Autor: Marcin "Vua Rapuung" Waniek
Powiadano później, że człowiek ten przybył z północy.
Było to oczywiste łgarstwo. Wszyscy wiedzieli przecież, ze na północ od Bakersville nie ma nic, prócz bezkresnej, jałowej pustyni.
Przybysz wkroczył do miasta poprzedzany falą upału, która przepędziła wszystkich z zalanych skwarem ulic. Większość mieszkańców drzemała teraz niespokojnie, starając się przeczekać godziny południowej spiekoty. Nikt nie przywitał rewolwerowca. Nie, żeby ten spodziewał się ciepłego przyjęcia.
Jego kroki wzbijały w nieruchomym powietrzu obłoki pyłu. Cały pokryty był wszechobecnym kurzem pustyni, od czubków wytartych butów, aż po szerokie rondo kapelusza. Szara była jego porośnięta szczeciną zarostu twarz, szare – i puste – były jego oczy.
Niespiesznie odmierzał przestrzeń kolejnymi krokami. Minął sklep starego Willa, w którym można było kupić wszystko, prócz spokoju sumienia. Minął, nie zaszczyciwszy go nawet spojrzeniem, przybytek Madame Brouniere, równie w tym momencie cichy i pozbawiony życia, co reszta miasteczka. Zatrzymał się dopiero przy słupie wbitym głęboko w ziemię przy centralnym skrzyżowaniu mieściny. Powiódł wzrokiem po przybitym doń afiszu, bezwiednym gestem gładząc przy tym rękojeści bliźniaczych blasterów. Jego wargi wykrzywiły się w grymasie, który jedynie największy głupiec mógłby wziąć za uśmiech.
Wreszcie podjął przerwana wędrówkę tym samym powolnym tempem. Nogi niosły go w stronę jedynego lokalu, którego drzwi nie zostały zatrzaśnięte na głucho na czas sjesty – mordowni zwanej przez miejscowych Dziurą Kervina.
Powietrze wewnątrz przesycone było zapachem dymu, alkoholu i długo nie mytych ciał. Pogrążona w półmroku sala była o tej porze niemal pusta. Kilku zakapiorów grało w sabaka, sącząc z poobtłukiwanych szklanic mętny płyn. Pucułowaty grubasek wyjadał z misy ociekające sosem żeberka. Ponad zdezelowanym, rozlatującym się pianinem przybito tabliczkę z napisem „Nie strzelać do pianisty”. Poniżej jakiś dowcipniś dopisał „Chyba, że bardzo chcesz”. Rzeczony pianista chrapał w najlepsze, zwinięty w kłębek u stóp swego instrumentu.
Przybycie nowego gościa zakłóciło senny nastrój jedynie na chwilę. Wszystkie spojrzenia skupione na sylwetce przybysza powróciły do kart, szklanek i talerzy. No, prawie wszystkie. Muskularny, pokryty bliznami Trandoshanin wytoczył się zza stołu do sabaka i cisnął nań sfatygowane karty.
- Jeszcze jeden! – syknął, krocząc powoli w stronę nieznajomego. – Jeszcze jeden wsiur wyciągnął skądś błyszczące zabaweczki i przyszedł się bawić z dużymi chłopcami!
Stanął nad rewolwerowcem. Przewyższał go o dobrą głowę.
- Boisz się, glisto? – rzekł, smakując powietrze długim jęzorem. – Czuję twój strach.
Przybysz nie zareagował, mierząc jedynie gada wyblakłym spojrzeniem.
Zareagował za to barman, wyłaniający się nagle zza kontuaru. Po zaspanym obliczu można było poznać, że przerwano mu właśnie drzemkę. I wyraźnie nie był z tego powodu zachwycony. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, w jego dłoniach pojawiła się strzelba rozrywająca. Posiadanie tego typu broni było zabronione na większości cywilizowanych światów. Dziękujmy Mocy, że cywilizacja nie wszędzie zapuściła jeszcze swe plugawe korzenie.
- Siadaj, Trando, albo odstrzelę ci to łuskowate dupsko – wymamrotał barman zza krzaczastej brody, niezrażony najwyraźniej faktem, że przy tej odległości wystrzał zmiótłby również nowo przybyłego.
Trandoshanin zarechotał tylko złośliwie, ale w końcu poczłapał w stronę stoliku. Zgarnął pazurzastą łapą swoje karty i z westchnieniem opadł na krzesło. Przybysz odprowadził go wzrokiem, po czym podszedł do baru.
- Hym? – stęknął elokwentnie barman, chowając armatę pod kontuar.
- Merenzańskie Złoto – chropowaty głos rewolwerowca przywodził na myśl zgrzyt długo nie oliwionego mechanizmu.
