Autor: Przemysław "Elendil" Mosur
3946 lat przed zniszczeniem I Gwiazdy Śmierci
Powroty nigdy nie były łatwe. Sprawiały ból, powodowały ten nieprzyjemny, silny uścisk w brzuchu, przywoływały najgorsze wspomnienia - te, które każdy człowiek chciałby za wszelką cenę ukryć gdzieś głęboko, a najlepiej zniszczyć raz na zawsze, by nie trzeba było żyć ze świadomością ich istnienia, faktu, że owe wydarzenia naprawdę miały niegdyś miejsce.
A jednak, Leran Orion wrócił na Northeerna, w większości wyjałowioną planetę. Z miast, z wiosek, z roślin, z ludzi. Z życia. Nie było go tutaj od dziesięciu lat, choć miał wrażenie, że uciekał stąd wczoraj, ostatkiem sił wskakując do odlatującej kanonierki, pozostawiając za sobą piekło pochłaniające jego braci.
Gdy prom typu Ministry podchodził do lądowania, Leran Orion spojrzał z żalem przez transpastalowe okno na otaczającą go brunatną pustkę. Pod nim znajdowała się niewielka stacja i platforma lądownicza. Dalej z każdej strony był już tylko cmentarz, na którym trupy od dekady omiatał wiatr, wędrujący od południa na północ, przez opustoszałe wzgórza. Sprowadzał on na rozkładające się ciała tony żwiru i piasku, przykrywającego powoli przeszłość. Orion myślał cały czas o wszystkim co tu stracił, o ludziach, którzy wszystko stracili, jeśli nie tutaj, to w innych częściach Galaktyki. Ilu znajdujących się na tym promie, siedzących obok niego, leciało tu z dziwnym poczuciem potrzeby bycia w tym miejscu, chociaż przez chwilę? Nie znał nikogo, jak mu się wydawało, a może i nie chciał nikogo poznać. Nie chciał przede wszystkim nikogo spotkać, bo to wiązało się z jeszcze bardziej realnym powrotem do bolesnych wspomnień. Czym innym było patrzenie wstecz poprzez martwe przedmioty, ciche miejsca, subtelnie wracające zapachy, a czym innym skonfrontowanie się z istotą żywą, z krwi i kości.
Prom osiadł delikatnie na platformie. Od strony rampy wpadły do środka promienie światła, oślepiające kilku staruszków siedzących naprzeciw wyjścia. Po chwili tłum zakotłował się, usiłując przedostać się przez rzędy foteli w stronę otwartej przestrzeni znajdującej się tuż za wąskim włazem statku, otwartym teraz na oścież. Orion odczekał gdy masa najróżniejszych istot - od ludzi, przez Rodian, po Talzów - opuści kabinę, po czym sam niechętnie wstał, zabrał swój niewielki bagaż i wyszedł na zewnątrz.
Powietrze Northeerna było ostre, powodowało niemal natychmiastowe osłabienie i ból głowy. Orion znał już to uczucie; błąkało się ono gdzieś w jego wnętrzu, chwilowo uśpione. Teraz jednak powróciło na pierwszy plan, a wraz z nim kolejna dawka wspomnień. Targały nim w tej chwili sprzeczności, z którymi mierzył się już od czasu, gdy zgodził się na przyjazd i rozmowę o wojnie. Zrobić to, czy nie? Mówić, czy też milczeć? Podzielić się doświadczeniami, niewyobrażalnymi w gruncie rzeczy dla zwykłego człowieka? Użytkownicy Holonetu będą przecież zachwyceni. Konkurencję, i tak przecież nic nie znaczącą, szlag trafi. Hit, absolutny hit. Nikt do tej pory, wliczając historyków z najróżniejszych uniwersytetów i instytutów, nie opisał w ten sposób wojny. Z pozycji jej uczestnika. Co więcej, z pozycji uczestnika, walczącego po niewłaściwej stronie. Marne dziesięć lat wystarczyło przecież by właściwie napisać całą historię, ulepić z niej legendę, baśń. Jedi praktycznie nie było, ale związani z nimi ludzie - wręcz przeciwnie. To oni wygrali tę wojnę, rozganiając niedobitki Sithów po obrzeżach Galaktyki, jednoznacznie nakreślając, kto w tym konflikcie postępował szlachetnie, kto zaś był przestępcą.
Orion zacisnął zęby i ruszył przed siebie, wymijając sterty najrozmaitszych ładunków i plączące się wszędzie pod nogami droidy. Gdy znalazł się już w windzie dostarczającej ludzi z platformy do znajdującego się bliżej powierzchni miasta, począł układać w głowie to co powie dziennikarce podczas wywiadu. Miał przywołać w pamięci ważne miejsca, kluczowe w jego misji, będącej w zasadzie tylko niewielką częścią całej kampanii. Jak mógł zobrazować to co tu widział? Wojna zniszczyła Northeern - ogień wypalił lasy, bombardowania zagruzowały miasta, błękitna woda była zatruta. Na brunatnych pustkowiach, gdzieniegdzie - tak jak tutaj - ocaleni mieszkańcy próbowali jakoś ułożyć sobie życie. Po dawnych skupiskach ludzkich praktycznie nie było śladu.
Dina Thas była niewysoką brunetką o ciemnych oczach. Na powitanie obdarzyła Lerana ciepłym uśmiechem, prezentując białe, równe zęby. Zapewne chciała rozluźnić atmosferę, jednak na niewiele się to zdało, zważywszy na to, jak czuł się teraz Orion. Jej atrakcyjny wygląd również nie działał na jego samopoczucie nazbyt odprężająco. Miejscem ich rozmowy był salon apartamentu w niedużym hoteliku, kilka poziomów pod platformą na której Orion lądował.
Zasiedli w miękkich, niebieskich fotelach w rogu pokoju. Gdzieś w innej części pomieszczenia huczała nieznośnie popsuta wentylacja. Za dużym oknem rozciągał się widok na lekko pofałdowane równiny o monotonnej szaroburej barwie. Wiatr rozwiewał płytkie wydmy, tworząc burze piaskowe przemierzające wymarłą powierzchnię.
Droid pomocniczy Diny podleciał do jej fotela, wypiskując przy tym niemal całą pieśń złożoną z niezrozumiałych dźwięków.
- Nie musisz się nim przejmować - dziennikarka po raz kolejny obdarzyła Oriona czarującym uśmiechem - będzie rejestrował naszą rozmowę. Postaraj się go nie zauważać.
- Spróbuję - odchrząknął Orion, starając się niemrawo odwzajemnić uśmiech. Podciągnął się na łokciach nieco wyżej, by wygodniej się rozsiąść.
- A zatem, Leran... możemy sobie mówić po imieniu, prawda? - przerwała sama sobie.
Orion był najwyżej dziesięć lat starszy od niej. A skoro i tak jej pytanie było już tylko formalnością, tym bardziej nie widział potrzeby by odmówić. Chociaż widział po niej, że nie pojmuje całej sytuacji. Przybyła tu jak na reportaż o nowo otwartym placu zabaw w bogatej dzielnicy Coruscant. Ale rozumiał to.
- Nie ma problemu... Dina - odrzekł.
Wziął głęboki oddech, zaciskając pięści na oparciach swojego siedziska.
- Byłeś żołnierzem Sithów w Wojnie Domowej Jedi?
- Zgadza się, byłem porucznikiem i dowodziłem jednym z plutonów, który został skierowany na Northeerna. Mieliśmy odbić planetę z rąk Republiki i dzięki temu utrzymać kontrolę nad jednym z pomniejszych szlaków handlowych, którym mogliśmy dostarczać zaopatrzenie naszej flocie, walczącej w kluczowych systemach.
- Odbić z rąk Republiki? - zainteresowała się Dina, przekrzywiając nieznacznie głowę w prawą stronę.
