final Fantasy”, o których nie omieszkał wspomnieć SOQ w recenzji SWK (PSX Extreme #177), tylko udowadnia, że gra w rozdzielczości 480p mogłaby wylądować na Wii. Postawiono na liniowość bez pada, gdzie poruszanie to prosty krok w przód z lekkim pochyłem ciała. Uniki podczas pojedynków równie dobrze mogłoby zostać wycięte.
Jedi Destiny: Dark Side Rising – Luke, pora na obiad!
O wątku fabularnym nie będę wspominał szerzej, aby nie spojlerować i mimo wszystko nie zepsuć „zabawy” (właściwszym słowem byłoby raczej wyrażenie: „osobliwego doświadczenia”, a tak wyszło słynne „o co chodzi jakby”), tym, którzy zdecydowali się immersyjnie podejść do tytułu (o ile to w ogóle możliwe). Uplasowanie chronologiczne gry znalazło miejsce pomiędzy „Mrocznym Widmem”, a „Atakiem Klonów”. Jesteśmy młodym kandydatem na rycerza i szkoli nas sam Mistrz Yoda. Sieczemy zastępy bojowych droidów oraz rozprawiamy się ze całym złem i tałatajstwem Galaktyki w imię… I tutaj należałoby postawić grubą kropę. Gry nigdy nie było i nie będą kanoniczne. Stąd dostajemy bezpieczną misję przewodnią, padawana bez znaczenia dla kanonu. Obecność Yody za nauczyciela poczytujemy na plus. Rozgrywka ogranicza się do kilku minut (czasem kilkudziesięciu sekund) pogrania, po czym następuje cutscenka, chwila bezwładnego wymachiwania kończyną (okrutne lagi kłują po oczach), znów filmowy przerywnik. I tak w kółko Jar-Jara…
Ustawiczne wymachiwanie pustą dłonią przypomina odganianie nachalnej muchy. Zapomnieć można o precyzyjnym wymierzeniu cięcia czy dokładnego przełożenia przez Kinecta zamierzonego ciosu. Wszechobecny chaos niewyważonego systemu walki szybko powoduje irytacje (to tutaj jest jakiś „system walki”?!). Leciwe „Star Wars: TCW Lightsaber Duels” z Wii, mimo z góry oskryptowanych zagrań, dawało więcej frajdy, przynajmniej konsola wiedziała/widziała, co w danej chwili Gracz robi z mieczem świetlnym. Wrażenie faktyczności świetlnego miecza potęgował trzymany Wiilot. Gdzieś podczas procesu produkcji SWK autorzy albo poszli na łatwiznę, albo Lucas mocno strzelał batem, gdyż jak wiadomo, termin w branży growej rzecz święta, acz często mocno naciągany. Pewnym patentem na „udawanie” świetlnego miecza jest użycie… pustej latarki albo szarej wąskiej rurki kanalizacyjnej (niech żyje wyobraźnia nerdowskiego zaangażowania!). Wiilot posiadający opaskę na nadgarstek, chroni Gracza przed utratą telewizora i demolką otoczenia. W zaproponowanym rozwiązaniu idziemy na ryzyko. Poziom wczucia w rozgrywkę wzrasta niepomiernie, lecz Kinectowi zdaje się to być obojętne, gdyż przy większej zadymie na ekranie i tak machamy na oślep. Sensor czasem widzi, co chce zobaczyć. Dosłownie jak niesforne dziecko, które słyszy, co dla niego wygodniejsze.
Podczas laserowej sieczki możemy oczywiście używać Mocy. Pchnięcie, podnoszenie, ot zwykłe wojenne rozrywki każdego młodego adepta Zakonu Jedi. Widocznie mnie zabrakło cierpliwości, do opanowania mistycznej sztuki jednoczesnego władanie tajemną siłą galaktyki oraz trzaskania jarzeniówką kolejnych „kombosów”. Kinect zdaje się po prostu nie widzieć tego szczególnego ruchu w nawale odpędzania owadów, jakbyśmy niewidzialną siekierą rąbali wyimaginowane drewno. Acz trening czyni Yodą.
Największym zarzutem wobec kampanii będzie wspomniany brak pomysłowości w realizacji osi narracji, niestarającej się wprowadzić do Sagi czegokolwiek nowego, świeżego, odkrywczego, a brońcie bogowie – ambitnego. Gwiezdna mucha została, zatem zabita. Na śmierć.