Barman zerknął tylko na niego, przetarł szklankę brudną jak nieszczęście szmatą, po czym wypełnił ją jasnobrunatnym płynem. Po samym zapachu można było poznać, że butelka z tym świństwem nigdy nawet nie stała blisko Merenzańskiego Złota. Tym niemniej przybysz rzucił na kontuar garść kredytów i odpłynął z trunkiem w stronę najciemniejszego kąta lokalu.
Tam wsparł się plecami o ścianę, wyciągnął wygodnie nogi i skrzyżował ręce na piersi.
Rozmyślał, wspominał i snuł plany.
Grubasek od żeberek zakończył wreszcie posiłek i chrapał głośno, ścigany niechętnym spojrzeniem rozbudzonego barmana. Gra w sabaka zawierała coraz mniej sabaka, za to coraz więcej picia.
Tymczasem lokal powoli wypełniał się gośćmi. W powietrzu czuło się atmosferę wielkiego wydarzenia, bo i też niezwykła była to klientela. Przysadzisty Gand w szczelnym kombinezonie sączył przez wąską rurkę zielono-żółty płyn o odurzającym, octowym zapachu. Wytatuowany od stóp do głów Devaronianin szczerzył w uśmiechu ostre jak brzytwa zęby. Jego ramienia uczepiła się rozchichotana Twi’lekanka. Załoga koreliańskiego frachtowca okupowała największy stolik, odcinając się od reszty zgromadzenia. Ich głosy pobrzmiewały fałszywą brawurą. Towarzystwo stawało się coraz bardziej egzotyczne. Na barowym stołku rozsiadł się smukły Nautolanin, a każda macka wyrastająca z jego głowy przewiązana była szarfą innej barwy. Niemal wszyscy goście byli uzbrojeni i nosili swą broń dumnie wyeksponowaną.
Wędrowiec przyglądał się temu wszystkiemu spod przymrużonych powiek. Jego niecierpliwe spojrzenie co chwilę skupiało się na wiszącym na ścianie mosiężnym chronometrze, prastarym jak sam czas.
Gdy melodyjny kurant wygrywał kolejną godzinę, na zewnątrz dało się słyszeć przeciągły wizg silnika. Skrzydła drzwi rozchyliły się pod potężnym kopniakiem.
W wejściu ukazała się trójka istot. Wszystkie przystrojone były w krwistoczerwone stroje, wszystkie obwieszone były bronią. Na tym jednak kończyły się podobieństwa. Shistavaneński wilkoczłek o pałających żądzą mordu ślepiach łatwo mógł ujść za istotę z koszmaru, a długie palce paskudnie poparzonego Rodianina bezustannie gładziły rękojeści blasterów. Tym niemniej największe wrażenie robił człowiek – wychudzony jak sama śmierć jegomość o zimnych, błękitnych oczach zawodowego mordercy.
To on odchrząknął, splunął grudką flegmy i przemówił:
- Jestem Jeremiasz Smith. Większość z was mnie zna – potoczył spojrzeniem po sali. – Reszcie niech wystarczy, że przemawiam w imieniu naszego hojnego dobroczyńcy, pana Benedicta. Zgodnie z jego życzeniem otwieram zatem doroczny turniej strzelców. Kto z was ośmieli się stanąć w szranki o szczodra nagrodę i prawo przystąpienia – przesunął dłonią po czerwonej kamizelce – Karmazynowych Gwiazd.
Rodianin za nim roześmiał się wysokim, przesyconym szaleństwem chichotem, ale umilkł, zgromiony spojrzeniem towarzysza.
- Kto, pytam? Kto stawi czoła wyzwaniu?
- Ja! – pierwszy zerwał się Trandoshanin. – Krossk, syn Trasska upokorzy was wszystkich! – w jego żyłach krążyła już nielicha dawka procentów.
Wysłannik Benedicta skinął na barmana, a ten począł notować kredą na ścianie.
- Pisz imię mego ojca, włochata glisto! – syknął jaszczur.
Ten wzdrygnął się i odruchowo sięgnął po broń, ale posłusznie uzupełnił zapis.
- Kto jeszcze? Kto ośmieli się stawić czoła dzielnemu Krosskowi?
Zapanował nagły raban. Okazało się, że wielu obecnych przybyło do miasteczka, ba, na planetę, właśnie po to, by wziąć udział w turnieju. Na ścianie pojawiały się miana kolejnych śmiałków. Powstał i objawił swe imię Vaasuk, renegat gandyjskich Poszukiwaczy. Dak Teneru, nautolański korsarz na usługach huttyjskich karteli również przyłączył się do zawodów. Wkrótce dołączyli do nich Veenu’kar, devaroniański najemnik ze Światów Środka oraz Seamus Bonny, zarośnięty drab o bandyckiej aparycji. Twarze znane z listów gończych całej galaktyki, poznaczone bliznami, o martwych, budzących grozę oczach.