- No tak, odbić. Northeern był nasz, odkąd tylko Revan zaatakował Republikę. To nie była bardzo istotna planeta, ale wy całkowicie się od niej odwróciliście. Sprawy polityczne, nie wiem nawet o co chodziło. Northeern był obłożony różnymi sankcjami, embargiem i tym podobnymi. Powitali nas jak bohaterów, gdy zajęliśmy system. Nie byłem tam, ale kilku znajomych żołnierzy mi opowiadało. Od razu mogli uruchomić handel z innymi posłusznymi nam światami. Życie rozkwitło, wielu ludzi znalazło pracę. Lokalny przywódca ściśle współpracował z Sithami, ale nikt nie odczytywał tego jako zdrady. Zdradą było sympatyzowanie z Republiką, ale ponoć niewielu tu takich było.
Myślisz, że gadam bzdury? Widzę to po tobie. Każdy ma taką minę, gdy mu to opowiadam. Wiedz, że niewielu dostąpiło tego, no nie wiem, zaszczytu? Ale każdy wyglądał teraz tak jak ty.
- Chcesz powiedzieć, że nie spotykały tu nikogo represje? - Dina była zmieszana. Szukała czegoś w głowie, jakiegoś dobrego pytania.
- Oczywiście, że nie. Przynajmniej ja o tym nie słyszałem. Wszystko było tu w jak najlepszym porządku, front bardzo szybko poszedł dalej, Revan ogrywał Republikę wszędzie, gdzie tylko posłał swoje okręty. Rozgniataliśmy wasze szeregi, oczywiście do czasu tego nieszczęsnego.... powiedzmy "załamania", na szczytach naszej władzy. Revan był świetnym taktykiem, a....
- Słyszałeś przecież o Telos? Później było Taris....
- Było. Może. Nigdy nie byłem na żadnym z tych światów. Zniszczenia na obu były z resztą dziełem Malaka, nie Revana. A ja służyłem tylko Revanowi, tylko jego podziwiałem. Poza tym, wiesz, w naszej armii niewielu miało poważanie dla Malaka. Każdy walczył dla niego, ale tylko dlatego, że nie było wyjścia. Rządził, więc jaki był wybór? Albo go wspomożemy i postaramy się wygrać wojnę, albo zaczniemy bunty i przegramy z kretesem. Więc walczyliśmy dalej.
- Gdzie walczyłeś w czasie wojny?
Za oknem mignęły dwa niewielkie promy. Wentylacja wibrowała w sąsiednim pokoju, jej dźwięk wwiercał się w głowę.
- W kilku miejscach. Roche, Gizer, trafiłem też w środek bitwy o Allanteen. Wygrywaliśmy wszystko, kampanie były śmiesznie łatwe. Republika nie była gotowa odeprzeć jakiegokolwiek ataku, wycofywali się w pośpiechu, tracąc przy tym mnóstwo ludzi i sprzętu.
Nie myśl, że byliśmy święci. Widziałem różne egzekucje, sam kiedyś strzelałem do kilku jeńców, którzy byli podejrzani o planowanie ucieczki z wydzielonej strefy. Później i tak wszyscy skończyli dość marnie. Ale nasze działania miały tylko na celu ustanowienie porządku, nic więcej. Nie było spisków i działań wywrotowych - był spokój. Czysta kalkulacja. Tam gdzie ludność była posłuszna, było dobrze. Na Northeernie było dobrze.
- Kiedy tu trafiłeś?
- To były już końcowe miesiące wojny. Już wtedy to wiedzieliśmy, nie posługuję się jakąś powojenną terminologią. Republika przedzierała się coraz dalej, nie było dnia, by nasze jednostki nie wracały do punktów zbornych z jakichś systemów. Byłem wtedy wraz ze swoim oddziałem na dużym krążowniku. Piękna maszyna, Interdictor, jeśli znasz się trochę na typach statków. Pełno ostrzelanych, płonących fregat zlatywało się do nas; brudni, obszarpani żołnierze, pojedyncze myśliwce, które jakimś cudem nie kończyły tak jak reszta eskadry.
Wyglądali żałośnie, identycznie jak Republika, gdy uciekała przed nami. Wiedzieliśmy więc, że to koniec, mieliśmy pełne podstawy by tak sądzić.
- Ale walczyliście.
- Był rozkaz więc go wykonywaliśmy. Nie myśleliśmy o dezercji, zdradzie i takich tam. Mieliśmy honor. Któregoś dnia przyszły polecenia by lecieć na Northeern, jakąś planetę na uboczu. Kompletnie nic mi to nie mówiło, ale okazało się, że Republika lada chwila tam będzie i że tam trzeba będzie utrzymać front, żeby nie wbili się za bardzo w głąb. Na Perlemiańskim Szlaku skoncentrowały się główne siły, a my mieliśmy osłaniać boki.
Z pół floty tam poleciało, ale nie dotarliśmy przed Republiką. Trzeba było przypuścić szturm i, jak już wcześniej wspomniałem, odbić planetę. Tam stacjonowało trochę naszego wojska, ale nie mieli szans przy pierwszym starciu. Wycofali się i uderzali z nami. Udało się przebić, bo się jeszcze nie przegrupowali, więc dotarliśmy na powierzchnię. Było tu dość zwyczajnie, krajobraz jak miliony innych. Trawiaste równiny, dziwaczne lasy, sporo jezior.
Pierwsze dni były trudne. Po lądowaniu wywiązała się walka, bo okazało się, że większość oddziałów siedziała tutaj i już na nas czekała. Cały ten kontynent podzielił się w pewnym momencie praktycznie na pół. Z jednej strony my, z drugiej oni. Zasadzili się w miastach wzdłuż jednej linii i czekali aż zaatakujemy. Pełno ich też było po różnych kryjówkach w niedostępnych miejscach. Oddziały szły w stronę miejsca zbiórki, a oni jak partyzanci wyskakiwali z krzaków i strzelali z zaskoczenia. Raz wpadłem z moim całym plutonem w taki kocioł, kilku z naszych zabili, ale było nas więcej i udało się ich pokonać. Straciłem kilku naprawdę świetnych ludzi, przyjaciół. Ale nie czułem żalu zbyt długo, rozumiałem, że wojna rządzi się swoimi prawami.
Później to zelżało, nie wiem czy tak skutecznie ich likwidowaliśmy, czy dostali rozkaz odwrotu na swoje pozycje. Tydzień czy dwa minęły, nim coś zaczęło drgać. Jeden z Mrocznych Jedi, Sithów, czy kim on tam był, który podobno dowodził całą kampanią, zdobył jakieś duże miasto, chyba Dillenghal...
- Tak, dziś właściwie nic tam nie ma, trochę ruin, tyle.
- Co się tam musiało dziać.... Nie wiem, nie byłem tam nigdy. Wiem to tylko z raportów jakie przesyłali sobie dowódcy poszczególnych brygad. Ten, który rządził w naszej był zupełnie nie jak żołnierz. Chudy, z dziecinną wręcz twarzą. Podobno nawet wiersze pisał, wyobrażasz sobie? Ale wszystko trzymał w ryzach i przeżył całą kampanię jako jeden z nielicznych.... Ale to chyba nie ten moment opowieści.
- Masz rację - Dina wyglądała na trochę bardziej zainteresowaną, ale wciąż dawało się odczuć, że realizuje temat z konieczności. Orion starał się ukryć poirytowanie, schować je gdzieś głęboko. Na razie się udawało, więc kontynuował.