Rancor Rampage, czyli sałatka z potwora
Z trybem bezpardonowej rozwałki w skórze gargantuicznego rankora wiązałem spore nadzieje na odstresowanie. Wszak coraz więcej gier oferuje mniej lub bardziej zniszczalne środowisko, nasz rankor miażdży wesoło otoczenie, w sposób pozbawiony polotu. Wgniatanie w ziemie (umowne) napotkanych istot ujdzie, lecz widok plastelinowych kamiennych brył, które wyglądają jak kamienie, miotane w armie orków spod Minas Tirith (efekt bryły ze styropianu). Próby oswojenia bestii trochę rajcują, ale po piętnastu minutach rozwalania na czas chatek Jawów i masakrowania Mos Eisley zwyczajnie zalatuje nudą.
Podracing, bądź jak Anakin!
Znane doskonale z TPM wyścigi podów, obarczone zostały kolejnym grzechem spartolonego sterowania. Ciekawym elementem jest konieczność wycierania zaparowanego/ubrudzonego wizjera gogli, lecz pod pilotowany jedną ręką potrafi zwariować i wywinąć niesmaczny żarcik w postaci wyrżnięcia w piaskową kolumnę. Obsługa pada mile wskazana. Po tańcu w asyście pada byłoby nazbyt przyjemnie, ale zejdźmy na ziemię.
Galacty Dance Off
W gwiezdnowojennej wersji ‘Dance Central’/’Just Dance’ dostajemy 15 zremiksowanych wariacji różnorakich klasyków disco oraz szeroko rozumianego party. Han Solo zwinne rozciąga lampasy swych koreliańskich spodni, potrafi wzbudzić uśmiech rozbawienia (albo politowania). Wszędobylski Boba Fett kręcący pozycje godne Statuy Wolności, nie pobije jak zawsze seksownej księżniczki odzianej w złotym bikini od Jabby. Tryb taneczny SWK kopiuje żywcem schematy (uproszone oczywiście) najmocniejszych tytułów rynku, wszak ściągać należy jedynie od najlepszych.
Zdecydowanie najokazalszy w fun element całej gry, ratujący ocenę końcową niczym pomocna dłoń wyciągnięta w stronę topielca.
Duels od Fate - gazrurką go, gazrurką!
Wolne pojedynki na znanych z Sagi arenach, okraszone fajterami klasy Vadera czy Luke’a. Tryb bijatyki bez pada? Czas pokaże czy to nie przypadkiem uboższa wersja nadchodzącego wielkimi krokami „Dragon Ball Kinect”, gdzie oddelegowano do dyspozycji Gracza ponad 100 ciosów, odpalanych przez machanie odnóżami oraz głośne ryczenie: - UWAGA FIREBAL! Za lat naście być może powstanie gatunek krwistych hardcorowych mordoklepek ala „Mortal Kombat”, które udowodnią niedowiarkom możliwości Kinecta. Obecnie obserwujemy jedynie raczkujący system, koncept idei w chorych głowach deweloperów.
Piksele na poligonie
Graficznie, gra w większości przypadków składa się ze sterylnych poziomów (acz jakżeby inaczej, klimatycznych lokacji). Pozostaje na poziomie pośrednim między Wii na sterydach, nie odbiegając zbytnio od wszelakiej maści Kinectowych gier imprezowych i sportowych.
Specjalnie nie odczułbym różnicy, gdyby SWK (powiedzmy pod nazwą „Star Wars Wii”) wydano na dogorywającą konsolę Nintendo (czyżbym się powtarzał?). Grze daleko do obecnie panujących standardów HD, ona nawet nie udaje. Nie próbuje, po prostu ktoś nie odrobił pracy domowej wystarczająco dobrze, żeby zmiażdżyć nasze gałki oczne. SWK stanowi idealny przykład gry, która jest nienachlanie schludna – bez fajerwerków urywających siedzenie oraz raczej kiepsko zapadająca w pamięć.
Dręczy przekonanie, iż TFU wydane niecałe cztery lata temu prezentował nieco wyższy poziom. I guzik z pętelką interesuje mnie, iż porównywanie TFU i SWK zmierza donikąd. Interesuje mnie wyłącznie rozłożenie gry na czynniki pierwsze i wówczas łaknę oczopląsu rodem z ‘Crysisa 2’, płynnej animacji, stałej liczby klatek. Trendy i standardy zobowiązują. Marka i chwała wielkiej nazwy również.
Graczu zostałeś nabrany, we wszystkich trzech bramkach był Zonk.