Wyrysowana kredą kolumna liczyła już pięć nazwisk. Gdy umilkł już gwar i pozostali bywalcy zaczęli niepewnie rozglądać się po sobie, przybysz podniósł rękę i gardłowym głosem rzekł:
- Dziesiątka.
Barman spojrzał niepewnie na karmazynowe trio. Kostucha przyjrzał się z namysłem rewolwerowcowi, ale w końcu skinął przyzwalająco dłonią. Dwie cyfry stanowiły kolejny rząd listy.
Zapadła głucha cisza.
- Nikt więcej? Nikt więcej nie ma wystarczająco dużo wyposażenia między nogami, by dołączyć do tego grona dżentelmenów? – rzucił kpiącym głosem Smith.
Rozległo się stłumione przekleństwo.
- Ja!
W krąg światła wstąpił młodzieniec, nie mający na oko nawet szesnastu wiosen. Długie czarne włosy ściągnięte miał w kucyk, a w jego oczach płonął ogień. Kapitan jego statku usiłował go powstrzymać, ale ten odepchnął go tylko stanowczym gestem.
Rozległy się głośne śmiechy. Kostucha również zarechotał serdecznie.
- Matka wie, że spóźnisz się na kolację, chłopcze? To nie jest zabawa.
- Dobrze zatem, że nie jestem dzieckiem – odparł młodzieniec z silnym koreliańskim akcentem. – Pisz „Booster”.
- A niech tam! Skoro żaden z tych obszczymurków nie ma dość odwagi, pisz.
Na ścianie pojawiło się kolejne imię.
- No cóż, skoro nie ma tu już więcej żadnych mężczyzn…
- Hola, hola!
Drzemiący do tej pory grubasek podniósł się z krzesła. Jego proste ubranie nie wyróżniałoby się w żadnym porcie kosmicznym galaktyki, ale dziwaczna fryzura z trzema wąskimi pasmami włosów nadawała mu egzotyczny wygląd.
- Nie śmiałem wyrywać się w tak szacownym towarzystwie, ale skoro wrodzona poczciwość nakazuje wszystkim ustąpić miejsca gościom… Widzę, że mamy modę na oryginalne pseudonimy…
- Booster to moje imię – burknął młody Korelianin.
- … to zapiszcie, proszę, Wesołka.
Kostucha pokręcił głową.
- Najpierw przedszkole, a teraz cyrk. Ale niech będzie, zapisz go, Kervin. Panowie, turniej rozpoczniemy jutro w południe. Śpijcie dobrze, być może już po raz ostatni. Ha!
Ogień. Ogień jest wszędzie.
Otacza cię i pochłania. Jego języki liżą twoją skórę, pozostawiając na niej palące pamiątki pocałunków. Jego żar wypełnia ci płuca, odbierając oddech i wysysając wszystkie siły. Wyciska łzy z twoich oczu, otacza cię coraz ciaśniej ramionami płomieni, wypala na tobie swe odwieczne piętno.
Ogień jest wszędzie, ale nie jest wszystkim.
Przez odgłos walących się krokwi, przez głuchy huk szalejącej pożogi słyszysz bowiem wrzaski. Wrzeszczy wuj Thomas, odcięty przez płomienie w swoim pokoju. Krzyczy przeciągle ciotka Marsha, bezskutecznie walcząc z zatrzaśniętymi na głucho drzwiami. Mary woła o pomoc. Ale ty nie możesz im pomóc. Nigdy nie możesz pomóc.
Ogień.
Obudził się, jak zwykle, zlany potem, w wymiętej, brudnej pościeli.
W mgnieniu oka zorientował się, że nie jest sam. Szybkim jak myśl ruchem sięgnął po blaster i wycelował. Znad lufy broni spoglądało na niego spokojne, nalane oblicze tego, który kazał nazywać się Wesołkiem.
- Czego? – warknął rewolwerowiec.
- Przyszedłem…
- Zawsze nachodzisz śpiących ludzi?
- Tylko, jeżeli krzyczą, jakby obdzierali ich ze skóry – grubasek spojrzał znacząco na ślady oparzeń na piersi Dziesiątki. – Widziałem je.
- Co?
- Płomienie odbite w twoich oczach. Jeśli chcesz o tym…
- Wypierdalaj! Wynocha! – wrzasnął donośnie strzelec.
Po chwili nieproszonego gościa już nie było.
Przez mikroskopijne okienko obskurnego pokoiku na tyłach dziury Kervina wpadały pierwsze promienie słońca. Wstawał nowy dzień.