- Jak już sytuacja się bardziej unormowała, można było planować bardziej szczegółowo dalsze rozwiązania. Stacjonowaliśmy niedaleko dużego miasta, Noaan i któregoś dnia przyszły rozkazy dotyczące ataku. Myśliwce Republiki zaczynały już ostrzał naszych pozycji, więc trzeba się było ruszać. Ten dowódca brygady wydzielił dwa bataliony, które miały zostać na tyłach i pilnować żeby nie przyszwędały się jakieś niespodziewane zastępy Republiki, bo byliśmy właściwie otoczeni z trzech stron. Zostaliśmy w jednym z tych batalionów i siedzieliśmy na tyłkach. Ostrzał trochę zelżał z czasem, bo dostaliśmy wsparcie od naszych myśliwców i zrobili z tamtymi porządek. W końcu przyszedł meldunek, że mamy się ruszać, bo niestety - Noaan jest dobrze broniony, w dodatku przerzucają siły z jakiegoś innego miasta, tuż obok. Okazało się, że to Mag'gar, w sumie dość średnia mieścina. Ryzykowaliśmy, że po opuszczeniu stanowisk, otoczą nas zupełnie, ale co innego można było zrobić? Zdobycie Noaana doprowadziłoby do przerwania frontu w kolejnym miejscu. Republika, jak wtedy sądziliśmy, popełniła błąd, przechodząc do defensywy. W głowach nam się roiły wizje o wypędzeniu wroga, chociażby dzięki zdobyciu tego miasta. Nieważne, to jeszcze nie ten moment. Zapakowaliśmy się do kanonierek i innego cholerstwa i ruszyliśmy do Mag'gara. Po drodze dużo strasznych rzeczy widzieliśmy. To były tereny w których Republika okopała się dużo wcześniej i zdążyła narobić gówna. Przepraszam, wybacz. Ile tam było wiosek popalonych, to nikt by tego nie zliczył, a ile ciał, nawet nie pochowanych. Całe rodziny leżały, tak jak padły po egzekucjach. Kobiety, dzieci, nieważne kto, każdy został potraktowany tak samo. Koledzy z korpusu spod Avanelu, mówili mi później, że u nich było tak samo. Republika na terenach, które zajęła, rżnęła wszystkich, kto się tylko nawinął. Bali się, że ktoś im będzie psuł robotę na tyłach, kiedy będą z nami walczyć. Więc robili porządek. Wtedy naprawdę chcieliśmy się mścić, ile się dało. Lecieliśmy z nastawieniem na totalną eksterminację republikańców za to co zrobili tym ludziom, naszym ludziom.
- Sithowie nie mogli sobie niczego zarzucić?
- Dobre pytanie. Nie próbujesz zaprzeczać, że niby nic takiego nie miało miejsca, że to kłamstwa, wymysły. Pytasz tylko, czy my też tak nie robiliśmy. Nie wiem, może robiliśmy. Nawet na pewno, chociaż ja nie brałem w tym udziału. Nie na taką skalę, o jakiej słyszałem w czasie wojny i po jej zakończeniu. Liczyło się tylko to co widziałem na Northeernie i co chciałem zrobić, ja i pozostali, w ramach odwetu. Nie było pytania, czy my robiliśmy to samo. Nikt się nad tym nie zastanawiał. Był cel, nie było pytań.
- W końcu dotarliście na miejsce...
- Zobaczyliśmy miasto z oddali, ale wylądowaliśmy jeszcze na ostatnie tankowanie i regenerację. Ruszyliśmy po zmroku, żeby nie mogli się za dobrze rozeznać ilu nas dokładnie jest. Na tle czerni Mag'gar wyglądał na dużo większy, pięknie był rozświetlony. W ogóle nie wyglądał na miasto znajdujące się w środku wojennej zawieruchy. Noaana nie widzieliśmy, choć był dość blisko, zasłaniało go wielkie wzgórze za Mag'garem. Ale nad tym wzgórzem rozciągała się taka wielka, czerwona łuna, słuchać było też strzały, wybuchy. Tam walki rzeczywiście trwały na dobre. Podłamał nas trochę ten widok, bo wiedzieliśmy, że nasza sytuacja jest tam tragiczna. Każdy już sobie wyobrażał, kto tam, w tym ogniu, płonie. I każdy wiedział, że jak zawiedziemy w Mag'garze, to ci z Noaana będą mogli tylko liczyć na cud, żeby w ogóle przetrwać.
Nie zaatakowali, gdy się zbliżyliśmy, pewnie chcieli nas wciągnąć w głąb miasta. W każdym razie, jak tylko wlecieliśmy w pełnej gotowości na przedmieścia, któryś chyba nie wytrzymał i odpalił do nas serią z działa. Wypadaliśmy powoli z kanonierek i zajmowaliśmy pozycje w budynkach, na nich, za nimi, gdzie się dało. Tutaj jeszcze zabudowania były małe, a drogi zwyczajne, naziemne. Wieżowce i szlaki powietrzne były w centrum. Dłuższą chwilę nic się nie działo, a później rozstrzelali się na dobre. Mieliśmy plany wywiadu, wiedzieliśmy mniej więcej, gdzie siedzą. Ostry ostrzał się zaczął z każdej strony, nie zamierzaliśmy dać się tak łatwo. W powietrzu się zaraz zaroiło od myśliwców, wydawało się nam, że wcale nie patrzą gdzie walą, tylko pruli tak żeby samemu przetrwać. Tam, nad miastem chyba było gorzej niż na ziemi. Część z naszej, nazwijmy to, armii, która wylądowała w tej części przedmieść, rozdzieliła się jeszcze na mniejsze kawałki. Byłem razem z trzema oddziałami, w sumie około trzydziestu ludzi. Wielu moich dobrych znajomych, trzech dowódców oddziałów - Manddred, Orgard, Tilldan. Jeszcze paru zwykłych szeregowców - Zan, Nayhen, Croud, Olwerr. Nigdy tych imion nie zapomnę. Oderwaliśmy się od reszty, bo przedarliśmy się przez jakąś główną uliczkę, gdzie Republika miała barykadę. Byliśmy wtedy na stronie wroga, znaleźliśmy jakiś cztero, czy pięciopiętrowy dom i z niego strzelaliśmy do tej barykady, żeby reszta mogła się do nas przedostać.
- Udało się?
- Poniekąd. Wybiliśmy paru z tej barykady, tak, że nasi zaczęli przechodzić, ale znowu z drugiej strony nadleciała chmara żołnierzy. Straszna walka się wywiązała, z tego domu nie zostało nawet pierwsze piętro, z okolicznych budynków też z resztą niewiele. Ale udało się ich jakoś odeprzeć. Z tym, że im dalej, tym republikańców było więcej, o każdą ulicę toczyliśmy ciężkie boje. Było tak jak na standardowej wojnie. Ogień, gruz, krzyki, płacz, na wpół martwi żołnierze z nogami oderwanymi przez wybuch detonatora termicznego, czy granatu. Norma.
- Ciężko było to wytrzymać? - Dina chyba wreszcie pojęła, o czym rozmawiają. Otrząsnęła się z błogiego letargu, w którym tkwiła od początku rozmowy.
- Jak mówiłem, norma. Byłem przyzwyczajony, wiele widziałem podczas naszego ataku na Republikę trzy lata wcześniej. Nie czułem, że zaraz wybuchnę, że to już koniec, apokalipsa, zagłada, nie. Inni chyba myśleli podobnie. Nie było paniki, raczej poczucie powrotu do esencji tego zawodu. Bo esencją bycia żołnierzem, było zużycie całej baterii blastera na przeciwnika. Gorzej było kiedy natykaliśmy się na trupy cywilów. Mag'gar nie był tak wspaniały jak nam się wydawało z daleka. W mieście poza żołnierzami nie było chyba nikogo. Wszystkich wytłukli, tak jak w wielu innych miejscach, które widziałem w czasie tej misji. Nie wiem, czy z nudów, dla zabawy, czy dlatego, że mieli ich za sojuszników Sithów. W każdym razie, widok góry spalonych, albo zalanych krwią ciał był gorszy od wszystkiego innego. Niejeden zwrócił obiad, gdy to zobaczył.
- Zajęliście przedmieścia?