O nutach wiecznie żywych
W absolutnie każdej produkcji SW odnajdziemy epickie orkiestrowe motywy. Także w SWK muzyka spod batuty Johna Williamsa przebija się z głośników telewizora, przypominając dobitnie jakaż płyta spoczęła w czytniku naszej konsoli.
Oddzielny rozdział, chciałbym rzec – książkę o tym jak nie należy robić dubbingu do gier – należy napisać o polskiej kinowej wersji językowej SWK.
Aby zrozumieć ogrom dźwiękowej zbrodni, której dopuścił się polski oddział Microsoftu należy odwiedzić serwis dubscore.pl (lub kliknąć w ten link z YouTube), gdzie na własną odpowiedzialność będziemy mogli posłuchać, suchych jak piasek Tatooine, tekstów Yody oraz przeczytanych z kartki na jednym wdechu wypowiedzi podopiecznych „padałanów” (w grze usłyszymy kilka odmian językowych) zielonego Mistrza Jedi. Pomocna okazuje się jedynie zmiana języka w ustawieniach konsoli, wówczas uzyskujemy znany wszystkim Basic.
Istny gwałt na membranach Graczy, w sposób niezrozumiały, wynikł wyłącznie z dobrania nowej, nieobytej z Uniwersum ekipy podkładającej głosy. A wystarczyło zaangażować skład głosów z TCW, aż tak nie bolałoby nas później serce. Uszy i portfel…
Wieszczę najgorszą lokalizację gry na rodzimy język dekady.
Quo vadis Yodo?
SWK miał dać szansę (namiastkę?) rzeczywiście poczuć Moc, jednakże w tym wypadku to koszmarna detekcja odczytywania naszych ruchów zdewastowała podstawowe założenia produkcji, uniemożliwienie „poczucia Mocy” w potędze nieokiełznanego przez deweloperów Kinecta, żwawo wykorzystywanego przez gry taneczne. Flagowe hasło Microsoftu promujące ideę ruchu przed konsolą – ‘You are the controler’ jakby straciło tutaj pełnie swej (M)mocy. Poległa koncepcja TFU bez pada.
Grę ‘Star Wars Kinect’ najlepiej jest od kogoś pożyczyć, żeby przetestować i po półgodzinie gry z niesmakiem stwierdzić, że po raz kolejny Imperium Georga Lucasa pozbawione spójnej wizji rozwoju, oszukało swoich fanów, do tego stopnia, iż najsmaczniejszym elementem gwiezdnowojennego edycji limitowanej Xbox’a 360, wraz z białym sensorem Kinect, pozostaje pad ala C-3PO oraz urzekająca obudowa samej konsoli. Właśnie dla tych dwóch elementów warto kupić Xbox’a, gdyż za lat kilkanaście ów model na aukcjach osiągnie zawrotną cenę kolekcjonerską. Rzekłem!
Słuszną uwagę zwrócili w swej recenzji redaktorzy portalu Gry-online.pl, gdzie padło pytanie czy fani widzący Bobę Fetta gibiącego swą morderczą Mandaloriańską zbroję w rytm hitu „Village People” to potwarz czy współczesny przymus panującego trendu wyciskania kasy? Skoro my – nerdowaci fani rzucamy się na większość produktów ometkowanych ukochaną marką, niczym wygłodniałe neki na tłuściutką kość. Sam doświadczyłem tego wielokrotnie skupujący tę samą grę, tylko na różne platformy (TFU w wersji na PSP, PS2, PS3 czy Republic Heroes), tylko w celu dołączenia pudełka do obszernej kolekcji oraz wiekuistego o niej zapomnienia. Smutne toż, smutne.
Do kogo skierowany został SWK? Według mnie do Graczy-kolekcjonerów, w rozumieniu musu (absolutny nerd) kupujących każdy produkt growy opatrzony logo SW. wersja Kinectowa stanowi ciężki orzech do zgryzienia. Gra najzwyczajniej nie jest obecnie warta wyłożenia kwoty ponad 150 złotych. Alternatywy brak, sportowych gier bez liku, fitness i taniec. SWK, podobnie jak komputerowy serial TCW, skierowano do młodszych odbiorców, których Imperium Lucasa planuje wciągnąć w swe szeregi, opleść mackami chłamu, aby za lat dwadzieścia-trzydzieści zaszczepiły pasję we własnych dzieciach. Owi mali adepci Mocy otrzymali produkt, dzięki któremu będą mogli, choć na chwilę, urealnić swe dziecięce marzenia o byciu tym dobrym Jedi i machając malutkimi rączkami pomiatać tymi złymi.