- Na mój znak wyciągacie broń – tego dnia Kostusze towarzyszyła krępa ciemnoskóra kobieta z burzą loków na głowie oraz kościsty Duros, oboje przystrojeni w krwistoczerwone stroje. – Ten, kto się pospieszy, odpada, he, he – jego kompani z głośnym trzaskiem przeładowali długolufowe karabiny. – Wygrywa ten, kto dłużej utrzyma się na nogach.
Perorując, stał na masce wysłużonego śmigacza. Wokół niego zgromadziło się grono uczestników, na ulice wylegli też niemal wszyscy mieszkańcy miasteczka. Nikt nie chciał przegapić wielkiego wydarzenia.
- Jeżeli wszystko jasne, to nasza śliczna sierotka Kervin dokonała już losowania par. Jako pierwsi zmierzą się Dziesiątka i Seamus!
Z tłumu wytoczył się potężny mężczyzna w złachmanionym, cuchnącym na milę ubraniu. Składały się na nie części najróżniejszych przyodziewków, a podstawę stanowił chyba kombinezon więzienny. Gdy skryte pod sumiastym wąsem usta rozciągnęły się w obleśnym uśmiechu, zgromadzonym ukazały się dwa rzędy złotych zębów. Wysoko uniósł broń o rękojeści poznaczonej niezliczonymi nacięciami.
- Jeden karb za każdego fiuta, którego zabiłem! – krzyknął tubalnym głosem.
Dziesiątka zajął swoje miejsce, powoli wyciągając długie nogi. Nie odpowiedział na przechwałki rywala, zmrużył tylko szare oczy i odsunął lekko rondo kapelusza.
Smith wzniósł w powietrze własny blaster. Uśmiechnął się na myśl o tym, co miało się wydarzyć. I pociągnął za spust.
Czas zwolnił swój bieg. Przez krótką chwilę cały świat Dziesiątki ograniczał się do jego samego i człowieka, którego musiał zniszczyć, jednego z wielu na długiej drodze jego życia. Zniknął tłum podekscytowanych widzów, zniknęło całe zapomniane przez wszystkich bogów miasteczko. Był tylko on i jego cel.
Do jego uszu dobiegł huk wystrzału. Dłoń chwyciła za broń, ta z cichym chrzęstem wysunęła się z kabury. W powietrze pomknęły dwie blasterowe błyskawice. Pierwsza trafiła dłoń Seamusa, który nie zdołał jeszcze nawet wyciągnąć blastera. Druga strzaskała jego kolano, obalając go na ziemię.
Rewolwerowiec odwrócił się na pięcie i odszedł. Za jego plecami Seamus jęknął cicho i wciąż leżąc na ziemi, sięgnął niezdarnie po broń druga ręką. Dziesiątka zwinął się w miejscu i wypalił. Między oczami Seamusa wykwitła dymiąca dziura.
Ziemia z wdzięcznością przyjęła pierwszą ofiarę.
Tłum wypuścił długo wstrzymywany oddech, rozległ się szmer rozmów i pojedyncze, nieśmiałe brawa. Dwójka ludzi chwyciła Seamusa za nogi i odciągnęła go pospiesznie, najwyraźniej chcąc zapoznać się z zawartością jego kieszeni.
- Świetnie, świetnie, znakomity początek – zakrzyknął Smith. – Następną parę stanowią Krossk, syn Trasska oraz Vaasuk z gandyjskich Poszukiwaczy.
Wysoki Trandoshanin zajął swe miejsce, powiewając połami długiego płaszcza z wysokim kołnierzem. Na biodrach zamiast zwykłych pistoletów kołysały mu się dwie strzelby o rękojeściach specjalnie przystosowanych do jego niezgrabnych, pazurzastych dłoni. Długi jęzor gada smakował suche powietrze. Naprzeciw niego wystąpił okryty kombinezonem Gand. Wielofasetkowe oczy śledziły każdy ruch oponenta, który wnet znieruchomiał jednak w oczekiwaniu.
Na dźwięk wystrzału Vaasuk błyskawicznie chwycił za broń, nie zdążył jednak pociągnąć za spust. Strzelba Krosska rzygnęła powodzią blasterowego ognia. Gand padł bez życia. Niegdysiejszy Poszukiwacz odnalazł swój koniec. Z potężnej wyrwy na jego piersiach sączyły się opary amoniaku, zabarwionego odżywczymi mieszankami na brunatnozielony kolor.
Powietrze przeciął chrapliwy rechot Trandoshanina.
Ochotnicy o twarzach owiniętych chustami szybko zaopiekowali się ciałem pokonanego.
- Booster i Dak Teneru!
Na środek piaszczystej ulicy wystąpił powoli szczupły nastolatek o pałających oczach, odprowadzany zaniepokojonym spojrzeniem swojego kapitana i dodającymi ducha okrzykami współzałogantów. Drugiego zawodnika nigdzie nie było widać.
- Teneru! Gdzie ten nautolański bękart?