- Zajęliśmy. Nasza "armia" była pierwsza, po paru dniach mieliśmy cały teren, który kazano nam zająć. Inni zaraz też przegonili Republikę, cała dzielnica była nasza, chociaż słowo "dzielnica" jest może trochę na wyrost. Bo tam niewiele już zostało, w czasie walk nikt się nie oszczędzał. Trzeba było coś zbombardować, zaraz się bombardowało. Trzeba było puścić eskadrę myśliwców i zdewastować jakiś plac, nie było gadania. Siły powietrzne nie miały widocznie przejmować się piechotą, tam na niebie toczyła się osobna walka, na śmierć i życie. Oprócz celowania, strzelania i przeczekiwania ostrzałów, trzeba było jeszcze zadzierać głowę i kontrolować, czy jakaś maszyna nie przygniecie cię do podłoża. Myślisz, że nie zdarzało się nam cieszyć po wygranej walce, kiedy nagle kawał płonącego myśliwca nie spadł na łeb grupce rozradowanych szeregowców, zamieniając ich w kupę walającego się po ulicy zwęglonego mięcha? Pewnie, że tak było, i to ile razy! Był tam taki jeden sierżant, całkiem porządny facet. Bronili się kilka godzin w pałacu jakiegoś arystokraty, on i jego drużyna. Już całkiem źle z nimi było, bo republikańców dookoła chyba z setka. Przypadkowo się tam znaleźliśmy i zupełnie niechcący wybiliśmy szkodników i uwolniliśmy naszych z pułapki. Tacy zadowoleni byli, jak nikt nigdy. Znaleźli w jednym ze skrzydeł pałacu, które akurat się nie spaliło jakiś alkohol. Mało co, a zrobilibyśmy tam regularną biesiadę. I w trakcie, kiedy tak prawie wszyscy się bawili, jakby nie było wojny dookoła, nadleciała cała eskadra i zaczęła ostrzeliwać jakiś obiekt w pobliżu. Zaraz nadlecieli nasi, zestrzelili paru i jeden kawał szmelcu walnął prosto w tego sierżanta i jego ludzi. To było kilka sekund, trzy, cztery najwyżej. Nie zdążyliśmy się nawet ukryć, a tamtym nawet uśmiechy z twarzy nie zdążyły zniknąć. Ale jak już się to stało, to ciężko było nawet ich kawałki znaleźć, tylko wielki krater i trochę spalonego dziadostwa w środku.
Wiesz, tak sobie wtedy pomyślałem, żeby nigdy w czasie wojny z niczego się nie cieszyć. Bo powód z którego się uśmiechasz, może zaraz zniknąć w jednej chwili.
- Co było dalej?
- Wschodnią część miasta mieliśmy opanowaną, straty były, oczywiście, ale niewielkie, mniejsze na pewno niż się spodziewaliśmy. Dostaliśmy wiadomość, że Republika umocniła się w centralnej dzielnicy, bo po drugiej stronie miasta mieli punkt przerzutowy do Noaana i za nic nie chcieli go stracić. Musieliśmy się spieszyć, bo Noaan był dobrze broniony, a bez zdobycia go mogliśmy sobie pomarzyć o przerwaniu frontu. Z resztą, cały czas nadchodziły raporty od tamtejszych dowódców. Żaden, no może prawie żaden nie był pomyślny. Tam było nieporównywalnie gorzej, artyleria utrzymywała naszych przed miastem, podobno na przedpolach Noaana płynęły rzeki krwi, w znaczeniu dosłownym, a piechocie ciężko było przejść, bo potykali się o swoich sztywnych kolegów. Ci, którzy tam walczyli, podobno całymi dobami nie widzieli światła, dnia w ogóle, bo wszystko zasłaniał gęsty, czarny dym z płonących budynków.
I my wiedzieliśmy, że jak zawiedziemy i nie odetniemy dostaw od naszej strony, to będziemy mieć na sumieniu wszystkich tych, w Noaanie.
Nasze myśliwce, jak dotąd całkiem nieźle sobie radziły, ale podobno tam, dalej, Republika miała w cholerę baterii przeciwlotniczych. Dziurawili naszych straszliwie. Trzeba było wywalczyć sobie pozycje samemu, dopiero później wpuścić tych z góry.
Dowódca jednej z kompanii, kapitan Ogblak, wyświetlił nam mapę miasta. Siedzieliśmy nad nią cały wieczór, komandor, czterech kapitanów, kilku poruczników, w tym ja. Wszyscy, którzy dowodzili jakąś większą czy mniejszą grupą. Byliśmy w jakimś małym domku, cały dach i piętro miał rozorane, tak, że mogłem sobie oglądać gwiazdy, siedząc na parterze. Na całej ulicy ten jeden domek w ogóle jeszcze stał i przypominał kształtem to czym w istocie był. Cała reszta leżała zgruzowana, gdzieniegdzie jeszcze pożar dokańczał dzieła.
Pamiętam, że głowiliśmy się jak ugryźć śródmieście, gdzie jest najsłabszy punkt. Nie mogliśmy liczyć na pomoc miejscowych, bo ci najzwyczajniej gnili w dołach po bombach, albo pod ścianami. Z mieszkańców odkryliśmy tylko w miarę sprawnego droida, który donosił nam jakieś płyny na przepłukanie gardła. Sierżant Tilldan wygrzebał go gdzieś z gruzowiska dwa domy dalej. To było jedyny tubylec z którym mogliśmy pogadać, z tym, że nie był zbyt rozmowny.
Ustaliliśmy, że musimy mimo wszystko zaatakować z góry, mimo ostrzału. Tam nie było tak przyjemnie jak tutaj, szlaki powietrzne, wysokie wieżowce. Im dalej w głąb Mag'gara, tym było coraz wyżej i wyżej, zaczynało brakować zwykłych uliczek.
Kapitan Ogblak powiedział wtedy, że już rozmawiał z dowództwem, i że przyślą trochę myśliwców i kanonierki do przetransportowania nas. Nie można było jednak liczyć na posiłki z innej części Northeerna, ani spoza planety. Wprawdzie Gwiezdna Kuźnia, o której coś wspominał, pracowała podobno pełną parą, ale to był czas wielkiego kontrataku Republiki. W wielu miejscach Galaktyki, w wielu miejscach kontrolowanych przez Sithów Republika odnosiła zwycięstwa, trzeba było posyłać tam wszystkie nowe jednostki. Malak nie miał chyba świadomości, że klęska jest nieunikniona, wierzył, że Kuźnia zapewni mu zwycięstwo. Prawda jest taka, że tam gdzie pojawiał się Malak, tam Sithowie albo wygrywali z ogromną trudnością, albo byli zmuszani do odwrotu. Wydawał, tak słyszałem, głupie, bezsensowne rozkazy, czasem kompletnie się gubił w tym co mówił i robił. Revan był w stanie wygrywać bitwy choćby i przestarzałą flotą, wyciągniętą z najciemniejszych otchłani Raxus Prime. Tylko dzięki niemu zajęliśmy tak wielkie terytorium, Malak nie powiększył go prawie wcale, a w okresie poprzedzającym bitwę o Gwiezdną Kuźnię, wręcz tracił kolejne systemy. Nie wspominam o tym co działo się później, po jego śmierci. Ale za to chyba nie należy go już winić, byliśmy po prostu zbyt oszołomieni, zagubieni, żeby utrzymać to co mieliśmy. Zasoby Kuźni przestały istnieć, tak jak ona sama. Mogliśmy bazować na tym co mieliśmy, a po nagłej śmierci wszystkich ludzi mogących rzeczywiście objąć rządy w Imperium, zapanował chaos.
- Znaleźliście sposób na atak?
- Tak, bo przecież nie było innego wyjścia. Cała noc nam zeszła na planowaniu, kontaktowaliśmy się z pozostałymi oddziałami w mieście, konsultowaliśmy pomysły. Szczęśliwie funkcjonowała łączność, Republice nawet nie udało się nas zagłuszyć. Już nad ranem porucznik Manddred zaproponował, żeby zaatakować równocześnie z trzech miejsc, tam gdzie wypatrzył jakieś, nawet minimalne, luki w obronie. Mieliśmy zająć najwyższą wieżę w jednym z zewnętrznych sektorów śródmieścia, druga grupa miała zająć szlak powietrzny idący od południa, trzecia zaś zbombardować platformę lądowniczą w sektorze północnym. My mieliśmy prowadzić ostrzał z tej wieży, mając przy okazji dobry widok na kluczową część miasta, tamci po zbombardowaniu tej platformy mieli pójść na pierwszy ogień, wlatując w samo centrum i starając się wypuścić żołnierzy na kluczowe place i ulice. Ci od szlaku mieli najgorzej, bo pełno tam było żołnierzy, różnych pancernych pojazdów i takich tam. Ale też ich grupa była największa z tych trzech. Musieli odbić szlak, wlecieć do centrum i wspomóc drugą grupę, która już by tam walczyła. Wszystko w tym planie było powiązane w najdrobniejszych szczegółach, każde zdarzenie co do minuty, nawet sekundy. Jedni mieli zrobić to, drudzy zaraz tamto, trzeci, gdy tylko ci drudzy tamto, natychmiast jeszcze coś innego. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że idealnie powiązany plan nie może wypalić, bo zawsze zdarza się coś nieprzewidzianego, ale nikt głośno nie wyrażał sprzeciwu. Każdy miał dość i chciał jeszcze wypocząć przed atakiem, który zaplanowaliśmy na południe.
