Autor: Srdjan „Jedi Nadiru Radena” Jovanovski
Gdy ją pytają, dokąd zmierza, zawsze odpowiada „w kierunku nieba”. Kiedy zastanawiają się, czy gdzieś jej kiedyś nie widzieli, odprawia ich słowami „w przestworzach”. Jeśli zachodzą w głowę, co tutaj robi, częstuje ich odpowiedzią „jestem tu tylko przelotem”. Gdy zadają najważniejsze z pytań, to, od którego nigdy nie sposób uciec — kim jesteś? — wtedy mówi z najszczerszym uśmiechem „Kay Reitan, niezależna kurierka”.
Z jakiegoś powodu nikt nigdy nie jest usatysfakcjonowany tymi odpowiedziami. Wszyscy się dopytują, niemiłosiernie drążą, w każdej rozmowie próbują uszczknąć odrobiny płaszcza tajemnicy, którym podobno się okrywa. Wszyscy z wyjątkiem jednej, bardzo niezwykłej osoby. Gdyby to był ktokolwiek inny, zignorowałaby prośbę o pomoc i leciała dalej w swoją stronę. I gdyby to był ktokolwiek inny, zamordowałaby ją gołymi rękoma.
Znalezienie się czoło w czoło z prującym ze wszystkich turbolaserów krążownikiem typu Interdictor to bowiem całkiem dobry sposób na obudzenie w kimś morderczych instynktów.
— Sugestia. Pani, proponuję przenieść się w miejsce mniej obniżające nasze prawdopodobieństwo dożycia długiej i spokojnej starości. Na przykład inny układ gwiezdny. Najlepiej taki, w którym nie toczy się bitwa.
— Jakiś ty strasznie śmieszny, TK — mruknęła Kay, spoglądając w otchłań wielkiej paszczy rekina firaxa, którym przez ułamek sekundy zdał się być egzotyczny, wycięty w wąską literę „U” kadłub okrętu Imperium Sithów. Zjeżyła się zwłaszcza na widok imponującego uzębienia Interdictora, automatycznych działek przeciwmyśliwskich, skonstruowanych w jednym tylko celu: by dla wrogich pilotów na tyle głupich, by przelatywać obok, był to ostatni widok w życiu. Kurierka pchnęła manetkę akceleratora do oporu i wykonała wiraż, od którego pociemniało jej w oczach.
Mimo, że jej lekki jacht kurierski, „Czarna Symetria”, był zwinny i szybki, w czym prawie dorównywał osiągom nowoczesnych myśliwców, oczami wyobraźni widziała, jak owiewka rozpada się od celnej serii jednego z działek. W duchu już się witała z chłodem próżni, przygotowywała na bolesną śmierć od zamarznięcia lub dekompresji — ale nic się nie stało. Jacht gładko się obrócił i pomknął czym dalej od krążownika. Zajęta okładaniem się strugami skondensowanej plazmy z dwiema krążącymi dookoła fregatami, załoga Interdictora pewnie nawet nie zauważyła „Czarnej Symetrii”.
— Uważaj, żebym się nie zakrztusiła na śmierć ze śmiechu, zanim się znowu o coś rozbijemy — dopowiedziała. Starła rękawem kropelki potu, które niewiadomo skąd wzięły się na jej czole. To jeszcze nie był koniec. Uniknęła jednego Interdictora, jednak z prawej strony zagrażała jej chmara myśliwców, uwijających się wokół siebie w chaotycznym tańcu, a po lewej i u dołu toczył się artyleryjski pojedynek potężnego, klinowatego Centuriona z czterokrotnie mniejszymi Hammerheadami. — Jak już skończyłeś sypać żartami, TK, zorientuj się, gdzie jest nasz cel.
— Dumne stwierdzenie. Pani, wprowadziłem współrzędne 4,41 sekundy przed pani pytaniem. Czy zasłużyłem sobie na podwyżkę?
Kay zerknęła na migoczący czerwonymi i zielonymi kropkami ekran „wróg-przyjaciel” i obliczyła trasę przelotu tak, by uniknąć największych ognisk walk. Przez kilka chwil wpatrywała się w wywołaną naprędce holomapę taktyczną. Na polu bitwy stawiło się blisko pół setki gwiezdnych okrętów różnych typów. Liczba nie robiła na niej wrażenia — odwrotnie do składu obu flot. Okręty wojenne, które do siebie strzelały, co do jednego powstały w stoczniach Republiki. Interdictory, Centuriony, Foraye, Preatoriany czy Hammerheady, dopóki nie oświetliło się ich wiązkami sensorów, nie można było określić, do kogo tak naprawdę należały.
Revan — nie, teraz już Darth Revan — nie wyciągnął swoich maszyn z magicznego worka, nie wyczarował okrętów i ich załóg z gwiezdnego pyłu. To naprawdę była wojna domowa. Kilka tygodniu temu, pomyślała Kay, nikt o zdrowych zmysłach nie przypuszczałby, że po zwycięstwie nad Mandalorianami wybuchnie jeszcze jakikolwiek konflikt. Wszyscy oczekiwali upragnionego pokoju.
— Spostrzeżenie. Pani, zbliżamy się do celu. Moje kalkulacje wskazują na dziewiętnastoprocentowy odchył od trajektorii orbitalnej. Cel spadnie w atmosferę za godzinę i czterdzieści sześć koma pięć minut.
Pilotka zmrużyła oczy.
— Gdzie ty widzisz...? Ach, tam.
Na tle brązowo-burych kontynentów i obmywających je oceanów Commenoru dostrzegła nieregularną strukturę. Stacja kosmiczna „Sirap 6” i jej pudełkowate odnogi wisiały niebezpiecznie blisko górnych warstw atmosfery. W miarę zbliżania się do tego wyjątkowo szkaradnego zlepka modułów zaczęła rozumieć, dlaczego otrzymała prośbę o pomoc.
— Wylądujemy w największym hangarze.
Odnalezienie prostokątnej ramki obleczonej polem siłowym nie było trudne — w poskręcanych burtach, ścianach i nadbudówkach stacji kosmicznej i pomiędzy postrzępionymi kikutami stabilizatorów orbitalnych, nie żarzyło się praktycznie żadne inne światło. „Sirap 6” przypominał małe miasteczko po przejściu przez nie huraganu.
Osadziła „Czarną Symetrię” na płycie lądowiska kilka metrów za linią pola i wypięła się z uprzęży ochronnej. Zerknęła na złociste fotoreceptory trójkątnej maski mechanicznego towarzysza.
— Zostań na statku, TK.
— Ironiczne rozbawienie. Ha, ha, ha, bardzo śmieszne, pani.
TK obrócił się w fotelu i sugestywnie machnął swą mechaniczną ręką w miejscu, gdzie powinny być jego zgięte kolana. Protokolarne-defensywne droidy modelu TKp20 miały to do siebie, że z reguły robiły wszystko wspak — nie przestrzegały żadnego protokołu i postępowały zgodnie ze starożytną zasadą mówiącą, że „najlepszą obroną jest atak”. W efekcie uporczywego stosowania tej filozofii, TK stracił dolną część swojego ciała w głupiej i niepotrzebnej walce z dwoma przerośniętymi Gammoreanami.
Kay w odpowiedzi tylko błysnęła wyszczerzonymi zębami. Zgrzyt otwieranych wrót hangaru był dla niej sygnałem, że czas się ruszyć. Zeszła z rampy dziarskim krokiem tylko po to, by po chwili zawahać się, zwolnić i wreszcie zatrzymać z wymalowanym na twarzy niedowierzaniem.
— W coś ty mnie znowu wpakował? — jęknęła.
Zayne Carrick zaprezentował jej swój charakterystyczny, naiwny uśmiech.
— Nic, w co zwykle się sam nie pakuje — odparła za niego Jarael z ciężkim westchnieniem, wskazując za siebie kciukiem. — Pozdrowienia od Dartha Revana z Systemu Koreliańskiego.
Żadna z kilkuset tłoczących się za Arkanianką istot nie uśmiechnęła się na powitanie.
Rzucane ukradkiem spojrzenia, trzymane kurczowo przy ciele tobołki i przybrudzone, w wielu przypadkach poszarpane ubrania Selonian, Drallów, Twi'leków i przede wszystkim ludzi dobitnie i brutalnie opowiadały powtarzającą się od dziesiątek tysięcy lat historię uchodźców wojennych. Niestety, Zayne nie wyglądał dużo lepiej, z podkrążonymi oczami, wyrazem znużenia na twarzy i ciemnobłękitną kurtką, która wisiała na nim jak na cienkim drążku.
— Pamiętasz, kiedy opowiadałem ci o Projekcie Dzikiego Księżyca? — zagaił. Odeszli na kilkanaście kroków od niespokojnego tłumu. Jarael dołączyła do nich, jak tylko uspokoiła pewnego spanikowanego staruszka, który za każdym rogiem widział czających się do ataku Mandalorian. Piękna Arkanianka jako jedyna sprawiała wrażenie odrobinę bardziej wypoczętej, ale jej wytłuszczone białe włosy i wypłowiały kombinezon naznaczony potężną kolekcją oleistych plam sugerowały jedynie, że doskonale maskuje swoje zmęczenie. — Pomoc wykluczonym, uchodźcom, przesiedlonym, niesłusznie oskarżonym, pamiętasz? Ci ludzie uciekli z Tralusa, a my myśleliśmy, że na Commenorze będą bezpieczni. To miał być tylko punkt przesiadkowy dla nich, a...