„Na potęgę posępnego czerepu! Mocy przybywaj!”
Odczuwam szary deszczowy smutek, gdy dostrzegam równię pochyłą, po której toczy się gwiezdnowojenne koło growych pozycji (a raczej czystej chęci zysku), ciągnąc ciężarem powagę całego Uniwersum ku dnu dna. A może ja prostu nie dostrzegam cieniutkiej różnicy, pomiędzy ogromem możliwości konstruktywnego i alternatywnego wykorzystania marki? Eksperyment o kryptonimie SWK uważam za średnio udany, pacjent przeżył, ale zapadł w śpiączkę. Koma, stagnacja, bezdenna czarna dziura braku świeżych pomysłów. Drugą stronę medalu wciąż pieczętuje kultowy KoToR i (dojrzały?) TOR, choć ogromnie liczyłem, iż wyjdzie z tego eRPeG pokroju „Rycerzy”, w który zagrają gracze singlowi, ceniących staro szkolne gry role play.
Gry mają przede wszystkim dostarczać rozrywki i nieść zadowolenie z przyjemnie spędzonego czasu. Czy wymagamy naprawdę nazbyt wiele od Imperium Lucasa? Głuchego na prośby fanów, ażeby nie robić z nas rzeszy bezmózgich zombie, karmionych komercyjną papką licencjonowanych produktów? Gdyby „Star Wars Kinect” był grą na nowo powstałe urządzenie – powiedzmy sprzed trzech lat - można by przełknąć ów niesmaczny wytwór. Kinect dobitnie udowadnia, iż jest urządzeniem albo nietrafionym w obecny czas – wyprzedzający o dekadę umiejętności i pomysły programistów, albo, co bardziej pesymistyczne, sensowność swego jestestwa pozostawia zamkniętą w ramach sportowych „popierdółek”.
SWK to gra dla dzieci i tylko dla nich!
Pamiętających czasy Amigi oraz nieśmiertelnego „SW: Shadow of the Empire” (Nintendo 64) odsyłam śmiało do TOR’a oraz godnie starzejących się „Rycerzy Starej Republiki”. Zawsze również pozostaje powąchać nieco drukarskiej farby przy półlitrowym kubku kawy.
I Panie Lucas, wstydź się pan!
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 4,40 Liczba: 5 |
|
Lekt Ridan II2012-05-16 15:45:57
Te "pułki półek" będą mnie się śniły po nocach :-), ach pisanie ad hoc zawsze się mści. Błędy chodzą po ludziach.
Zwroty grzecznościowe były, aby dobitnie podkreślić brak agresji z mojej strony. Ot, maniera.
Czysta uprzejmość za ocenę, z której można wyczytać więcej niżeli "super/lipa" etc.
Pozdrawiam.
Nadiru Radena2012-05-16 15:04:56
Operowanie skrótami myślowymi i zawijasami słownymi nie jest najlepszym sposobem na komunikację z innymi ludźmi, Lekt :)
Jak można się poczuć oszukanym przez grę, właśnie pomimo przeczytanych skrajnych recenzji, widać wykracza poza moje zdolności rozumowania bo rozumiem, gdyby nie było skrajnych opinii, gdyby tylko piano z zachwytu nad KSW lub publicznie palono płytki z grą, ponieważ jest to totalna kaszanka. Ale tak nie jest. Wiesz, co mogłeś dostać i dostałeś jedną z tych rzeczy. Gdzie tu miejsce na oszustwo? Ja go nie widzę.
Mylisz się w jednej kwestii Kinect Star Wars w swych bazowych założeniach miała trafić do wszystkich casualowych, niedzielnych fanów Star Wars, nie tylko dzieci. To Tobie się wydaje, pewnie ze względu na swoją opinię o poziomie KSW, że "tym czymś" ucieszy się jedynie dziatwa. A tak nie jest. To jest przede wszystkim gra imprezowa, dla paru osób, dzieci, dorosłych, nerdów i nie-nerdów, którzy mogą się trochę przy niej wspólnie zabawić.