Ruszyliśmy o wskazanej godzinie, wszystkie jednostki stawiły się na czas. Już w czasie lotu dostaliśmy się pod ostrzał, odpowiadaliśmy również ogniem. W tym chaosie, huku, nawet nie wiedziałem kiedy dotarliśmy w rejony śródmieścia. Widzieliśmy wieżę, którą mieliśmy zająć, ale już wtedy było nas bardzo mało. Pełno kanonierek zestrzelili po drodze, mieliśmy tylko nadzieje, że pozostali mieli więcej szczęścia. W tym ciągłym ostrzale w końcu i nam się dostało, ale nie na tyle mocno żeby nie dolecieć. Gdy znaleźliśmy się przy oknach, rozwaliliśmy wszystko w pył i wskoczyliśmy do środka. Wszystko było dokładnie opracowane, każdy ruszył w swoją stronę. Wziąłem ze sobą dwie drużyny i przedarliśmy się na szczyt, reszta opanowała środkowe, jeszcze inni dolne piętra. Na tej wieży było wielkie turbolaserowe działo. Dwóch szeregowców, Zan i Nayhen się nim zajęło, walili gdzie popadło, póki nie pojawili się nasi. Przybyli dość szybko, wiedzieliśmy poza tym już trochę wcześniej, bo z daleka dojrzeliśmy dym ze zniszczonej platformy, na której stało wtedy sporo sprzętu Republiki. Kiedy nadlecieli i zaczęli walkę, zabraliśmy się za swoje wyrzutnie rakiet, karabiny i wszystko co mieliśmy. Razem z tym działem posiadaliśmy sporo "argumentów" przeciwko Republice. Ale sytuacja była dosyć trudna bo trzecia armia nie nadleciała. Mieli spore opóźnienie, cholera.
- Kiedy do was dotarli? Bo bez nich nie opanowalibyście miasta - Dina przerwała Orionowi. Na jej twarzy malowało się coraz wyraźniejsze podekscytowanie.
- Nigdy. Kilka jednostek tylko się ostało, reszta tam poginęła. Z daleka widzieliśmy płomienie, dym, więc spodziewaliśmy się, że musiało być tam gorąco. Ale wszystkich unicestwili, także sprawili się doskonale. Inna sprawa, że nasza sytuacja wydawała się bez wyjścia. Utrzymaliśmy się do wieczora, w tej wieży, ale w końcu trafili nas czymś, ledwo sześć osób uszło z życiem, plus ci którzy byli na niższych poziomach. W całym mieście trwały walki, noc i dzień i jeszcze następną noc. Raz zyskiwaliśmy minimalną przewagę, raz musieliśmy się wycofywać z jakiegoś sektora. Tej drugiej nocy trochę się tu i tam uspokoiło. Udało nam się zniszczyć większość baterii, więc nasze myśliwce sprawniej mogły się bawić, podczas gdy my wypoczywaliśmy. Wtedy siedziałem razem z ośmioma kompanami w piwnicy jakiegoś centrum handlowego, kiedyś chyba rozświetlonego neonami, w tym czasie gdy tam byliśmy, było wypalone doszczętnie, Republika w środku urządziła tam grilla z cywili.
Więc gdy tam siedzieliśmy, opowiadaliśmy sobie to i owo. Jeden z tych, którzy tam byli - Olwerr, mówił, że to jego pierwsza kampania, że poszedł do wojska całkiem niedawno. Fakt, wyglądał na dzieciaka. Prawie płakał, bo zostawił w domu ojca i matkę, a brata stracił parę lat wcześniej, gdzieś w kosmicznej bitwie. Patrzyłem tak na niego i czułem gdzieś w środku ulgę, bo byłem właściwie sam na świecie, kariera wojskowa jakoś przysłoniła mi życie prywatne. Już ci wcześniej mówiłem, że postanowiłem się nigdy z niczego w czasie wojny nie cieszyć, ale to co wtedy czułem to chyba naprawdę była radość. Radość z tego, że już ani matka, ani ojciec nie martwią się o mnie w domu, gdzieś na drugim końcu Galaktyki, że nie muszę opłakiwać przedwcześnie zmarłego brata. W tamtym momencie ostatnią rzeczą, której pragnąłem, było zostanie głową rodziny. Wojny zawsze powracały i sprawiały, że rodziny musiały znosić rozstania, często już wieczne. Nie miałem ochoty na rozstania.
Droid zapiszczał i zaczął powoli gasnąć. W końcu o mały włos nie roztrzaskał się o obły, szklany stolik stojący obok fotela Diny.
- Chyba wymaga podładowania akumulatorów - wyjaśniła. - To zajmie chwilę, zróbmy sobie przerwę.
- Republika na taką skalę mordowała cywilów? To poważne oskarżenia, bardzo poważne - dziennikarka nie dowierzała.
- Napisaliście już wygodną historię i pewnie po tej rozmowie posypią się na mnie gromy. Wiem o tym, ale mówię to, bo to po prostu prawda. A prawdę trzeba mówić, niezależnie od tego czy ona boli, czy też przechodzimy obok niej do porządku dziennego. I w Mag'garze i w ogóle w różnych miejscach na Northeernie widziałem zabitych przez Republikę, mówiłem już. W Mag'garze w ogóle spotkaliśmy niewielu cywilów. Większość była martwa, zmasakrowana, część uciekła. Któregoś razu zdobyliśmy niewielkie więzienie, uratowaliśmy kilkuset ludzi. Do stóp nam padali, tak byli szczęśliwi. Republika po zajęciu Mag'gara mordowała kogo się dało, ale widocznie paru zwyrodnialców miało ochotę potorturować jakąś grupkę ludzi, ot, dla własnej przyjemności. Straszne rzeczy tam robili, nie będę mówił, bo to gorsze niż gdybym wylał teraz potok przekleństw, które musielibyście ocenzurować. Poza tym, nawet mnie robi się do dziś niedobrze, na samą myśl o tym, czego się wtedy dowiedziałem.
- Myślałam, że nic cię nie było w stanie poruszyć.
- Rzeczywiście niewiele. Sama rozumiesz, gdy twoim życiem staje się pole bitwy, gdzie strzały z blasterów, bomby, ogień, gruz, śmierć i ta cała reszta są codziennością, przestajesz zwracać uwagę na wiele rzeczy. Człowiek umie się łatwo przystosować do wielu niewygód i ekstremalnych sytuacji, jednym wychodzi to lepiej, innym trochę gorzej, ale każdy ma w sobie coś takiego. Coś, co pozwala zacząć trzeźwo myśleć i przetrwać. W czasie szturmu na jeden z magazynów Republiki, porucznik Manddred stracił obie nogi i rękę. Krew lała się z niego jak sok z dorodnego owoca; chciał, żebym go dobił. Dookoła walka, a ja w samym środku klęczę przy nim i wysłuchuje tej jego prośby. Są w życiu takie momenty, których nie da się wymazać z pamięci, choćbyś próbował jak tylko potrafisz.
- Spełniłeś tę prośbę?
- Spełniłem. Nie pytaj dlaczego, po prostu tak się stało i już. Przejdźmy dalej.
- Zdobyliście Mag'gar.