— Zayne, to nie twoja wina — powstrzymała go Kay, a Jarael, jakby dla wzmocnienia siły jej słów, położyła rękę na jego barku. — Nie musisz też wyjaśniać, co się stało. Widziałam stację z zewnątrz. Ale nie do końca wiem, czego ode mnie oczekujesz. „Symetria” może pomieścić maksymalnie dziesięć osób i to chyba tylko, jeśli wepchnę „nadbagażowych” pasażerów do schowka na garderobę.
— To żaden problem. — Błękitne tatuaże zdobiące alabastrowe policzki Arkanianki rozciągnęły się w uśmiechu. — Mamy plan.
— Sęk w tym, że — Zayne podrapał się nerwowo po karku — najpierw musimy do niego przekonać naszych dumnych Korelian, a, jakby to powiedzieć, nie stanowimy dla nich w tej chwili wzoru zaufania i pewności.
— Nie doceniasz się. Po pierwsze uratowałeś ich, po drugie masz miecz świetlny symbolizujący dobrych Jedi i po trzecie sprowadziłeś im pomoc. Fakt, że nie taką, jak trzeba — odchrząknęła z autoironią — ale mimo wszystko pomoc. Masz kredyt zaufania. I plan. To teraz powiedz jeszcze jaki, a rozegramy to jak należy.
Zayne wymienił niepewne spojrzenia z Jarael.
— Skoro tak uważasz...
Kiedy skończył mówić, Kay miała wysoko uniesione brwi, ale w kąciku jej ust już zaczął się błąkać uśmieszek.
— Obłędny plan — skomentowała. — I w waszym stylu. Poczekaj chwilkę.
Kurierka rozejrzała się po hangarze i rozszerzyła uśmiech. Z nieprzystającym do niewesołej sytuacji chichotem podała Zayne'owi duży plastalowy pojemnik po paliwie, który przed chwilą podpierał ścianę. Poklepała byłego padawana po plecach, szepnęła mu do ucha „A teraz zaufaj mi i zdradź im swój plan”, po czym delikatnie popchnęła go w stronę równie zdziwionych jej zachowaniem uchodźców. Cierpiętnicza mina Carricka wyzwoliła wybuch stłumionego śmiechu u Jarael, więc chłopak nie miał wyboru — musiał stanąć na pudle, przełamać się i przemówić.
I zrobił to.
Była dokładnie tam, gdzie powiedział. Jej obły, lekko jajowaty kształt i cztery przerośnięte gondole silnikowe mieniły się wszystkimi kolorami tęczy, smagały po oczach wirującymi w przypadkowych pląsach reflektorami jonowymi i — gdyby tego wszystkiego było mało — wystawiały na widok całej galaktyki gigantyczną holoreklamamę niejakiego Zeltroniańskiego Raju. Licząca ponad osiemset metrów „Szczęśliwa Dziesiątka” wcale a wcale nie wyglądała na opuszczoną i uszkodzoną. Ale tak właśnie było, o czym Kay przekonało zeskanowanie dryfującej jednostki.
— Nadal nie wiem, jakim cudem ich do tego namówiliśmy — powiedział Zayne zza jej fotela. „Czarna Symetria” miała dwuosobowy kokpit, więc zarówno Zayne, jak i Jarael musieli im towarzyszyć na stojąco. Im, ponieważ TK, jak na niego przystało, nie dał się ani o centymetr ruszyć ze swojego miejsca.
— To Korelianie — odparła Kay. — Kiedy im powiedziałeś, że mają naprawić statek kosmiczny, aż im się zaświeciły oczy. A kiedy dodałeś, że to luksusowy gwiezdny liniowiec i latające kasyno w jednym... Dziwisz się, że mało nie przypuścili szturmu na „Symetrię”?
— Poza tym — odezwał się buzujący podekscytowaniem głos — to obłędny plan!
— Obłędny, taa — wtrącił się melodyjny baryton. — To gdzie ten iridoriański rum, pani kapitan? Ja tej „obłędnej roboty” nie robię na trzeźwo, ni za Hutta, a gardło mnie już suszy. No?
Kay Reitan zamknęła na moment powieki, zaczerpnęła powietrza i wypuściła je z cichym sykiem. Już żałowała, że wpuściła tę bandę wariatów na pokład jachtu. Sześciu, pożal się Mocy, mechaników i techników miało im pomóc doprowadzić „Szczęśliwą Dziesiątkę” do stanu używalności, ale ona nie potrafiła sobie wyobrazić tej zgrai przy jakiejkolwiek poważniejszej pracy. Zapijaczony, niebieskoskóry Ortolanin, kosmata Selonianka nie umiejąca wykrztusić słowa w Basicu, gryzoniowaty Drall ze zbyt wysokim mniemaniem o sobie, rozemocjonowany i patykowaty student i dwóch wąsatych facetów z pięćdziesiątką na karku. Jakim cudem w gronie trzystu czy czterystu istot musieli zaprowadzić selekcję negatywną, by wyłonić tą szóstkę? To się nie mieściło w głowie!
— Jak cię suszy, to sobie przykręć trąbę do kranu w łazience. A teraz cicho, chyba, że ktoś z was chce zaliczyć spacerek po drugiej stronie śluzy powietrznej — rzuciła do tyłu. Delikatnie wykręciła ster, by „Czarna Symetria” ominęła gruby warkocz szczątków ciągnących się za wrakiem jakiegoś okrętu. — Kiedy go wypatrzyliście?
— Zanim wysłaliśmy do ciebie sygnał — opowiedziała Jarael. — Robiliśmy obchód stacji, by sprawdzić, czy zostali jacyś maruderzy po tym, jak załoga zwiała. Liniowiec po prostu tam wisiał i się nie ruszał, tylko co chwila wylatywały z niego kapsuły ratunkowe. Tak jak na stacji, wszyscy, którzy mogli, pouciekali. Założyliśmy, że statek zaatakowała ta sama eskadra myśliwców Sithów, co nas.
— Nie wygląda na to. — Kay dotknęła głównego ekranu, by w kamerze trzykrotnie powiększyć wyświetlające się po kolei najbardziej newralgiczne podzespoły „Dziesiątki”. — Widzicie? Napęd, łączność, nawigacja, generatory i tak dalej, wszystkie są nieuszkodzone. Jesteście pewni, że nikogo nie ma na pokładzie?
— Teraz, kiedy o tym wspominasz... — Zayne zmarszczył czoło i skupił się. — Tak, masz rację! Tam wciąż są ludzie!
— Chciał pan powiedzieć „istoty”. — Nagle pomiędzy Jarael a Zaynem pojawił się Drall. — Taki humanocentryzm i upraszczanie kwestii rasowych nie przystoją rycerzowi Jedi.
— Radosne stwierdzenie. Poparłbym te słowa całym sercem, gdybym tylko je miał! — TK aż się uniósł w swoim fotelu. — To odrażające, pani, jak ludzie wywyższają się ponad nas, biedne droidy i obcych.
— Nie mówiłem o tobie, blaszaku — parsknął Drall urażonym tonem.
Wszyscy na niego spojrzeli, przetrzymali na nim wzrok i jednocześnie, bez słowa komentarza, wrócili do swoich zajęć.
Pilotka skierowała sensory na rozgrywającą się kilkadziesiąt kilometrów dalej bitwę. Co jakiś czas zabłąkane turbolaserowe wystrzały niebezpiecznie szybowały w ogólnym kierunku planety, po drodze wytrącając resztki zabójczej energii, ale z obu gwiezdnych flot jak gdyby zeszła para.
— Trzymajcie się.
Rozpoczęła powolne podejście pod brzuch luksusowego liniowca, gdzie spodziewała się znaleźć lądowisko. Przelatywała tak blisko kadłuba maszyny, że mogłaby zajrzeć przez transparistalowe iluminatory poszczególnych kabin pasażerskich, gdyby nie to, że w żadnej z nich nie paliło się światło. Kolorowe poszycie statku powinno błyszczeć galaktyką małych światełek, tymczasem pozostawało ciemne, jakby ktoś odciął zasilanie wewnętrzne, a zewnętrzne, odpowiadające za reflektory i holoreklamy, funkcjonowało na pełnych obrotach.
Potężna wnęka hangarowa dla najbogatszych klientów i statków serwisowych widniała dokładnie pośrodku dna „Szczęśliwej Dziesiątki”. Wystarczyło lekko przyciągnąć do siebie ster, wyrównać lot i pozwolić repulsorom zająć się resztą. „Czarna Symetria” wsunęła się na kompletnie puste lądowisko, wykonała obrót o sto osiemdziesiąt stopni — w razie, gdyby musieli się błyskawicznie ewakuować — i z głuchym jękiem osiadła na płozach. Hangar był kompletnie pusty.