Jeśli chodzi o wolną wolę i prawo do wyrażania swojego zdania, to zauważ, że nie napisałem nic o Twojej recenzji i Twojej opinii o KSW, a czepiam się tylko Twojego podejścia do gwiezdnowojennych produkcji, tego, że rzekomo same się wciskają fanom w ręce i tego, że w Twoim mniemaniu, zdaje się, za wszystkim stoi niewidzialna ręka złej komercji i chciwego Lucasa. Tylko tego i aż tego się czepiam. Dlatego też napisałem na wstępie, że "trzeba było pozostać przy samej recenzji" (dzięki niej artykuł ma moją ocenę 6/10; nie oceniałem gry). Bo recenzja, jak recenzja, to całkowicie subiektywna sprawa. Sam też recenzowałem KSW, bądź co bądź.
Moje czepialstwo odnośnie Kinect Star Wars było złośliwe i niepotrzebne, to fakt, ale z drugiej strony pewnie nie doczepiłbym się, gdybyś tyle nie żonglował wykwintnymi frazami w swoim tekście. Chodzi o to, że choć umiesz korzystać z języka polskiego, to nie pilnujesz się aż tak bardzo, by dostrzec, że recenzujesz grę o innej nazwie. Skoro już się popisujemy, że tak ładnie operujemy słówkami, to przynajmniej nie popełniajmy podstawowych błędów. A w komentarzach pod własnym tekstem nie piszmy np. słowa "pułki" w odniesieniu do tych drewnianych lub plastikowych mebli, na których trzymamy swoje książki ;)
Bycie fanem od początku było komercyjne. Mówienie, że kiedyś było inaczej, jest tylko efektem Twojego (czy, ogólnie, większości fanów) sentymentalnego spoglądania na swoją przeszłość.
Dziękuję za dyskusję, choć używanie takich słów jak "drogi" czy "szanowny" to chyba jednak przesada, nie uważasz, Lekt? ;) To tylko komentarz pod tekstem, nie list otwarty.
Lekt Ridan II2012-05-16 14:04:02
SroQ -> Oczywiście czeski błąd, winno być "Final Fantasy XIII". Dwunastkę wciąż męczę do dziś, a to intro zwala z nóg :-)
SroQ2012-05-16 13:45:46
"Słynne korytarze z XII części "Final Fantasy","
W tekst wkradl się błąd, chodzi Ci oczywiście o Final Fantasy XIII. Akurat XII słynęła z otwartego i rozbudowanego świata ;)
Lekt Ridan II2012-05-16 13:17:42
Drogi Nadiru, dziękuję bardzo za merytorycznie krytyczną ocenę to pozwala oczywiście szlifować warsztat.
Opary narzekania jak napisałeś, wynikają wyłącznie z subiektywnego odczucia. Dzięki wielu wydarzeniom historycznym żyjemy w wolnym kraju, a ponieważ już Napoleon zauważył skłonność do narzekania, widać znacząco od normy nie odbiegłem. Poczułem się oszukany przez zakupioną grę, pomimo uprzednio przeczytaniu wielu skrajnych recenzji i pozwoliłem sobie na wyrażenie własnego, dodam mocno subiektywnego zdania. Ot, wolność słowa.
Szanowny Nadiru, nigdy nie uznałbym, ani nie pokusiłbym się o stwierdzenie, iż fani SW to armia debili to Twoje uproszczenie myślowa, zaś sam krytykowana przeze mnie produkcja w bazowych założeniach miała dotrzeć do dzieci, zatem osoby młode pozbawione wyrobionego poglądu na wiele spraw wyłącznie z racji braku doświadczenia. Oczywiście uprzedza brońcie bogowie, nie nazywam żadnego dziecka "debilem".
Twą frazę o "koncepcji wolnej woli" odebrałem jako osobisty atak być może opacznie. Każdy z nas ma prawo do podejmowania własnych decyzji, ważących na jego życiu, karierze, hobby itd. Powtarzam po raz kolejny moją koncepcją wolnej woli, było przysłowiowe pogderanie na produkt okupiony za wysoką ceną w stosunku do jakości i solidnym jego rozczarowaniem. Ot, wolna wola.
Po cóż kupiłem grę? Aby stanowiła ona element kolekcji innych gier spod marki SW, które kurzą się na moich pułkach. Wyraźnie dałem temu upust w swym tekście powyżej. Swoją drogą interpretacja tytuły, czysto czepialska bo czy słowo "Kinect" dodamy przed czy za marką SW, mało komu robi różnicę. Jeśli uraziłem Twoje poczucie estetyzmu słowotwórczego, uniżenie proszę o wybaczenie. Wnoszę również sprostowanie do swego tekstu recenzowana/oceniana gra nosi tytuł "Kinect Star Wars".