- Zdobyliśmy. Dowództwo uznało, że nie przełamią oporu Noaana, więc przerzucili część oddziałów do nas. Nie było wspanialszego widoku od żołnierzy z jetpackami, wyskakujących z kanonierek na tle płonącego miasta. Szybko zebrali się do kupy i odtąd szło łatwiej. Po tygodniu od tego momentu, Mag'gar był nasz, całkowicie. Republika uciekła, a my zostaliśmy w tej stercie ruin i czekaliśmy na dalsze rozkazy. Raporty z innych rejonów planety były nawet optymistyczne, siły były wyrównane, z każdą godziną zyskiwaliśmy drobną przewagę, choć oczywiście do zwycięstwa było bardzo daleko. Spoza planety mieliśmy mało wiadomości, w każdym razie niewiele się chyba zmieniło i Republika odzyskiwała kolejne systemy. Na Perlemiańskim Szlaku trwały walki, ale sytuacja była stabilna. Byliśmy całkiem niedaleko i też utrzymywaliśmy się od dłuższego czasu.
W końcu, któregoś dnia przeszedł rozkaz ataku. Odzwyczailiśmy się od ognistej łuny za wzgórzami, nad Noaanem, ale wszystko wskazywało na to, że rozbłyśnie na nowo i tym razem my także będziemy tam, a nie tutaj.
Na długo przed wyruszeniem, przyszła wiadomość od dowódcy naszej armii na Northeernie. Kazał nam wydzielić dziesięciu ludzi, nie więcej, którzy przedrą się jakimś kanałem do generatora energii w samym sercu miasta. Odkryli po prostu to przejście, nie wiem jakim sposobem, pewnie dzięki szpiegom. Dostaliśmy precyzyjnie nakreśloną trasę w całej sieci kanałów, z zaznaczonym miejscem, w którym był ten generator. Trzeba było przejść, wydostać się na powierzchnię i wysadzić cholerstwo, żeby wywołać jakąś reakcję łańcuchową. To podobno był najsłabszy element w całej układance. Wydawało się proste. Wysadzamy generator, podobnie dzieje się z okolicznymi budynkami i urządzeniami, Republika doznaje uszczerbku w samym środku swojego gniazdka, tracą zasilanie, my zyskujemy przewagę dzięki zaskoczeniu. Oczywiście był jeden mankament. To była misja samobójcza.
- Stawiam wszystko, że się zgłosiłeś.
- Tak, sam nie wiem dlaczego. Może się bałem bitwy? Może miałem już dosyć patrzenia na spalone trupy, na kolegów z poobrywanymi kończynami? Nie robiło to na mnie wrażenia, ale widocznie podświadomość mówiła: dość. Wszyscy rwali się do walki, wznosili okrzyki, hasła. Gdy przyszedł rozkaz ataku, wielu wskakiwało na jakieś podesty, wygłaszało mowy do swoich ludzi. Nie obchodziły mnie te bzdety. Nie miałem ochoty dzierżyć sztandarów i pięknie ginąć. Pomyślałem, że wykonam pożyteczną robotę i ułatwię trochę sprawę kamratom atakującym miasto. Nie myślałem wtedy o tym, czy przeżyję czy nie, właściwie jakoś mnie to nie zajmowało. Inni nie garnęli się tak chętnie, ale w końcu jakoś się tę dziesiątkę wybrało. Kapitan Ogblak wyznaczył siedmiu, pod groźbą kary śmierci, więc poszli. Może to był marny argument w obliczu tego co nas czekało, ale działało na psychikę. Dwóch jeszcze wcześniej zgłosiło się samych. Byłem więc ja, Zan, Nayhen, Croud, Olwerr, Orgard, Tilldan, Soran, Derreld i Yann. Większość z nich wymieniłem ci już wcześniej. Właśnie dlatego ich zapamiętałem, z tej misji. Orgard i Tilldan byli sierżantami, ja porucznikiem, Soran kapralem. Reszta to szeregowcy, więc właściwie objąłem przywództwo nad tym oddziałem.
Cel był jasny, więc kiedy oblężenie Noaana zaczęło się ponownie, nie trzeba było zadawać żadnych pytań. Ruszyliśmy wszystkimi siłami, wszystkim co mieliśmy. Podróż nie trwała długo, zaczęliśmy atak równocześnie z dwóch stron, dzięki łączności udało się zgrać w czasie. Nie wiem co się tam działo, od tamtej strony gdzie już wcześniej walczyli, pewnie była powtórka z rzeźni. Nikt się z resztą nad tym nie zastanawiał, mieliśmy swoją robotę. Kilka myśliwców odeskortowało nas na miejsce, przyjęli strzały na siebie. Nawet dobrze nie widzieliśmy Noaana, chociaż nad nim lecieliśmy, ale w tej części był cały, tutaj siły Sithów pojawiły się właściwie pierwszy raz w większej liczbie. Przedarliśmy się w tej zawierusze do wejścia do tunelu. Było to całkiem odludne miejsce, zupełnie ciche. Nie słyszeliśmy tutaj ani jednego wybuchu czy wystrzału. Zostaliśmy sami w dziesiątkę przed tym wejściem i teraz wszystko było w naszych rękach.
- Ile czasu kroczyliście tymi kanałami? Długo? Co się tam działo?
- Nie wiem ile, ale chyba trochę to trwało. W ciemnościach czas przestaje mieć znaczenie, zanika, bo brakuje punktów odniesienia. Kolejne kroki zamieniają się w monotonny, nieprzerwany dźwięk. Dziwne to było w ogóle uczucie, iść w tym ciemnym, zupełnie cichym tunelu, gdy gdzieś wysoko nad głową trwa regularna bitwa o spore miasto. Każdy chyba miał świadomość, co się tam na górze dzieje, wszyscy milczeli, nikt się właściwie nie odezwał, zwykłe przekleństwo po ugrzęźnięciu w szlamie było jak święto. Niech to szlag, strasznie tam było, już chyba wszyscy woleliby ostrzeliwać pozycje wroga na powierzchni i częstować ich termodetonatorami. Wiedzieliśmy niby, że nie powinniśmy tam nikogo spotkać, ale i tak każdemu żołądek do gardła podlatywał przy każdym zakręcie i skrzyżowaniu. Mapa działała, mieliśmy prostą drogę. Nie wiedzieliśmy tylko co nas czeka po wyjściu. W końcu szliśmy w sam środek miasta.
Dużo czasu minęło, zanim zaczęliśmy jakieś skąpe rozmowy. Soran, niski, krepy gość, rozkręcił się trochę i sypał sprośnymi żartami o twi'lekankach, żadnego chyba już nie pamiętam.... Sam gadałem trochę z każdym, dla podtrzymania na duchu. Orgard, jeden z sierżantów, miał chyba największego pietra, dam głowę, że się trząsł całą drogę. Chyba nie z zimna.... Yann w kółko nawijał o ścigaczach, sam w cywilu brał udział w jakichś wyścigach. On za to w ogóle nie zdawał sobie sprawy z żadnego zagrożenia, kompletnie odrealniony. W końcu znowu rozmowy ucichły, bo zobaczyliśmy właz przed sobą. Odbezpieczyliśmy broń i wyszliśmy, najciszej jak się da. Było pusto. Znaleźliśmy generator, obłożyliśmy ładunkami. Byliśmy blisko powierzchni, bo nie widzieliśmy nawet wierzchołków wież nad sobą. Już odpalaliśmy, kiedy nas zaatakowali. Nie wiem, czy wyczekiwali co zrobimy, czy byli tu przypadkowo. Spory oddział, dużo ich było.
Potem było dość normalnie, strzelanina, walka, czasem nawet wręcz. Ale przeżyliśmy, sam do dziś nie wiem jak, ale odparliśmy gnojków.
- Można było odpalać.
- Można, ale zastanawialiśmy się jeszcze co zrobić. Właściwie jedyną opcją było uciec z powrotem do tunelu, ale mógł się cały zawalić po wybuchu, skoro ładunki miały taką moc, o jakiej nam mówiono. Trzeba się było spieszyć, bo nie wiedzieliśmy ile czasu minęło od początku bitwy. Z komunikatora nikt się nie zgłaszał, szczerze mówiąc, przechodziły nam przez głowę takie myśli, że już po zawodach, że teraz to i tak nie ma już znaczenia. Dookoła było pusto i cicho, niewielki placyk, generator, wieżowce dookoła. Uznaliśmy, że albo zginiemy od razu, albo spróbujemy się uratować w kanale.