Wtem poszukiwany pirat ukazał się w drzwiach przybytku Madame Brouniere, trzymając w objęciach dwie z jej dziewcząt.
- Błagam o wybaczenie, ale znudziły mnie nieco te pokazy amatorów – spojrzał na swojego przeciwnika. – Nie martwcie się drogie panie, tylko ogłuszę tego dzieciaka.
Dziwki zachichotały unisono. Booster zazgrzytał zębami, ale ruchem kciuka przestawił broń na ogłuszanie. Nautolanin skradł jeszcze całusa skąpo odzianej Twi’lekance i rozkołysanym krokiem ruszył na środek ulicy. Wiatr szarpał kolorowymi szarfami na jego głowie, otaczając ją barwną aureolą. Lekceważący uśmieszek nie znikał z ust korsarza.
Uśmiech ten szybko miał zostać zastąpiony przez grymas zaskoczenia.
Młody Korelianin wiedział, że Teneru spróbuje pokonać go w jak najbardziej nonszalancki sposób. Gdy Smith pociągnął za spust, Terrik uskoczył w bok, a strzał Nautolanina minął go o włos. Nim ten zdołał naprawić swój błąd, dosięgły go gromy z broni Boostera. Wszystkie macki zwinęły się w nagłym spaźmie i korsarz padł na ziemię.
Rozległy się stłumione westchnienia, a potem gromkie brawa, gdy Booster otrzepał kurtkę z kurzu i wzniósł do góry wciąż dymiący blaster. Wraz przypadły do niego dwie panienki, które wcześniej dotrzymywały towarzystwa Nautolaninowi.
- Veenu’kar oraz Wesołek – zakrzyknął Kostucha, gdy gwar ucichł już nieco.
Devaronianin był nagi od pasa w górę. Całe jego ciało pokryte było skomplikowaną siatka tatuaży, które a piersiach zlewały się w wizerunek ogromnego węża. Gdy Veenu’kar prężył muskuły, wąż zdawał się przesuwać swe sploty, szykując się do ataku. Rogi najemnika powleczone były cienką warstwą złota i błyszczały niczym dwa słońca.
Jego przeciwnik przedstawiał znacznie mniej imponujący widok. Kiedy wkroczył na środek, poklepał się po pasie, jakby czegoś zapomniał.
- Czy ktoś byłby łaskaw użyczyć mi broni? – zapytał niewinnie.
Rozległ się gromki śmiech, a Devaronianin otworzył szeroko oczy. W końcu Dziesiątka pokręcił z niedowierzaniem głową i rzucił Wesołkowi jeden ze swoich pasów. Ten ukłonił się w podzięce, przestawił broń na ogłuszanie i nie bez pewnych trudności zapiął pas na wydatnym brzuchu. W końcu uniósł rękę na znak gotowości.
Poirytowany Smith wystrzelił niemal natychmiast.
Nim ktokolwiek zdążył choćby mrugnąć, w dłoni Wesołka pojawił się blaster, a Veenu’kar zwalił się na ziemie niczym ścięte drzewo.
Kostucha pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Najwyraźniej w niektórych drzemie więcej, niż można by podejrzewać na pierwszy rzut oka. Na dziś wystarczy. Turniej kontynuować będziemy jutro.
Człowiek zwany Wesołkiem rozsiadł się wygodnie na ziemi przed Dziurą Kervina. Przed sobą rozstawił na ziemi trzy obtłuczone kubki. Grupka dzieci wpatrywała się w niego z napięciem. Mężczyzna wyciągnął z saszetki przy pasie małą metalową kulkę.
- Spójrzcie, chowam teraz kulkę pod tym kubkiem – odwrócił naczynko do góry dnem. – Dodaję jeszcze dwa kubki i zaczynamy – przesuwał je szybkimi jak błyskawica ruchami. – Gdzie jest kulka?
Dzieci zgodnie wskazały jedno naczynko.
- Czy aby na pewno? – odsłonił wskazany kubek.
Niczego pod nim nie było.
- Jeszcze jedna szansa. Gdzie jest kulka?
Tym razem głosy podzieliły się mniej więcej po równo. Tylko jeden drobny, rozczochrany brzdąc powiedział zamyślonym głosem.
- Wcale jej tam nie ma, prawda? I nigdy nie było.
Wesołek podniósł ze śmiechem oba pozostałe kubki. Faktycznie, niczego pod nimi nie było.
- Brawo! – klasnął w dłonie. – Nie wszystko jest tym, na co wygląda. A teraz zmykajcie do domów!
Gromadka rozpierzchła się w przeciągu paru chwil.
- Wtedy, to też była jakaś sztuczka? – rozległ się ochrypły głos.
Z mroku czającego się pod pobliskim przejściem wyłoniła się postać Dziesiątki.