Dla mnie wciąż stanowi to element pozbawiony absolutnie jakiegokolwiek znaczenia w odbiorze przekazu. Ot, szczypta uszczypliwości?
I przyznaję Tobie rację, iż pośród morza starwarsowych gier znajdziemy perełki, które wynoszą resztę ciężkiego crapu na poziom przyswajany. Wybiórcza pamięć? Proszę darujmy sobie geriatryczne docinki, za starzy jesteśmy na taki zagrywki. A poważnie wtrącenie dotyczące gier stanowił wyłącznie swoisty skrót myślowy, uproszczenie. Widać wpadłem we własne sidła, braku stosownego rozwinięcie. I po raz drugi zgadzam się bez przymusu, iż nasze Uniwersum doczekało się przepastnej listy tytułów, pośród których, każdy znajdzie co lubi. Przecież gry mają bawić i rozwijać.
Wierzę i doskonale wiem w jaki sposób Lucas kręci swą machiną komercji i nabijania kabzy. W końcu niechybnie sam w tym uczestniczę kupując książki, komiksy czy gadżety związane ze Szturmowcami czy Klonami. Ot, wynik nerdowskiego przeżarcia umysłu i radosna chęć posiadania.
Mnie widać za mocno zabolało, jak bardzo komercyjne zrobiło się bycie fanem. Człowiek na szczęście cały żywot uczy się na błędach, a twarda skóra przydaje się nawet, gdy kupi sobie człek nową gierkę.
Na zakończenie dziękuję za sumienną krytykę i pozdrawiam serdecznie.
Jeśli kogokolwiek dotknęły użyte przeze mnie porównania, niechaj uznaje się za przeproszonego.
Lekt
Nadiru Radena2012-05-16 11:47:01
Trzeba było pozostać przy samej recenzji, zamiast wchodzić w opary niepotrzebnego narzekania, niekończącego się i w gruncie rzeczy niesprawiedliwego jeżdżenia po Lucasie, gadania o ogłupiającej komercji i sugerowania, jakoby większość fanów stanowili pozbawieni rozumu debile, którzy kupią wszystko, co ma na sobie logo Star Wars.
Widać ktoś tu nie słyszał o koncepcji wolnej woli - nikt nie zmusza nas do kupowania czegokolwiek, a jeśli ktoś uważa, że jest "zmuszany" i "musi mieć tą książkę/grę/komiks", to w takim wypadku proponuję tej osobie udać się do psychologia. Co też sprowadza mnie do pytania - po co kupiłeś tą grę, Lekt? Wiedziałeś, czym to się je. Wystarczyło przeczytać byle reckę, pojechać na jakiś konwent lub udać się do znajomego, gdzie była szansa pogrania na żywo w Kinect Star Wars. Gra miała premierę ponad półtora miesiąca temu! Nie uwierzę w to, że kupiłeś KSW (swoją drogą, proponowałbym wpierw dowiedzieć się, jak się naprawdę nazywa gra, zanim zacznie się ją recenzować... bo jej nazwa nie brzmi wcale Star Wars Kinect) w ciemno. A jeśli nie kupiłeś w ciemno, to wynika stąd, że najwyraźniej należysz do tego gatunku ludzi, których sam określasz mianem "bezmózgich zombie, karmionych komercyjną papką licencjonowanych produktów"... Co jest, bez dwóch zdań, przykre.
Możesz w to wierzyć, lub nie, Lekt, ale Star Wars nie zmieniło się za bardzo od czasu swojego poczęcia w 1977 roku. Zawsze było nastawione na trzepanie kasy, na dzieciarnię, na ogłupiające i kretyńskie produkty. Co ciekawe, akurat gry nie należą do tej kategorii. Co więcej, śmiem twierdzić, że dzisiejsze gry nie odstają poziomem od gier z przeszłości, bo tak wtedy, jak i dziś powstają dobre i złe produkcje. Wbrew temu, co piszesz na wstępie (czyżby wybiórcza pamięć?), dużo więcej gier Star Wars wybija się ponad przeciętność w skali ocen graczy i krytyków, niż zostaje zapomnianych i zmasakrowanych przez krytykę - lista gwiezdnowojennych klasyków jest bardzo długa i bogata. Żadna inna nie-growa marka, żadne inne uniwersum, które nie zrodziło się w komputerze (dajmy na to, Star Trek czy Władca Pierścieni), nie może się poszczycić takimi grami, jak Star Wars.