— Wysiadka. To idzie do wszystkich — powiedziała gdzieś w stronę tylnych przedziałów. Przekazała Arkaniance dwie miniaturowe słuchawki z niezwykle czułym mikrofonem. — Załóżcie to sobie na uszy. Będziemy mieli ze sobą bezpośrednią łączność. I z TK też.
— Zdumione pytanie. Pani, czy to oznacza, że mam was niańczyć?
— W skrócie? Tak.
— Urażona duma. Pani, pragnę zwrócić uwagę, że jednostce mojego modelu nie przystoi wykonywanie takich zadań i...
— Chcesz mieć z powrotem nóżki? — Uśmiechnęła się do niego z jadowicie ciepłym uśmiechem.
— Rezygnacja. — Droid wydał z siebie niemal perfekcyjną imitację westchnienia. — Niech pani będzie.
Kay i Jarael wysunęły się na czoło grupy i powiodły ją w kierunku najbliższej grodzi dla załogi liniowca. Ukazał im się długi korytarz serwisowy, z jednej strony prowadzący do windy towarowej, z drugiej natomiast gdzieś w głąb statku. Kay instynktownie wybrała windę i gdy wszyscy się zapakowali do środka, wcisnęła guzik z napisem „pokład główny”. Chwilę później ich dziewiątka wkroczyła do kolejnego korytarza, otworzyła kolejne grodzie — i zachwiała się od uderzenia dźwięków, zapachów, głosów i emocji.
Kay widziała już wiele gwiezdnych statków — od miniaturowych myśliwców, przez pękate frachtowce, po przerośnięte okręty wojenne. Nieobce jej były także opływające złotem, szkarłatem i kiczowatą elegancją prywatne jachty, nawet luksusowe liniowce z kasynami, holopokładami i grawitobasenami. Nigdy jednak nie stanęła na pokładzie kolosa równie wielkiego jak „Szczęśliwa Dziesiątka”, nie oglądała długiej na pół kilometra wewnętrznej ulicy — bo trudno było ją nazwać byle korytarzem, nawet słowo „tunel” nie miało tu racji bytu — i przez kilka sekund nie wpatrywała się z tępym zdumieniem w odległy od niej o blisko dziesięć pięter sufit. Nie mogła uwierzyć, że wewnątrz jakiegokolwiek statku mogło być tyle pustej przestrzeni.
Nie licząc, rzecz jasna, tłumu, który ją wypełniał.
— Co tu się dzieje? — Fale setek istot niezliczonych ras obu płci przelewały się środkiem i bokiem ulicy, raz wpływając w boczne przejścia, innym razem wypływając z nich. Od ferii barw ubrań, kolorów skóry i błyszczących poszyć droidów-służących można było dostać obłędu. Panował niesamowity gwar rozmów i śmiechów. — Czy ci ludzie nie wiedzą, że obok rozgrywa się bitwa?
— Istoty, „czy te istoty” — poprawił ją Drall, stanąwszy obok ze stoicką miną kogoś, kto widywał podobne sceny na co dzień. — Proszę nie zapominać!
— Może nikt im nie powiedział? — zaproponował wyjaśnienie Zayne, jakoś dziwnie spoglądając na swoje proste i zabrudzone spodnie. — Nie zdziwiłbym się. Wyobraź sobie, co by się stało, gdyby ich wszystkich ogarnęła panika.
— Co w takim razie robimy?
— Jeśli o mnie chodzi, że się tak wproszę w dyskusję — powiedział Ortolanin z drżącą z ekscytacji trąbką — to idę sobie przykroplić nieco tej słynnej commenorskiej brandy. Na trzeźwo za Hutta nie...
Jarael złapała go za poły ubrania i momentalnie usadziła na miejscu.
— Nigdzie nie idziesz, trąbonosy. Trzymamy się razem.
— Nie, lepiej się rozdzielić. Jedna grupa pójdzie do maszynowni, druga na mostek. Teraz pytanie do was... — Kay spojrzała na Dralla i odkaszlnęła — ...dżentelistoty, tylko proszę o szczere odpowiedzi. Kto jest lepszy z elektroniką, niż z mechaniką, ręka lub łapa w górę.
Kay zgrzytnęła zębami. Zgodnie z jej najgorszymi przeczuciami, zgłosili się Ortolanin, Drall i młodzik, który nawet z wyglądu przypominał stereotypowego włamywacza komputerowego, czyli, używając bardziej popularnego określenia, slicera.
— Wasza trójka — powiedziała do Selonianki i dwóch wąsaczy — zwiedzi maszynownię, my natomiast ruszymy na mostek. Gdybyście się dowiedzieli czegoś o stanie „Szczęśliwej Dziesiątki”, zgłoście się. Powodzenia. Reszta, proszę za mną.
— Ha, słyszałeś? — Patykowaty chłopak pacnął Ortolanina po plecach. — Idziemy na mostek! Niesamowite! Zawsze o tym marzyłem!
— Ja bym się na twoim miejscu tak nie podniecała. — Rysy Jarael stwardniały. — Wiesz, dlaczego ani ja, ani Zayne, ani Kay nie poszliśmy z nimi? Bo im się nic nie stanie. A nam...
Uśmiechnęła się w mało radosny sposób. Młodzieniec odrobinkę pobladł.
Kay wysforowała się kilka metrów przed grupę. Nie wiedziała dokładnie, jak dotrzeć do mostka; kierowała się intuicją, latami spędzonymi w przestrzeni kosmicznej, wśród konstrukcji i statków, które w gruncie rzeczy miały identyczną strukturę wewnętrzną. W pewnym momencie podbiegł do niej Zayne.
— Kiedy stałaś się tak dowódcza, Kay? — Mrugnął do niej okiem. — Nie poznaję cię.
— Może to mieć coś wspólnego z zajrzeniem do paszczy krążownika Sithów i bitwą, o której się nie zająknąłeś ani słówkiem — odgryzła się z nieco zbyt dużą dawką sarkazmu. Po chwili dokończyła łagodniejszym tonem: — Ale nie przejmuj się, i tak bym ci przyleciała na pomoc. Małe ostrzeżenie mogło się jednak przydać.
— Przepraszam. Nie do końca przemyślałem tą wiadomość do ciebie. — Carrick wyraźnie się w sobie skurczył. Kay zauważyła, że chociaż nie był już tak naiwnym i prostodusznym człowiekiem, jakim był dwa lata temu, gdy go poznała podczas wyjątkowo niebezpiecznego kursu kurierskiego, wciąż były momenty, gdy tamten Zayne wynurzał się z mroków przeszłości i emanował mniejszą pewnością siebie. Na szczęście były Jedi błyskawicznie się otrząsnął z tego stanu. — Wiesz, dokąd iść?
— Jeszcze nie.
Potrzebowała tylko jednej rzeczy i rzecz tą wreszcie upatrzyła. Niecałe dwa kroki pod rozpostartym na długość co najmniej czterech metrów obrazem z krystalopłótna, który przedstawiał odwzorowany w zbyt wielu szczegółach akt miłosny dwóch Twi'lekanek, przycupnął zadziwiająco prosty terminal komputerowy. Było tylko kwestią podejścia do niego, wyszukania mapki pokładowej i ściągnięcia jej na elektronotes, który miał pod ręką najmłodszy członek ich drużyny ratowniczej.
Gdy wszystko było skończone, na ustach Kay wykwitł skwaszony uśmiech. Zobaczyła, którędy muszą przejść.
— Pamiętajcie. Przechodzimy szybko, bez oglądania się i trzymamy się blisko siebie. Jasne?
Wszyscy zgodnie pokiwali głowami. Uda się, uda się, uda się, powtarzała sobie w myślach Kay, wchodząc do rozległego korytarza, w którym ruch mas ludzkich i istot obcych odbywał się wyłącznie w jednym kierunku: do środka. Wiecznie otwarte drzwi zapraszały do wnętrza gargantuicznego pomieszczenia, łączącego kilka poziomów serią krętych schodów. Barwy ulicy, które zasługiwały na określenie bijących w oczy, blakły w porównaniu do tego, co ukazało się oczom Kay. Można to było porównać do zbyt bliskiej detonacji granatu oślepiającego.
Kay poczuła szturchnięcie i zanim się obejrzała, wyminął ją Ortolanin.
— Raj! Raj w kosmosie! Umarłem! — zapiał z zachwytu. — Róbta sobie, co chceta, ja tu zostaję! Barman, potrójna commenorska brandy, migiem! Raj!
— Hej, dokąd ty... Hej!
Wyciągnięta do niebieskoskórego mechanika dłoń Jarael uderzyła w wypełnioną drinkami tackę przechodzącej obok kelnerki. Kieliszki i szklaneczki wywinęły efektowne salto, oblewając kelnerkę i dwie inne osoby. Arkanianka zaklęła głośno.