- Kiedy? – Wesołek nie wydawał się być zaskoczony.
- Gdyby to nie była moja broń i moja kabura, przysiągłbym, że blaster sam wskoczył ci do ręki.
- Mogę ci tylko powtórzyć to, co powiedziałem tym dzieciom. Nie wszystko jest tym, na co wygląda. Zagramy? – dodał z uśmiechem.
- Rozmawiałem z Kervinem. Zmierzysz się jutro z tym dzieciakiem, a ja z przerośniętą jaszczurką. Jedno tylko nie daje mi spokoju. W co ty właściwie grasz?
- Och, mógłbym spytać o to samo.
- To nie jest odpowiedź.
- Nie miała nią być. Tym niemniej, jeśli pragniesz odpowiedzi, chodź, porozmawiajmy. Wiele może od tej rozmowy zależeć.
Słońce stało w zenicie, zalewając Bakersville swymi bezlitosnymi promieniami. Mimo to ulice były pełne, wszyscy pragnęli zobaczyć finał turnieju.
- Wesołek i Booster! – zakrzyknął Kostucha. Tego dnia towarzyszyli mu ciemnoskóra kobieta oraz Shistavanen, którego upał musiał doprowadzać do prawdziwego szału.
Oponenci wkroczyli na środek ulicy. Grubasek zdążył wytrzasnąć skądś pas z bronią i bez błaznowania ukłonił się przeciwnikowi. Młodzieniec po chwili wahania odpowiedział tym samym. Obaj ostentacyjnie przełączyli blastery na ogłuszanie.
Smith skrzywił się lekko na ten widok, ale dał znak do rozpoczęcia pojedynku.
Obaj równocześnie sięgnęli po broń i wystrzelili. Strzał Boostera trafił Wesołka w ramię, Korelianin otrzymał postrzał w klatkę piersiową. Obaj zachwiali się niepewnie, po czym młodzieniec padł bezwładnie. Grubasek skrzywił się mocno, ale zdołał przezwyciężyć oszołomienie.
- Utrzymał się na nogach. Wesołek zwyciężył i przechodzi do finału – osądził wreszcie Smith. – Skoro zakończyliśmy już dziecięce zabawy, pora na prawdziwych mężczyzn. Krossk oraz Dziesiątka!
Trandoshanin stanął na wyciągnięcie ręki od rewolwerowca.
- Każę uszyć płaszcz z twojej skóry, człowieczku.
Dziesiątka spojrzał tylko na niego, uśmiechnął się krzywo i zajął miejsce w stosownej odległości.
Powietrze po raz kolejny przeszył huk wystrzału.
Krossk płynnym ruchem oswobodził broń i strzelił z biodra. Fontanna ognia ledwie otarła się o bok przeciwnika, który w ostatniej chwili zdołał się uchylić. On zaś nie zadowalał się półśrodkami. Blasterowa błyskawica przeszyła gardło Trandoshanina. Krossk wyciągnął się jak długi, spazmatycznie chwytając powietrze. Bijące rozpaczliwie o ziemię łapy wzbijały tumany pyłu. Wreszcie gad wygiął kręgosłup w bolesny łuk i skonał.
Wokół podniosła się ogromna wrzawa. Butny Trandoshanin nie był ulubieńcem mieszkańców Bakersville.
Dziesiątka skrzywił się, dotykając poparzonego dotkliwie boku.
- Oto prawdziwie sportowy duch, drodzy państwo – zarechotał złośliwie Kostucha, przyglądając się odciąganemu ciału gada. – Znamy już zatem finalistów. A ostatni pojedynek rozegramy na specjalnych zasadach. Na życzenie pana Benedicta zwycięzcą ogłoszony zostanie tylko ten, który przeżyje.
Spojrzenia Dziesiątki i Wesołka spotkały się.
- Zapraszamy, zapraszamy szanownych panów – kpiący ton nie znikał z głosu Smitha.
Ociągając się, obaj mężczyźni zajęli miejsca.
Kostucha wystrzelił w powietrze, dając sygnał do rozpoczęcia pojedynku.
Żaden ze współzawodników nawet nie drgnął.
- Nie zabiję cię – Wesołek pokręcił ponuro głową.
Dziesiątka popatrzył w niebo, jakby szukając tam znaku. Ogromne chmury przesuwały się nad nim, płynąc dostojnie po nieboskłonie.
Cokolwiek dostrzegł pośród nich, szybkim jak myśl ruchem wyciągnął broń i strzelił.
Pulchny mężczyzna zwinął się i padł na ziemię. Z jego piersi unosiły się smugi ciemnego dymu.
Ciemnoskóra kobieta towarzysząca Smithowi podeszła do ciała leniwym krokiem. Pochyliła się nad nim, przykładając policzek do jego ust, po czym pokręciła głową.