Olwerr, tak chyba Olwerr... albo nie, może to był Derreld? Cholera, nie pamiętam, obaj byli do siebie dość podobni i to nie w hełmach, jak pewnie myślisz. No, mniejsza z tym. Któryś z nich odpalił i zwialiśmy to kanału, i biegliśmy jak najdalej się dało. W końcu zatrzymaliśmy się po kilkudziesięciu, może i kilkuset metrach. Słyszeliśmy wybuch, wszystko zaczęło się trząść. Słyszeliśmy jak zawala się wejście, ale moc bomby była rzeczywiście ogromna, bo zanosiło się na to, że na włazie się nie skończy. Biegliśmy dalej, równo z pękającym sufitem, uciekaliśmy jak przez wielką falą. Nie wiem ile to trwało, ale chyba parę godzin. Zatrzymywaliśmy się, ale zaraz trzeba było biec dalej. W końcu dotarliśmy do takiego miejsca, które wytrzymało, od tyłu byliśmy odcięci, kanał przestał istnieć. Przed nami była długa droga, ale żyliśmy. Zaczęliśmy się wtedy tak cieszyć jak dzieci. Radość była ogromna, ale byliśmy tak padnięci, że nawet nie zauważyliśmy jak zasnęliśmy.
- Dotarliście na zewnątrz?
- Było ciężko, bo w paru miejscach ściany kanału się nieco obruszyły, trzeba było obchodzić wyznaczoną trasę, czasem iść w dół, czasem ostro w górę, ale dotarliśmy do włazu, a właściwie do windy, więc znaleźliśmy się w zupełnie nieznanym miejscu. Wszystko się wyjaśniło, gdy byliśmy na zewnątrz.
Spędziliśmy tam w środku nawet nie kilka, ale kilkanaście godzin, może nawet więcej niż dwadzieścia. Ale wszystko nie miało sensu, to co zrobiliśmy, bo w tym czasie Republika przysłała posiłki. Ogromne posiłki! Właz wychodził na coś, co przed bitwą mogło być dużym placem pomiędzy kilkoma wieżowcami. Ale wtedy z drapaczy zostały już tylko dymiące szkielety, cały plac był zasypany gruzem. Miejsca było mało, byliśmy wysoko, w całym tym gruzowisku był jeden duży otwór, mieliśmy widok na panoramę miasta. Wszystko tam w oddali płonęło, płonęło wszędzie dookoła nas. Wszędzie latały statki i myśliwce Republiki, cholerne Aureki i kilka Star Saberów. Nie powiem, żeby przyjemne było oglądanie całej masy wrogich jednostek ścigających nasze nędzne resztki przez płonące ruiny. Napatrzyliśmy się na to dostatecznie, w końcu byliśmy uwięzieni na jakiejś zniszczonej, wysoko położonej platformie, w koło nie było już naszych. Znowu się wtedy przekonałem, że nie powinno się z niczego na wojnie cieszyć. Chwila radości, a później dostajesz cios w łeb i uświadamiasz sobie, że wszystko jednak wyszło do...
- Co się z wami stało?
- Wypatrzyli nas, mniej więcej po dobie. Jedni w tym czasie chcieli nawet skakać stamtąd i ze sobą skończyć, tak już mieli dość. Inni ciągle nosili w sobie jakąś złudną nadzieję, że ktoś po nas przyleci. Ale jak do cholery, skoro nikt nie wiedział gdzie jesteśmy? I mieliśmy przecież nie żyć, tak stawiano i z takim nastawieniem szliśmy sami. Jak już nas żołnierze Republiki znaleźli, nie strzelali, wylądowali i zabrali na pokład jakiegoś stateczku. Miasto było oczyszczone z Sithów, trafiliśmy do jakiegoś jenieckiego obozu, kilka kilometrów za Noaanem. Całkiem płaski teren, widać było z daleka płonące miasto, niebo było całe czarne od dymu, w dzień i w nocy, czuliśmy się trochę jak na jakimś wulkanicznym świecie, bo całe te tereny stawały się szybko brunatną pustynią. Dużo tam siedziało w tym obozie naszych, pełno cywilów z okolicznych miejscowości, dużo z Noaana. Nie chcieli się z nami męczyć, któregoś dnia przyjechał generał - znałem go, nazywał się Miqrel - i dał rozkaz, żeby wszystkich po kolei likwidować. Słyszałem to przypadkowo, podkradłem się do kwatery strażników.
- Miqrel to bohater Republiki, wsławił się odwagą w wielu bitwach z wojskami Revana i Malaka. Wygłosił długie, płomienne przemówienie na paradzie zwycięstwa na Coruscant, po powrocie z Lehona. Do dzisiaj jest czczony jak najświętsza osobistość.
- Nie wiem, być może. Mógł sobie wygłaszać przemowy, chodzić z dumnie powiewającymi proporcami, robić za jednego z ojców zwycięstwa. Dla mnie był i jest człowiekiem, który masakrował ludzi na Northeernie. Dowiedziałem się później, że stał za większością rozkazów o mordowaniu ludzi podejrzanych o sprzyjanie Sithom. Te góry trupów, o których mówiłem to jego wkład w tę wojnę. Mogę takich jak on przytoczyć jeszcze wielu, ale nie starczyłoby mi teraz pewnie życia na użeranie się z nimi w sądach. Napisaliście już swoją historię, każdy kto myśli inaczej, kto zna prawdę, jest traktowany jak niebezpieczny szkodnik.
- Był obóz...
- Były jakieś tam przesłuchania, brutalne, ale niewielu ich doświadczyło. Z naszej dziesiątki, tej dziesiątki, która została zgarnięta sprzed wyjścia z tunelu zabrali Tilldana i Zana. Nic nie powiedzieli, ale podejrzewam, że tamci nie chcieli się niczego dowiedzieć. Zamęczyli ich na śmierć, jednego dnia. Z samego rana wywlekli już martwego Tilldana i wrzucili do dołu na skraju obozu, do innych ciał. Zana wywalili na zewnątrz jeszcze żywego, ale niewiele mu było potrzeba czasu. Siedziałem przy nim razem z kilkoma innymi. Paskudnie wyglądał, ręce połamane, kolana pozgniatane, cały w zakrzepłej krwi, oparzony. Był ledwo przytomny, coś próbował mówić, ale nie dał rady. Wrzuciliśmy go do tego dołu wieczorem, razem z innymi zwłokami. Nayhen dostał jeszcze po głowie, bo za wolno się ruszał. Później dostał przez to jakichś omamów, mamrotał o domu, matce. Żal go nam było, ale trzeba było się martwić też o siebie, więc w końcu przestaliśmy zwracać na to uwagę. Minęło kilka dni i kolejna wielka flota Republiki zwaliła się na Northeern. Widocznie dotarli w pobliże i zostali wezwani na pomoc, nie wiem, nie wnikałem, bo nie ma to znaczenia. Zaczęła się regularna czystka planety z Sithów. Bez przerwy latali gdzie popadło, z każdej strony słychać było strzały, wybuchy, co jakiś czas przelatywały jakieś nasze pojedyncze jednostki, uciekały w popłochu przed istną armadą, która je ścigała. Na tle tych powietrznych gonitw zabierali kolejne grupy ludzi, czy to gdzieś w okolice obozu, czy gdzieś dalej, nie wiem gdzie i wiadomo, nikt z nich nie wracał. Trochę to trwało, strażnicy się spieszyli, bo coraz niebezpieczniej było im tam siedzieć, bez przerwy spadały bomby, spalone myśliwce, strzelali gdzie popadło. Niewielu nas zostało w tym obozie, aż któregoś dnia, kiedy już nawet zgliszcza Noaana powoli dogasały tam daleko, przyleciały po nas transportowce z osłoną, ostrzelali budynki Republiki i zabrali ilu się dało ze sobą. Nie wiem czy z dziesięć procent jeńców się uratowało. Lecieliśmy szybko, bo zaraz na ogonie mieliśmy Republikę, oczywiście bez ostrej strzelaniny się nie obyło. Jakoś znaleźli nasz obóz, ktoś kogoś namówił, żeby jednak po nas przylecieć. Daję słowo, gdybym wyznawał jakąś religię, powiedziałbym, że to cud. Ale nie wyznaję i w nic nie wierzę. Żadne siły wyższe nie byłyby tak wredne, żeby pakować ludzi w takie piekło.