— Pozwolicie, dżentelistoty, że... poszukam naszego pijaczynę — powiedział dziwnym głosem Drall. Kay rozejrzała się energicznie dookoła, ale ponadmetrowy specjalista od elektroniki i poprawności politycznej dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Teraz to na nią przyszedł czas, by zakląć. Zayne zaczął niezdarnie pomagać wystraszonej kelnerce, ale Jarael powstrzymała go i rzuciła dziewczynie dwudziestokredytowy czip ze słowami „To za straty”.
— Obawiam się, że nasza mała drużyna się rozmyła. Dralla nie ma, Ortolanina nie ma, został tylko... Młody, jak ty się właściwie nazywasz?
Reitan odwróciła się do slicera i jeszcze raz zaklęła.
— On też? A nie przeszliśmy nawet dwóch metrów!
— Sarkastyczne pytanie — odezwał się TK przez ich nauszne komunikatory. — Chcecie usłyszeć kolejne pomyślne wieści? Sensory "Symetrii" wykryły kilka anomalii w systemie komputerowym liniowca. Co więcej, do statku zbliża się niezidentyfikowany obiekt latający.
— Co masz konkretnie na my...
Odpowiedzi udzielił przytłumiony odgłos wybuchu, za którym poszło delikatne zakołysanie się pokładu. Kasyno, być może pierwszy raz odkąd otwarto jego podwoje, umilkło. W tej nienaturalnej ciszy buczących maszyn hazardowych i szurania czyichś nóg, po pokładzie rozniósł się krzyk, a zaraz po nim huk blasterowych błyskawic.
— Wyjaśnienie. — Kay omal nie podskoczyła na dźwięk głosu droida. — O burtę statku rozbił się uszkodzony myśliwiec Sithów, który...
Reszta wypowiedzi utonęła w zgiełku pandemonium, w które przeistoczyło się wnętrze kasyna. Co bardziej rozgarnięci gracze złapali się za sypanie zdobycznych żetonów we wszystkie możliwe kieszenie, kubki i pojemniki. Inni nie kombinowali i rzucili się do wyjść. Zayne uskoczył przed czołem żywej lawiny i wspiął się na blat długiego, ciągnącego się w poprzek pomieszczenia baru.
— Chodźcie!
Ani Jarael, ani Kay nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Wskoczyły na blat i pognały za ekspadawanem, po drodze roztrącając drinki i puste szklanki. Wyminęły zapchane ciałami części kasyna i znalazły się o krok od wypluwającego kolejnych hazardzistów drugiego wyjścia. Zayne posłusznie dołączył do przepychających się istot, ale Jarael nie miała tyle cierpliwości, co on. Złapała za długą rękojeść rozkładanej elektropałki, z którą nie rozstała się jeszcze ani razu, odkąd ujrzała ją kurierka, i wcisnęła guzik aktywatora.
Tłumek posłusznie się rozsunął na widok dwóch groźnych ogników błękitnej energii i Zayne, niewiele myśląc, wstąpił w wyrwę. Dziewczyny powędrowały tuż za nim — i prosto w objęcia kolejnej zguby, rzeki uciekających skądś istot.
— Zayne! — zawołała Arkanianka. — Zayne!
Kay wpadła w nurt tej rzeki i zostałaby niechybnie przez niego porwana, gdyby nie ręka Jarael, która w ostatniej chwili przyciągnęła ją do ściany. Tylko tu nie napierały na nie siły przepychających się pasażerów „Szczęśliwej Dziesiątki”.
— Zayne musiał między nich wpaść! — krzyknęła jej do ucha Jarael. — Nigdzie go nie widzę!
— Mostek jest w drugą stronę...
— W takim razie Zayne sobie poradzi — powiedziała po krótkim wahaniu Arkanianka. — Jeśli nie dojdziemy do mostka na czas, obawiam się, że nie dostaniemy od naszych przyjaciół z Korelii zwrotu za tą wycieczkę.
Kay uśmiechnęła się. Jarael i jej zawsze świetny humor, pomyślała.
Dziewczyny ramię w ramię zaczęły przełamywać wściekły nurt i metr po metrze zbliżać się do swojego celu.
Zayne Carrick w zamieszaniu stracił słuchawkę. Co gorsza, pogubił się. Nie byłby to pierwszy raz, raczej nie będzie też ostatni, ale miał cichą nadzieję, że przynajmniej dziś mu się to nie przytrafi. Oczywiście, jak zwykle, była to jego własna wina. Nie musiał lecieć przed siebie jak ostatni głupek, nie musiał wpaść w strumień panikujących uciekinierów i walczyć o każdą piędź pokładu, by tylko się z tego magla wyrwać.
Sęk w tym, że w pewnym momencie poczuł coś mówiącego mu rzecz zupełnie przeciwną. Wyczuł w Mocy, że jest na właściwej — jakkolwiek dziwne by to nie było — ścieżce. Wyczuwał nawet, gdzie tak użyć lekkiego pchnięcia Mocy, by odbić się od przestraszonych pasażerów i wlecieć w boczny korytarz, wolny do zgiełku, tłumu i przemożnej aury paniki.
Zrobił wszystko tak, jak mu zasugerowała Moc. Zgiął się odrobinkę, by odetchnąć i przemyśleć, co zrobić z odzyskaną wolnością ruchu, gdy nagle ktoś wpadł mu w plecy. Zayne odwrócił się jak oparzony, z ręką instynktownie zaciśniętą na rękojeści miecza świetlnego i zobaczył przed sobą przerażoną twarz niemłodego mężczyzny w osmalonych i podartych szatach, które niedawno musiały emanować elegancją i dostojeństwem.
— Przepraszam, najmocniej prze... — nieznajomy zaczął mamrotać roztrzęsionym głosem i w pół słowa urwał. Spojrzał w dół, na dłoń Carricka. — Jedi! Jesteś Jedi!
— To nie do końca...
— Musisz mi pomóc! — przerwał mu mężczyzna. Nadal miał tak samo rozwichrzone i zlepione potem włosy, identycznie ściągnięte z napięcia mięśnie, ale z jego dotąd rozbieganego wzroku ulotnił się obłąkańczy strach. — Nazywam się Yevo Aras, jestem senatorem Eriadu i musisz mnie uratować!
— Chwilka, chwilka, uratować? — Zayne ponownie, jakby na zawołanie, pogubił się. — Przed kim?
— Przed nimi!
Wyciągnął ramię w głąb korytarza. W tym samym momencie ze skrzyżowania wypadło pół tuzina żołnierzy w stalowo-srebrzystych zbrojach i hełmach z lustrzanymi wizjerami, których, mimo że wojna trwała ledwo kilka tygodni, nie dało się pomylić z nikim i niczym innym.
— Szturmowcy Sithów — powiedział głucho Zayne i wszedł w coś, co Jarael żartobliwie określała mianem „supernową Carricka”, a co luźno przekładało się na błyskawiczne myślenie, w wyniku którego wpadał na abstrakcyjny i niesamowity pomysł, który kończył się albo wykaraskaniem się z kłopotów albo kompromitującym kiksem. Kochał ją za tego typu określenia, a jeszcze bardziej za to, że tworząc je, jak zwykle trafiała w sedno. — Proszę stanąć do mnie plecami! Już!
Odpiął miecz świetlny od pasa. Włączył błękitne ostrze, zatopił je w podłodze i pilnując pleców senatora, wykonał nierówny obrót. Szturmowcy otworzyli ogień z blasterów na sam widok broni Jedi, ale z takiej odległości mieli niewielkie szanse dosięgnięcia celu. Jeszcze zanim klinga Zayne'a wytopiła w stali i wykładzinie pełny okrąg, rozległo się skrzypienie. Mężczyźni runęli w dół.
Kay i Jarael zatrzymały się jak na rozkaz. Obie wyraźnie usłyszały krótką, lecz intensywną kanonadę blasterową od strony, w którą zmierzał spanikowany tłum.
— Powinniśmy chyba wrócić — powiedziała Kay. — Nie mogę się skontaktować z Zaynem przez jego słuchawkę. Mogło mu się coś stać.
— Nie. — Arkanianka zdecydowanie pokręciła głową. — Zayne może tak nie wygląda, ale jest twardy i jest jednym z najsilniejszych ludzi, jakich znam. Poradzi sobie. Zaufaj mi... i jemu.
Kurierka skinęła głową. Jarael i Zayne byli ze sobą, odkąd ich znała. Byli nierozłączni, kochali się przekomarzać i ufali sobie na sposób, który nie do końca pojmowała. Coś w ich przeszłości wykuło między nimi więź, o której większość istot w galaktyce tylko marzyło. Kay musiałby skłamać, gdyby powiedziała, że im tego odrobinkę nie zazdrości.
Tłum w korytarzu przerzedził się; nawet gigant taki jak „Szczęśliwa Dziesiątka” miał swoje ograniczenia liczby pasażerów. Już nie musiały wykonywać desperackich uników przed szarżującymi bez głowy bogaczami i myślącymi wyłącznie o przeżyciu sławnymi i pięknymi. Tylko dlaczego wszyscy uciekali z dziobowych sekcji liniowca? Kapsuły ratunkowe — o których pewnie nie wiedzieli, że zostały już wystrzelone (co samo w sobie było zagadką) — znajdowały się na całej długości „Dziesiątki” i na każdym pokładzie.