- Mamy naszego ptaszka – mruknął Kostucha, rozciągając usta w posępnym uśmiechu.
Śmigacz niósł ich przez bezkresną trawiastą równinę. Morze traw zamykało się za nimi, zacierając wszelki ślad po ich przebyciu. Kostucha siadł naprzeciw Dziesiątki, ostentacyjnie kładąc blaster na kolanach. Spojrzenie jego lodowato zimnych oczu zdawało się skupiać na jakimś punkcie w pobliżu potylicy rewolwerowca, jakby chciał poznać jego najskrytsze myśli. Dziesiątka nonszalancko założył ręce i przymknął oczy, jakby drzemał.
Przepastny kufer bagażnika niósł niespodziewane brzemię.
Wreszcie zza horyzontu zaczął wyłaniać się wysoki budynek. Rozłożyste skrzydła posiadłości przypominały ramiona, gotowe zmiażdżyć nieproszonego gościa w swym uścisku. Wysokie, łukowato zakończone okna, smukłe kolumny i liczne maszkarony świadczyły tyleż o zamożności, co o braku dobrego smaku właściciela.
Krótki prąd przebiegł po ich włosach, gdy przekroczyli opalizującą lekko granicę pola ochronnego.
- Witamy na ranczu Earthwalker – wychrypiał upiorny przewodnik.
Szeroka rampa zawiodła ich do podziemnego garażu, skąd ruszyli dalej korytarzami willi. Na ścianach pyszniły się przypadkowo dobrane dzieła sztuki, trofea łowieckie z rozmaitych planet i egzemplarze antycznej broni. Wszystko trąciło połączeniem przepychu z absurdem.
Tak samo, jak pomieszczenie, w którym zakończyli swoją wędrówkę. W mizernej parodii sali tronowej, na wysoki krześle, w otoczeniu kilku postaci w karmazynowych strojach zasiadał potężny mężczyzna. Niegdyś wzbudzał zapewne grozę samym swym wyglądem, dziś opasły brzuch rozlewał mu się na kolana. Niedobory w czuprynie rekompensował sumiasty wąs, a jarząca się, cybernetyczna proteza oka budziła niepokój.
Z niemałym trudem podźwignął się na nogi i pochylił lekko głowę. Paskudny uśmiech psuł wymowę gestu.
- Chylę czoła przed triumfatorem turnieju – przemówił tubalnym głosem. – Wybacz te niezbędne środki bezpieczeństwa – wskazał na otaczającą go kopułę połyskującego lekko pola ochronnego.
Jego gość milczał.
- Małomównyś – Benedict wciąż uśmiechał się kpiąco. – No, ale w końcu to nie dzięki błyskotliwej elokwencji się tu znalazłeś. Główną nagrodą dla zwycięzcy jest prawo wstąpienia do moich Karmazynowych Gwiazd – pulchną dłonią wskazał na rozstawione wokół niego istoty. – Jest jednak mały haczyk – zarechotał radośnie. – O tak, zawsze musi być jakiś haczyk, czyż nie? Otóż moich pupilków może być tylko dziesięciu. Ha, jak to zabawnie się składa, co, Dziesiątko? – wyraźnie napawał się brzmieniem własnego głosu. – Musisz zatem wyzwać jednego z nich na pojedynek i…
- Nie – krótkie słowo zabrzmiało jak wystrzał.
- Nie? Zatem jesteś tu tylko po pieniądze? Rozczarowujesz mnie – jego głos ociekał kpiną.
- Nie pamiętasz mnie – stwierdził sucho rewolwerowiec.
- Co? – po raz pierwszy w głosie Benedicta pojawił się ślad niepewności.
- Nie pamiętasz, że przed laty nie byłeś jeszcze jedynym królem tego świata. Nie pamiętasz nocy pożogi, po której twoje imperium wzbiło się pod niebiosa. Ach – spojrzał na Kostuchę. – Widzę, że przynajmniej ty już mnie poznajesz, Jeremiaszu Smith. Ja pamiętam twoją twarz doskonale, oświetloną płomieniami, w których zgorzała moja rodzina. Pamiętam znakomicie.
- Niemożliwe - wymamrotał Smith.
- Dziewięć osób pochłonął wówczas ogień, wszystko, co było mi drogie na tym świecie. Tylko ja przeżyłem. Dziesiąty.
- Spokój – warknął Benedict, widząc poruszenie pośród swych ludzi. – Nawet jeśli to ty, stary skurwielu, to musisz być szalony, przychodząc tu w pojedynkę.
- Może wcale nie jest sam – dobiegł ich nagle głos.
Z cienia kolumnady, jak gdyby nigdy nic, wyłoniła się krępa postać zakutana w długi płaszcz. Roześmiana twarz przeczyła powadze sytuacji.