- To był już ostateczny odwrót z planety?
- Tak, wszystko przepadło, uciekaliśmy w popłochu. Republika miała dziesięciokrotną przewagę, już wtedy słyszałem jakieś plotki, że podobno zaatakowali Gwiezdną Kuźnię. Uwierzysz, że ja wtedy nie wiedziałem nawet dokładnie co to jest, jak funkcjonuje? Ale skoro było to ważne, tym bardziej trzeba było ratować wszystkie siły, żeby walczyć tam. Northeern wyglądał wtedy tak jak ci już mówiłem. Niemalże wulkaniczny krajobraz, pył, dym, wszędzie, gdzie tylko było miasto, osada, wioska - wszystko trawił ogień, i te wszystkie statki, aż po horyzont. Nasze w odwrocie, Republiki tryumfujące, strzelające do nas z całą mocą. Ja tam z góry, głowę dam, słyszałem wrzaski ludzi na powierzchni, których tam mordowali, jak tylko się nawinęli pod lufę blastera. Kiedy opuściliśmy atmosferę, trafiliśmy na statek i skoczyliśmy w nadprzestrzeń, dopiero wtedy poczułem, że oddycham, że w ogóle mogę odetchnąć. Na pokładzie odbył się przegląd wojsk. Wspominałem na początku jak wyglądały wracające z frontu jednostki. Wyglądaliśmy sto razy gorzej. Każdy podarty, brudny, poraniony, zbroję miał może co czwarty, jeśli była jeszcze choć trochę zdatna do użycia. Przeżyła może jedna piętnasta tego, co przybyło tutaj wiele dni wcześniej. W takim stanie nie było mowy o locie nad Lehon, Rakata Prime czy jak jeszcze to określają, każdy półgłówek doszedłby do takiego wniosku. Skierowali nas do centrum medycznego na jakimś księżycu, gdzieś na krańcach naszego terytorium. Tam nas zastała później wieść, że Malak nie żyje, armia Sithów jest w rozsypce, przegraliśmy bitwę o Kuźnię. Malaka nam szkoda nie było, był nam obojętny, ale każdy jakoś tam odczuł, że to koniec marzeń o wspaniałym wszechświecie. Potem zaczęły się obozy jenieckie, więzienia, ale w porównaniu z tym na Northeernie czułem się jak w dobrym hotelu. Od tamtego czasu nikogo z tych, o których opowiadałem nie spotkałem.
- Minęło dokładnie dziesięć lat od końca kampanii na Northeernie. Co w tej chwili czujesz, po takim czasie? Dumę z bycia żołnierzem, ze służby ideałom, z poświęcenia, niezłomności? A może wzruszenie na myśl o przyjaciołach, jakichś - mimo wszystko - szczęśliwych chwilach?
- Chce mi się pić. I spać.
Widok z tarasu działał kojąco. Leran Orion czuł ulgę, wpatrując się przez długie godziny na roślinność, żywą, wspaniałą przyrodę. Wiatr zrywał liście z drzew i rozrzucał je wedle swej woli, gdzie tylko chciał. Trawa łagodnie szumiała, gałęzie uginały się delikatnie, drzewa skrzypiały. Wszystko łączyło się w jakąś muzykę, łagodną, dzięki której Leran mógł odetchnąć pełną piersią. Z pewnością znajdował się w miejscu lepszym niż to było kilkanaście dni temu, gdy udzielał wywiadu dziennikarce na Northeernie, dziesięć lat po bohaterskim wypędzeniu Sithów i nieco mniej bohaterskim wyrżnięciu niemal wszystkich mieszkańców planety, o czym trudno było gdziekolwiek usłyszeć. Oczekiwał właśnie na wiadomość od Diny Thas, która miała nadejść lada chwila. Istotnie, jeszcze tego samego wieczora droid protokolarny przyniósł jego datapad z informacją, ale nie bezpośrednio od Diny, lecz od bezosobowego tworu, podpisanego po prostu "redakcja".
W związku z licznymi błędami natury merytorycznej, lukami w wiedzy historycznej i kontrowersyjnymi wypowiedziami nacechowanymi emocjonalnie, uprzejmie informujemy, że niedawny wywiad przeprowadzony z panem został zweryfikowany negatywnie na ostatnim kolegium redakcyjnym i nie zostanie on przedstawiony szerszemu gronu odbiorców.
Z wyrazami szacunku,
Redakcja
Historię zawsze piszą zwycięzcy. Przegrani tylko żałują, że żyją.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 6,40 Liczba: 5 |
|
Adakus2012-04-16 13:19:44
Przyznam ze ciekawie przedstawiłeś swoje opowiadanie, przypomina mi to wywiad z weteranem wojen bałkańskich, gdzie każda że stron miały swoich bohaterów i zbrodniarzy.
Jaro2012-03-30 22:47:25
"Wywiad", czyli mieszanka Star Wars z wojną i "Nad Niemnem".
Przykro mi to mówić, Elendil, ale Twoje opowiadanie jest po prostu śmiertelnie nudne. Czemu przybrało akurat formę wywiadu - nie wiem, bo ta cała reporterka i tak prawie w ogóle się nie odzywa. Gdybyśmy mieli do czynienia z realną akcją, dialogami między bohaterami itp., no to może jakoś by to wszystko zadziałało. Ale nie w ten sposób. Nie jako usypiające monologi. Przez całe opowiadanie czułem się zupełnie inaczej niż ona - z każdym kolejnym zdaniem powieki opadały mi coraz niżej. Nie obchodziło mnie, jak się ta cała historia skończy(ła).
Osobny zarzut należy się za niezwykle naiwne przedstawienie Republiki w otwarcie złym świetle, na które w innych źródłach nie ma niestety żadnych dowodów.
2/10
NLoriel2012-03-30 10:04:48
Rewizjonizm jak za dawnych lat...
Carno2012-03-29 20:42:28
Bardzo spodobała mi się formuła wywiadu, szczególnie, że przedstawiona z perspektywy "tej drugiej strony". Wywiad ma to do siebie jednak, że bez dobrego dziennikarza, może sporo stracić. Tak, jak niestety było w tym przypadku.
Naprawdę rozumiem, że miałeś zamiar przedstawić tę dziennikarkę jako znudzoną, nieprzygotowaną itd. Ale po pierwsze - wiedziała ona zdecydowanie za dużo jak na ten typ (szczegóły bitwy o miasta, wymienienie wszystkich honorów tego generała Republiki), a jednocześnie jej pytania mocno kładły wywiad. Było też ich zbyt mało.
Zbyt często mieliśmy do czynienia z tak obszernymi odpowiedziami, że czytelnik wprost traci wątek. Szczególnie, że Orion momentami przynudzał.
Co nie zmienia faktu, że spodobały mi się te smaczki o Malaku jako o beznadziejnym przywódcy, czy o zbrodniach Republiki. Gdybyś jednak tę dziennikarkę nieco "ucharakternił"...
6/10 i drugie miejsce w tym konkursie.
Darth Kasa2012-03-28 22:15:27
Bardzo mi się podobała konwencja wywiadu. To właściwie największy plus tego opowiadania, ale momentami dałem się nawet wciągnąć w akcję - opisy nie nudzą. Moim zdaniem przesadziłeś tylko z przedstawieniem okrucieństw Republiki i wybielaniem Sithów, ale przynajmniej w tym drugim przypadku nie rzucało się to w oczy, bo u Republiki już dość mocno. Można trochę podkoloryzować opowiadanie, ale tu Republika jest opisywana jak hitlerowcy. No ale fanfiki nie są kanoniczne, więc to nie boli :P 7/10.