Kay zamyśliła się, zdekoncentrowała i los złośliwie ją za to skarał. Nie bardzo wiedziała, jak znalazła się na ziemi i czemu coś ją przygniatało, zionęło alkoholem i nie miało zamiaru z niej zleźć.
— Ty! — warknęła wściekle Arkanianka. Ciężar niespodziewanie zniknął i Kay była z powrotem wolna. — Gdzie byłeś, durniu?
— Ja... ja tylko nieco... no wiecie... dla kurażu i w ogóle... — Znajomy, zbyt znajomy Ortolanin z nienaturalnie zaróżowioną błękitną skórą jąkał się i próbował wyszarpać z trzymającej go w żelaznym uścisku Jarael. — Ale... ale teraz jestem z wami! Na sto promili... to znaczy sto procent! Tylko pokażcie, gdzie flaszka... to jest, eee, mostek, a zaraz się wszystko zreperuje!
— Już to widzę — mruknęła Kay, podnosząc się z podłogi. Banda wariatów i pomyleńców, pomyślała, masując sobie tył głowy, na którym szybko zaczął rosnąć pokaźnych rozmiarów guz.
— Zaniepokojona uwaga. Nie chciałbym przerywać waszego rozczulającego spotkania po latach, ale mamy problem.
— Kto ma problem? — spytała kurierka droida. — Sprecyzuj: my, ty, czy druga część zespołu?
— Wyjaśnienie. My, czyli ja i „Czarna Symetria”.
Słuchawka wybuchła kakofonią zgrzytów i trzasków.
— Co to było, TK?
— Zirytowane wyjaśnienie. Nasz „mały problem”. Pasażerowie statku postanowili skorzystać z usług naszej firmy kurierskiej i nie przyjmują słowa „nie” za poprawą odpowiedź na pytanie, czy chcemy rozszerzyć naszą działalność o usługi pasażerskie.
Serce Kay na chwilę podskoczyło jej na wysokość gardła. „Czarna Symetria” była ich jedyną alternatywną drogą ucieczki — i te spanikowane istoty, które dotarły do hangaru w nadziei, że będzie na nich czekać kilka statków kosmicznych, także zdawały sobie z tego sprawę.
— Trzymaj się tam, TK. Osłony "Symetrii" wytrzymają do czasu, aż ruszymy tą kupę kiczowatego żelastwa. Zobaczysz.
— Zrezygnowanie. Mam złe przeczucia co do tego, pani.
Kay wymieniła zaniepokojone spojrzenia z Jarael, po czym twardy wzrok obu dziewczyn skupił się na podpitym Ortolaninie. Obcy z trąbką skulił się ze strachu.
— Idziemy. Spróbuj wywinąć jeszcze jeden taki numer, a...
— Sto procent! — krzyknął Ortolanin. — Jestem z wami sto procent!
— Obyś był.
Ruszyli w drogę.
Zayne Carrick wytworzył pod wyciętą płytą bąbel Mocy, który miał zadziałać niczym ogromna poduszka powietrzna, jednak sądząc po łypiącym w kolanie bólu i zdartym łokciu senatora, efekt nie do końca wypadł tak, jak sobie tego życzył. Grunt jednak, że przeżyli. Jarael zawsze mu to powtarzała, gdy wpadali w tarapaty. Chyba już się przyzwyczaił do jej filozofii, że w sytuacjach życia i śmierci każde działanie, które nie kończy się przejściem w zaświaty, należy uznać za udane.
— Senatorze? — Pomógł mu wstać z powrotem na nogi. — Musimy uciekać. Sithowie na pewno nie przegapili mojego pokazu świetlnego i zaraz tu będą.
Yevo Aras spojrzał dziwnie na Carricka. Niespodziewanie odzyskał typowy dla coruscańskich polityków rezon.
— Uciekać? Jesteś rycerzem Jedi, nie możesz ich pokonać?
— Z moim szczęściem mogę co najwyżej dać się pokonać — prychnął Zayne, rozglądając się. — Nie, uciekamy.
Ekspadawan ponownie zaufał Mocy. Ściskając zęby z bólu promieniującego z nogi przy każdym stawianym kroku, wybrał pierwsze rozwidlenie korytarzy, na jakie natrafił i skręcił w prawo. Potem powtórzył ten manewr kilka razy, wybierając drogę na chybił trafił, by się upewnić, że żołnierze Revana już ich nie ścigają, aż wreszcie przystanął, wsłuchał się w otaczający go świat materii i energii i sapnął z ulgi.
— A teraz, senatorze, proszę mi powiedzieć, co tu jest do Hutta grane.
— Czy to nie jasne? — prychnął Aras. — Sithowie się stali! Jestem przedstawicielem sektora Seswenna, skrzyżowania dwóch najdłuższych szlaków nadprzestrzennych w galaktyce. Większość elit rządzących na Eriadu najchętniej przyłączyłaby się do Revana, ale na przeszkodzie stoję im ja. — W słowach senatora był ten rodzaj upartej dumy, który Zayne znał aż za dobrze. — Sithowie postanowili „pomóc” moim co bardziej zdradzieckim kolegom, ale spartaczyli robotę. Kiedy zaatakowali mnie w mojej kajucie i zajmowali się ochroniarzami, zdołałem wdrapać się do systemów wentylacyjnych. Sithowie wyłączyli napęd, łączność i inne ważne systemy, zajęli mostek i wystrzelili wszystkie kapsuły ratunkowe. Statek jest w zasadzie unieruchomiony i tak będzie, dopóki mnie nie dopadną. Albo dopóki ty, mistrzu Jedi, coś z nimi nie zrobisz.
Zayne przygryzł wargę.
— Żadnej presji, co? — mruknął pod nosem. — Walka nic tu nie da. Musimy się stąd wydostać, a ja mam na pokładzie kilku przyjaciół. Ma pan komunikator, senatorze?
Ten zrobił niewyraźną minę.
— Nie zdążyłem go zabrać z kajuty.
— W takim razie... Oho.
Wyczuł ich w Mocy na parę sekund, zanim pojawili się w zasięgu wzroku. Zayne przypadkiem powiódł senatora ku najbardziej ekskluzywnym sekcjom przedziału pasażerskiego „Szczęśliwej Dziesiątki”, w których mieściły się najdroższe kajuty. Każda z nich pyszniła się wielkimi, dekoracyjnymi wrotami i schodami prowadzącymi do nich z wysoko sklepionego korytarza. Sęk w tym, że teraz hulała po nim banda uzbrojonych, kolorowych i hałaśliwych istot, z których żadna nie wyglądała na pływającą w kredytach. Charakter ich pracy szybko zdradziły porozsadzane i przestrzelone drzwi do kajut, a także wyłożone na środku korytarza łupy.
— Chyba źle skręciliśmy — powiedział Zayne, obserwując rozgrywające się przed nim sceny zza załomu korytarza. — Rabusie albo piraci. Musieli zwietrzyć okazję, kiedy wystrzelono kapsuły.
— Wracamy?
— Wra... fierfek! — zaklął Zayne. Ciężkie, podkute buty szturmowców Sithów były na tyle charakterystycznym dźwiękiem, że potrafiłby je wyłowić nawet w gwarze słynnych targowisk na Bimmisaari. — Za późno. Ma pan, senatorze, parę kredytów pod ręką?
— Kredytów? — Polityk zmarszczył brwi. — Ma-am. Ale po co...
— Proszę je wyciągnąć i trzymać w rękach. Mam plan, proszę mi zaufać.
— Oby ten plan był dobry — powiedział Ares, ale Zayne już go nie słuchał. Wypchnął senatora z korytarza, lekko dźgnął mu plecy emiterem miecza świetlnego i tym sposobem zmusił do szybkiego marszu w stronę bandytów. Przez kilka pierwszych chwil nikt nie zwracał na nich uwagi. Zdążyli przebyć pół dystansu dzielącego ich od łupów, gdy ktoś wreszcie się ocknął.
— Co jest grane?
— Jak to co? — zaśmiał się Zayne. — Mamy zakładnika! To Ares Yevo, senator z Eriadu! Dostaniemy za niego całą górę kredytów!
Rabusie zaczęli okazywać zainteresowanie i podchodzić. Ekspadawan miał bardzo mało czasu, by wprowadzić swój plan w życie.
— Teraz — szepnął — niech pan rzuci te kredyty w górę.
— Że co? W życiu!
Zayne westchnął i silnie popchnął senatora.
Powiedzieć, że fruwające w powietrzu kredyty przyciągnęły grabieżców jak padlina muchy, byłoby niedopowiedzeniem. By nie zostać przypadkiem stratowanym, Zayne błyskawicznie się odsunął, przyciągając za sobą senatora. Wolał tym razem nie zdawać się wyłącznie na swoje legendarne szczęście (lub jego brak) i użył Mocy, by wywołać skurcz mięśnia jednego z rabusiów po przeciwnej stronie korytarza, tego akurat mięśnia, który odpowiadał za pociąganie za spust blastera. To nic, że strzał poleciał w podłogę i prawie nikt go nie zauważył. Wystarczy, że wbiegający właśnie do korytarza szturmowcy Sithów go usłyszeli.
— Teraz, senatorze — powiedział Zayne, nim padł kolejny strzał i rozpętało się piekło — czas brać nogi za pas.
Kay była trochę zdziwiona, że dotarli na miejsce tak łatwo i szybko. Ale to zdziwienie nie dorastało do stóp zdumieniu, jakie ją ogarnęło, kiedy wraz z Jarael i Ortolaninem stanęła przed ostatnią grodzią, broniącą dostępu do centrum dowodzenia „Szczęśliwej Dziesiątki”.
— Nareszcie! Zapomnieliście chronometra? — Wyjątkowo zadowolony z siebie Drall, ten sam, którego zgubili w kasynie, ale jakby nie ten sam, bo ubrany nieco dostojniej, w długie i kolorowe szaty, podkręcił swoje długie, mysie wąsy. Obok niego, majstrując przy panelu kontrolnym, kucał znajomy młodzik. — A podobno to my mamy krótkie nogi i nie umiemy szybko się poruszać.
— Co wy tu robicie?
— Dotrzymujemy swoich zobowiązań, nie tak jak pewne dżentelistoty, których imion tu z litości nie wymienię.
— Aha. — Jarael swobodnym krokiem podeszła do dumnie wypiętego Dralla i nagle jednym susem do niego dopadła, sięgnęła do kieszeni płaszcza i wyciągnęła ze środka garść błyszczących naszyjników, łańcuszków i innej tym podobnej biżuterii. — A w międzyczasie okradamy wszystkich dookoła, co?
— Uwalniamy od zbędnego balastu, chciała pani powiedzieć. — Drall złapał Jarael za rękę, z powrotem wsadził do kieszeni swoją zdobycz i z niczym niezmąconym spokojem dodał: — Coś się od życia należy nam, drobnym ciułaczom.
— Ironiczna uwaga. Jakby mi to wyjął z wokodera, pani! — odezwał się mechaniczny głos w uchu Reitan. Dziewczyna zignorowała ich obu i podeszła do slicera.
— Jak długo zaj...
Cztery pancerne płyty stanowiące wejście na mostek łagodnie wsunęły się do wnęk w ścianach.
— Nieważne — mruknęła Kay. Podświadomie spodziewała się widoku zdewastowanych monitorów, roztrzaskanych projektorów holograficznych, przewróconych foteli i dymiących konsol, między którymi ścieliłyby się ciała zabitych członków załogi. Tymczasem mostek — całkiem zwyczajny, jeśli się pamiętało luksusowy wystrój liniowca — wyglądał, jak gdyby wyszedł wprost spod igły i tylko czerwieniejące się wściekle światełka zdradzały, że sytuacja nie była zbyt różowa. — Zabieramy się do roboty. W tej chwili interesuje nas wyłącznie napęd, więc łapcie za stery.
Drall, Ortolanin i chłopak bez szemrania spełnili jej rozkaz. Kurierka przywołała do siebie Jarael.
— Nas interesuje z kolei twój ukochany Jedi. Jeśli jest tu gdzieś konsoleta systemu bezpieczeństwa, powinnyśmy się dostać do podglądu z holokamer monitoringu.
— Wiem, czego szukać. — Arkanianka uśmiechnęła się. Okrążyła fotel kapitański, powiodła wzrokiem wzdłuż stanowisk załogi po prawej stronie i zasiadła przy ostatnim z nich. Dwoma stuknięciami klawiszy pobudziła do życia potężny, półkolisty hologram, na którym migało kilkadziesiąt małych, ruchomych obrazków. Wybrała jeden z nich, dotknęła go w powietrzu i już po chwili dziewczyny miały przed sobą bardzo wyraźny widok na zdarzenia dziejące się w jednej z sekcji statku.
— TK, to nie wygląda dobrze — powiedziała Kay. Na obrazie widziała „Czarną Symetrię” oblężoną przez kilkaset żądnych krwi istot. — Być może będzie lepiej, jak wystartujesz z pokładu i wzniesiesz się ponad tą tłuszczę? Dysze manewrowe powinny nieco ostudzić im zapał.
— Entuzjastyczna odpowiedź. Z największą przyjemnością, pani! Stworzono mnie do wykonywania takich poleceń. Te, za przeproszeniem, mięchowory pożałują, że dotknęły nasz piękny jacht swoimi brudnymi paluchami!
Kay prychnęła i kątem oka znalazła to, czego szukała.
— Tu! Powiększ ten obraz.
Jarael dotknęła hologramu i jęknęła.
— Zayne!
Zmysł zagrożenia wcale nie umilkł, gdy zaczęła się bezładna strzelanina. Zayne i senator wciąż byli w niebezpieczeństwie, a rabusie, którzy mogli im dać nieco cennego czasu, padali jak terentateki podczas Wielkiego Polowania, zaskoczeni i niezdolni do obrony w szerokim, pozbawionym osłon korytarzu. Carrick był świadkiem tego, jak ostatni z nich chowają się w opuszczonych i obrabowanych apartamentach, gotowi do zabarykadowania się.
Ekspadawan, nawet przy swoim skrajnym wyczerpaniu kryzysem z uchodźcami w roli głównej, mógł się poszczycić dobrą kondycję, ale oblany potem polityk, niemłody i nienawykły do wysiłku fizycznego, już tracił oddech. Zayne wiedział, że niedługo ucieczka nie wystarczy. Zacisnął dłoń na rękojeści miecza świetlnego i tylko wyczekiwał momentu, w którym ciężkozbrojni Sithowie ich dogonią.
W swoich najczarniejszych godzinach nie wymyśliłby jednak tak okrutnego zwrotu akcji, jaki im się przytrafił.
Sithowie pojawili się przed nimi.
Zayne zdążył uruchomić broń na tyle szybko, że wyskoczył przed senatora, zebrał pierwsze trzy czy cztery strzały i posłał je rykoszetem na ścianę. Ale jego błękitna klinga — czy raczej ręka, która ją dzierżyła — nie była wyćwiczona w sztuce bronienia się przed nawałą ogniową kilku blasterów naraz. Chłopak wił się na wszystkie strony, odbijał kolejne wiązki i jednocześnie kombinował, jak wyrwać się z impasu, ale przegrywał walkę na każdym z tych trzech frontów. Sithowie przyszpilili Zayne’a i senatora we fragmencie korytarza, z którego nie odchodziły żadne inne drogi. Co gorsza, pułapka się zamknęła — rozprawiwszy się z bandytami, ścigający ich szturmowcy Sithów wkroczyli do korytarza od drugiej strony.
Carrick nie miał wyboru.
— Poddaję się — stęknął, a ponieważ nikt nie mógł tego usłyszeć, doskoczył do ściany, nabrał powietrza w usta i ryknął na cały głos: — Poddaję się! Nie strzelajcie!
— Co ty robisz?! — Oczy Arasa znowu wypełniła panika. — Zgłupiałeś do reszty?!
— Poddaję się! Wyłączam miecz! Macie nas!
Sithowie, ku niezmiernej uldze Zayne'a, zaprzestali ostrzału. Zgasił ostrze, podniósł ręce i z żałośliwą miną poczekał, aż szturmowcy Sithów, po siedmiu z każdej strony, z chrzęstem zbroi dobiegną do nich i ich otoczą. Po pewnym wahaniu, zrezygnowany polityk z Eriadu także uniósł dłonie.
— Mądry ruch, Jedi — padło z wokodera jednego z żołnierzy Dartha Revana. — Może nawet ocalisz dzięki temu swoje życie.
— Coś innego ocali mu życie, trepie.
Zayne otworzył szeroko oczy.
— Jarael? — spytał.
Korytarz zalśnił ostrym, błękitnym światem. Szturmowcy Sithów stali w tych samych miejscach, co przed chwilą, różnica polegała jednak na tym, że między nimi a Zaynem i senatorem wyrosły dwie nieprzenikalne ściany pól siłowych.
— Zayne, zabieraj się stąd, ale to już!
Nie miał bladego pojęcia, skąd dochodzi głos Jarael — gdzieś w suficie musiał znajdować się głośnik — ale chyba jeszcze nigdy nie ucieszył się tak bardzo, słysząc go. Był taki piękny i cudowny!
— Słyszałeś szefową, senatorze — powiedział z zawadiackim półuśmieszkiem. — Czas na nas.
Tak jak kilkanaście minut temu, włączył miecz i zaczął nim wycinać „nowe” przejście w podłodze.
Jarael wyszczerzyła zęby do Kay.
— Interkom kapitański to pożyteczna rzecz.
— Ale jeszcze pożyteczniejsze byłyby sprawne silniki — dodała podniesionym tonem Kay.
— Jeśli ma to być wasza wersja zawoalowanej krytyki połączonej z delikatnym pytaniem o szybkość naszych postępów, to pragnę poinformować, że przeceniają panie swoją subtelność — bąknął Drall zza zestawu kryształowych matryc połączonych siecią neuronową, które składały się na komputer sterowniczy „Szczęśliwej Dziesiątki”. — Mają panie szczęście, że wprowadzony przez Sithów wirus zniszczył tylko te systemy, a nie, dla przykładu, monitoring i system podtrzymywania życia.
— I że nasza druga połówka jest w maszynowni i nam pomaga — zgodził się młodzieniec, zawzięcie stukający w swój przenośny komputerek. — Ha! Jak to zabrzmiało! Nigdy nie marzyłem, że będę slicował taki statek! W czasie bitwy! I że poznam Jedi! Ha!
— Cicho! — Ortolanin zmarszczył trąbkę i spiorunował wszystkich śmiertelnie poważnym wzrokiem, który przyniósł efekt odwrotny do zamierzonego. Nawet dostojny Drall uśmiechnął się pod wąsem. — Ja tu pracuję i muszę się skupić!
— Jakbyś się wcześniej nie nachlał — powiedziała przez śmiech Jarael — to byś teraz nie miał z tym...
Kay położyła rękę na ramieniu Arkanianki i skinęła na hologram.
— Chciałaś powiedzieć: problemów?
Obraz z kamery ukazywał Zayne’a biegnącego wraz z nieznajomym im towarzyszem wprost w objęcia szturmowców Sithów. Kay zaczęła gorączkowo rozmyślać, co mogą zrobić w tej sytuacji. Sztuczka z osłonami siłowymi przewidzianymi na wypadek dekompresji była świetna, ale ich emitery były rozłożone jedynie na najważniejszych obszarach statku — Zayne, dzięki ucieczce przez podłogę, znajdował się o jeden poziom za nisko.
— Grodzie! — olśniło ją. — Jarael, opuść grodzie wszędzie tam, gdzie nie chcemy Zayne'a!
Arkanianka przebiegła do stanowiska kontroli bezpieczeństwa, błyskawicznie wywołała interaktywną mapę przejść na tym konkretnym pokładzie liniowca i musnęła palcami kolejne zielone kropki, oznaczające otwarte grodzie. Po chwili obraz przed oczami Kay ukazał gwałtownie wyhamowujących Sithów i całą serię zamykających się przejść.
— Musimy wymyślić lepszy plan działania — uznała Kay, gdy zagrożenie minęło. — Nie wystarczy reagować, trzeba Sithów pokonać, obezwładnić lub wyeliminować. Co z tego, że uruchomimy statek, jeśli za chwilę wpadnie tu banda żołnierzy wroga?
— Właśnie też o tym pomyślałam. Przyglądam się tym kontrolkom i chyba jest pewien sposób. Dość ryzykowny i wymagający dobrego zgrania, ale jest.
Kay Reitan spojrzała w błękitne oczy Arkanianki.
— Mów.
Cokolwiek wyczyniały na mostku Kay i Jarael, Zayne’owi to pasowało. Co chwila wyczuwał przerażenie, zdziwienie i szok ścigających ich szturmowców Sithów. Tylko raz od czasu, gdy wyciął kolejną dziurę w podłodze, został zmuszony do użycia miecza świetlnego. Odbił parę strzałów, zanim przeciążenie sieci elektrycznej oślepiło opancerzonych wrogów i zdekoncentrowało ich na chwilę dość długą, by ucieczka stała się możliwa.
— Twoi przyjaciele... są całkiem... sprytni — zauważył wycieńczony senator w przerwie między ciężkim sapaniem a stękaniem z bólu.
— Nawet pan nie wie, jak bardzo. — Zayne już wcześniej zwrócił uwagę na to, że dziewczyny kierują go dziwną drogą, która zdawała się nie prowadzić w żadne konkretne miejsce. Kay i Jarael coś planowały, żałował tylko, że sam pozostawał w mroku. Widać nie chciały ryzykować przekazania mu swojego planu przez interkom statku, jak ostatnio, bojąc się, że usłyszy go ktoś niepowołany. — Musimy iść dalej.
— Litości — jęknął polityk. — Jak... daleko jeszcze?
Sam chciałbym to wiedzieć, pomyślał Zayne, ale zamiast tego odparł:
— Niedaleko.
O ile były Jedi się orientował, znajdowali się na samiutkim przedzie maszyny. Z wymuskanego i gryzącego w oczy nierealnego świata wielkich kredytów wkroczyli w bardziej znajome, schludne i użyteczne pomieszczenia dla załogi, w których elementy dekoracyjne ustąpiły prostocie i funkcjonalności. Było to szczególnie prawdziwe dla przestronnej, dziobowej ładowni „Szczęśliwej Dziesiątki”, która czekała na nich za ostatnim korytarzem — i zrobiła im niemiłą niespodziankę.
Na samym skraju potężnego pomieszczenia stał srebrnoszary prom kosmiczny z niedającymi się pomylić oznaczeniami Imperium Sithów. Jego opuszczonej rampy pilnowała para żołnierzy w zbrojach.
— Jaką pułapkę chcecie tu zastawiacie? — zastanowił się na głos Zayne. Rozciągnął swoje postrzeganie Mocy we wszystkich kierunkach. Wychwycenie kilkunastu płomyków życia i bijących od nich emocji — od wściekłości i nienawiści, po niebezpieczną, chłodną, wykalkulowaną determinację — zajęło mu tylko ułamek sekundy. Sithowie ściągali prosto na niego i było tylko jedno miejsce, zupełnie od nich wolne.
Uśmiechnął się. Jarael, jego ukochana Jarael, zawsze z głową na karku.
Nacisnął guzik aktywatora miecza świetlnego, zakręcił młynek błękitnym ostrzem i ruszył na spotkanie dwóch obrońców promu kosmicznego. Kilkanaście sekund później jeden z nich leżał na ziemi z dziurą w napierśniku, wypaloną jego własnym strzałem, drugi zaś klęczał, trzymając się za kikut odciętej ręki. Zayne nie cierpiał zabijać, nienawidził zadawania bólu, ale ostatnie lata nauczyły go nie robienia sobie wyrzutów sumienia, gdy ktoś, kto go chciał zranić, sam kończył zraniony lub zabity.
Carrick od razu po wspięciu się do środka trzasnął w przycisk wciągania rampy i popędził do kokpitu. Tak jak tego oczekiwał, do ładowni ze wszystkich stron wtoczyły się grupki żądnych krwi szturmowców Sithów. Zayne popatrzył na tablicę przyrządów statku i zimny pot zrosił mu rozpalone czoło. Wszystkie światełka paliły się smętną czerwienią, a ekran głównego komputera był zabezpieczony hasłem. Były Jedi westchnął i ciężko opadł na fotel pilota.
Do kokpitu wpadł zdyszany senator Aras.
— Dlaczego nie startujemy? No, już, mistrzu Jedi, czemu tak siedzisz?
— Dlatego, bo nie możemy tego zro... Hę?
Zayne ostrożnie wstał i zmarszczył czoło. Szturmowcy Sithów zaczęli się dziwnie zataczać, po chwili stracili grunt pod nogami. Nie zdążyli jednak nawet upaść, gdy jakaś niewidzialna siła uniosła ich w powietrze i cisnęła w przeciwległy koniec hangaru. Podobnie zaczęły się zachowywać niezliczone skrzynie i pojemniki, zalegające wzdłuż ścian. Zayne zrozumiał.
Ktoś na mostku otworzył wrota ładowni. Jeszcze kilka chwil po tym, jak próżnia pochłonęła żołnierzy i pomieszczenie zostało z powrotem uszczelnione, w Mocy dało się wyczuć ich agonię.
— Jesteśmy... jesteśmy bezpieczni! — powiedział z niedowierzaniem senator.
— Nie, nie jesteście.
Zayne zadziałał odruchowo. Wyskoczył przed senatora w bardzo ciasnym wnętrzu kokpitu i zastawił się ostrzem miecza świetlnego. Mężczyzna stojący w przejściu nie poruszył się nawet o centymetr. Światła promu odbijały się z chłodnym blaskiem od srebrzystych płyt zwykłego pancerza szturmowca Sithów i długiej klingi tradycyjnego miecza z metalowym ostrzem, która była skierowana czubkiem ku podłodze. Twarzy żołnierza nie zakrywał hełm.
— Kiedy mi powiedziano, że na pokładzie jest Jedi, miałem nadzieję, że się spotkamy — powiedział. — Muszę ci pogratulować. Prawie ci się udało.
— Kim jesteś? — zapytał Zayne. Żołnierz nie władał Mocy, był sam jeden, a mimo to emanował niespotykaną pewnością siebie. Z jego ostrych i przybrużdżonych rysów twarzy potrafił tylko wyczytać, że był weteranem niejednej wojny.
— Kapitan Riaxi, dowódca grupy szturmowej, do usług. Sądziliście, że dowodzi nią byle sierżant? — Zaprezentował Zayne’owi ponury uśmiech. — Byłem ciekaw, co wymyślisz, żeby ocalić swojego senatora. Okazuje się, że bez swoich przyjaciół jesteś nikim. Nie masz nawet dość siły, by sprostać w walce paru szturmowcom Sithów.
— Nie zawsze siła jest najważniejsza.
— Może nie. Ale siła jest przynajmniej czymś, co masz na własność. — Riaxi cofnął się w głąb przedziału transportowego promu, najobszerniejszej części maszyny. — Przyjaciół nigdy nie będziesz miał na własność.
Zayne nie miał czasu na słowną ripostę ani na wymyślenie szybkiego i desperackiego planu w swoim stylu, skrystalizowania choćby jednej z setek myśli przebiegających w tym samym momencie pod jego czaszką. Miał tylko tyle czasu, by przechwycić pierwszy, zadany z góry w dół cios. Energetyczne ostrze zasyczało w zderzeniu ze stalą, ale jej nie przecięło. Zayne sparował drugie, płaskie uderzenie na nogi, trzecie, na bark i czwarte, w serce, odtrącił też pozornie nonszalanckie machnięcie ku swojej łydce i wyprowadził własną, dość przypadkową kontrę. Kapitan przechwycił ją z lekkością twi'lekańskiej tancerki i uśmiechnął się dobrotliwie.
Po chwili ekspadawan leżał na ziemi, a jego miecz świetlny, po wykonaniu w powietrzu eleganckiego łuku, zatrzymał się gdzieś między fotelami pilotów w kokpicie. Zmysły Zayne'a nie zarejestrowały momentu, w którym przeciwnik go rozbroił i posłał na ziemię.
Dla oficera, który nawet nie potrafił używać Mocy, ten pojedynek był tylko zabawą.
— Widzę, że nie zaskoczył cię widok mandaloriańskiej stali. — Riaxi przytknął końcówkę miecza do gardła Zayne'a. — Walczyłeś w Wojnach Mandaloriańskich, mimo to nie jesteś jednym z nas, nie służysz Darthowi Revanowi. Ciekawa zagadka. Masz szczęście, że mój dowódca też lubi zagadki i ich rozwiązywanie. Długie i bolesne rozwiązywanie. Zresztą, przysporzysz Republice i Jedi więcej problemów żywy, niż martwy. Inaczej niż twój tchórzliwy przyjaciel. Senatorze Aras, naprawdę, proszę wyjść spod tej konsolety i przynajmniej umrzeć, jak przystało na mężczyznę.
Kapitan odwrócił głowę w stronę kokpitu. Moment później już jej nie miał.
Senator z Eriadu stał nad bezgłowym ciałem oficera i patrzył niewidzącym wzrokiem w zapalony miecz świetlny Zayne'a w swoich rękach. Odwrócił od niego spojrzenie dopiero, gdy Carrick ostrożnie wyjął mu rękojeść ze zgrabiałych palców i zgasił pulsujące błękitem ostrze.
— Za dużo gadał — powiedział nieco oszołomionym głosem Aras. Wargi wyraźnie mu drgały.
— Ci źli zawsze za dużo gadają — zgodził się Zayne, próbując uspokoić własne, szaleńczo bijące serce. — Tylko by paplali i ględzili.
— Aż uszy bolą.
— Z ust mi to pan wyjął, senatorze.
Spojrzeli na siebie. Odreagowali nagromadzone pokłady zmęczenia, strachu i napięcia w jedyny sposób, jaki znali.
Wciąż trzęśli się ze śmiechu, gdy jakiś czas później odnalazły ich Jarael i Kay. Dziewczyny dość długo po prostu stały w miejscu, osłupiałe, zanim się ocknęły — i same wybuchnęły śmiechem.
Najpierw pojawiły się błękitne ogniki, pełgające wzdłuż całej jej powierzchni. Potem, w miarę jak płomienie coraz silniej buchały, wytworzył się sinoczarny warkocz dymu i szczątków. Stopniowo zaczęły się wyginać ściany i odrywać pierwsze wystające elementy. Następnie odpadły najdziwniejsze, przyrosłe w ciągu długich lat eksploatacji przybudówki i moduły. W tym momencie żar był już tak wielki, że wydobywająca się z plastali, transparistali i metalu para zakrywała cały widok.
Pod koniec swojego lotu stacja „Sirap 6” przypominała zgniecioną kulkę flimsiplastu wrzuconą w ognisko.
— Trochę szkoda, że nie udało nam się jej ocalić.
— Żartujesz? — Jarael zerknęła z ukosa na Zayne'a. — To szkaradzieństwo? Dziękuj Mocy, że już nikt nigdy nie będzie musiał na nią patrzeć!
— Prawda, prawda, polać jej — dołączył się Ortolanin. — Nie macie tu aby jakiegoś... no, czegoś, wiecie, dla wysuszonego gardła...
— Piękno to pojęcie względne. — Drall odchrząknął głośno. — Mnie się, na ten przykład, stacja podobała.
— Sentymentalna uwaga. To smutne, że nikt nie docenia piękna wewnętrznego! Te wspaniale złączone płyty pokładu, to nastrojowe buczenie maszynerii i ekscytujące posykiwanie obwodów...
— A co z bitwą? — zainteresował się młody slicer. — Kto wygrał?
— Republika — odparła Kay. — Flota Sithów skoczyła w nadprzestrzeń. Commenor ocalał.
— Senator z Eriadu i uchodźcy z Systemu Koreliańskiego również — przytaknął Zayne. — Ogółem dość udany dzień.
Po tych słowach nastąpiła zaskakująco długa chwila powszechnego milczenia. Żadna z sześciu istot, stojących na brzegu transparistalowej galerii obserwacyjnej „Szczęśliwej Dziesiątki” — ani też ta siódma, przysłuchująca im się przez holołącze — nie miała już nic sensownego do powiedzenia.
Kay Reitan przyjrzała się swoim towarzyszom. Gburowaty i zapijaczony Ortolanin smętnie zwieszający swoją trąbę, dystyngowany Drall delikatnie gładzący zwinięte niewiadomo skąd szaty z pochowanymi po kieszeniach skarbami, wciąż podekscytowany młodzik z roziskrzonymi oczami podziwiający spadającą stację, wreszcie Jarael i Zayne, przytulający się do siebie z czule złączonymi dłońmi. Przekrój połowy galaktyki, a przy tym dziwna, ale udana kombinacja osobliwości.
Kay uśmiechnęła się lekko.
— Tak, bez wątpienia udany.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 7,83 Liczba: 6 |
|
MadeMan2015-01-05 05:58:09
Klasa sama w sobie. Coś pięknego! Gorąco pozdrawiam.
Bardan Jusik2012-05-16 11:41:47
Fajne opowiadanie, chociaż jest parę błedów, ale generalnie dobre. Czytanie nieco otrudniają literówki.
Adakus2012-04-16 13:13:53
Znacznie bardziej przepadam za komiksowym Zaynem, choć ten tutaj podobny.
Carno2012-03-29 18:50:06
Nie będę owijał w bawełnę - według mnie, to jedno ze słabszych opowiadań, jakie napisałeś. Przede wszystkim sam termin "opowiadanie" tu niezbyt pasuje - cała historia tu opowiedziana wygląda zdecydowanie bardziej na jeden z rozdziałów książki, niż samodzielna całość.
Zastanawiające, jak przygody Zayne'a - tak ciekawe i umiejętnie przedstawione w komiksowych opowieściach - jako literatura nie robią tego samego wrażenia. Ciągłe wpadanie Carricka w tarapaty - i ratująca go non-stop Jarael - nie mają tu po prostu tego samego uroku.
Całe opowiadanie spaja osoby Kay, która... wydaje się zupełnie niepotrzebna. Jakby ją usunąć, czytelnik nawet by tego nie zauważył.
Momentami chciałeś wprowadzić też zbyt wiele komizmu wraz ze wprowadzeniem mechaników-ochotników. Cóż, co za dużo, to niezdrowo.
Natomiast największą wadą tej opowieści jest to, że... po prostu nie wciąga. Jest nudna. Rzemieślniczo jest generalnie w porządku, ale jedynie siłą woli zmuszałem się do dalszej (acz już niezbyt uważnej) lektury. A raptem przed chwilą dosłownie pochłonąłem opowiadanie Vuy i niestety, widać różnicę.
Z czystym sumieniem mogę jednać polecić krótki fragment z udziałem kapitana Sithów. Tutaj wszystko (poza wybuchem śmiechu na końcu) wyszło bardzo dobrze.
Reasumując, nieco szkoda zmarnowanego potencjału. Nie pozostaje mi nic innego, jak wystawić ocenę 5/10 i liczyć na to, że to jedynie chwilowa obniżka formy.
Darth Kasa2012-03-28 22:09:11
W sumie opowiadanie jest niezłe, ale w paru momentach wygląda na nieco naciągane. Zayne przebija się przez wszystkie pokłady w prawie ten sam sposób, co lekko nuży; Ortolanin za to jest chyba nieco przejaskrawiony, albo po prostu ma dziwną osobowość :P Momentami jednak jest bardzo dynamicznie, no i parę sytuacji zaskakuje.