- Ty nie żyjesz – zauważył bystrze jeden z gwardzistów.
- Och, bynajmniej – płaszcz opadł na ziemię. W prostej tunice, na wysokości sera, widniała wypalona dziura. – Micah Giiett, do usług.
- To Je… - Kostucha sięgnął po broń, dostrzegając cylindry kołyszące się u pasa cudownie zmartwychwstałego.
Nigdy już nie miał dokończyć tego zdania. Dziesiątka wyszarpnął blastery z kabur i dwoma celnymi strzałami zamienił twarz Smitha w dymiący krater.
W jednej chwili rozpętało się piekło. Wszyscy karmazynowi strażnicy otworzyli ogień, zamieniając pomieszczenie w maelstrom chaosu. Rewolwerowiec skrył się na kolumną, skąd palił do wszystkiego, co się ruszało. W oku cyklony znalazł się jednak samotny rycerz Jedi. Dwie kolumny żółtego światła wykwitły z jego dłoni, gdy rozpoczął śmiercionośny taniec. Tkając wokół siebie nieprzeniknioną barierę, wkroczył między przeciwników.
Pierwszy padł rozchichotany Rodianin, zabity własnym strzałem odbitym przez Jedi. Kobieta, która oglądała wraz ze Smithem rozpoczęcie turnieju, osunęła się na ścianę, przeszyta celnym strzałem Dziesiątki. Shistavanen zaskomlał cicho, gdy miecz świetlny pozbawił go obu rąk. Kolejne Karmazynowe Gwiazdy padały bez życia, niezdolne stawić czoła śmiercionośnemu duetowi.
Wkrótce już tylko dwójka mężczyzn stała na własnych nogach, otoczona fragmentami rozczłonkowanych ciał i przerażającym smrodem palonego mięsa. Benedict zniknął.
Rewolwerowiec spojrzał tylko na Jedi, a ten wskazał mu kierunek.
Dziesiątka rzucił się korytarzem. Szybko usłyszał sapanie swojej ofiary. Gdy wyłonił się zza zakrętu, przeciwnik czekał już na niego, trzymając w dłoniach ściągnięty ze ściany karabin.
- Żryj to, śmieciu – wycedził przez żeby i pociągnął za spust.
Zbyt długo nie konserwowana broń rozprysła się na kawałki, obalając go na ziemię. Dziesiątka poczuł na policzku uderzenie gorącego odłamka. Skierował blaster w stronę przeciwnika.
- Nie rób tego! – Micah Giiett był tuż za nim. – Powstrzymaj rękę. Zasłużył na sprawiedliwy proces. Nawet on.
Dziesiątka spojrzał na niego, a potem na jęczącego u swoich stóp Benedicta.
I otworzył ogień.
Watażka wierzgnął dwukrotnie nogami i znieruchomiał. Blasterowe błyskawice stopniowo zamieniały jego ciało w bezkształtną bryłę zwęglonej tkanki. Dziesiątka metodycznie pociągał za spust tak długo, aż ogniwa energetyczne broni wyczerpały się i opadły z trzaskiem na podłogę.
Opuścił wreszcie ręce i odetchnął głęboko, wdychając swąd spalonego ciała.
- Nie pomoże ci to – rzekł cicho Jedi. – Nie nasycisz nigdy swoich demonów, nie w ten sposób.
Rewolwerowiec spojrzał na niego. W jego oczach widniało odbicie gorejących płomieni. Micah Giiett odwrócił wzrok.
Dziesiątka ruszył przed siebie. Nikt go nie zatrzymał.
Zostawił za sobą zasępionego Jedi. Zostawił za sobą pogrążoną w chaosie posiadłość, stosy ciał i roztrzaskane życia.
Powiadano później, że człowiek ten odszedł na północ.
Nie było tam nic, prócz bezkresnej pustyni.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 8,30 Liczba: 10 |
|
bmw8302012-04-23 19:58:59
Pierwsze zdania - tak było czuć "Rolandem", że aż pomyślałam "no nie, plagiat". Całe szczęście się myliłam. Wesołek nie był wielkim zaskoczeniem, po tym jak powiedział, że widział ogień w oczach Dziesiątki. Z drugiej strony - Jedi-poczciwy grubasek to nawet fajny pomysł:)Zakończenie satysfakcjonuje. Rzecz dobrze napisana, ale problem zemsty i sprawiedliwości jest jedynie poruszony, przez co brakuje w moim odczuciu "głębi". Dlatego jest to jedynie opowiastka sensacyjna, sprawnie napisana, lecz nie zapadająca w pamięć. 7/10
Adakus2012-04-16 13:12:51
Not bad, choć klimaty westernu mnie nie grzeją.
Jaro2012-03-29 22:42:00
"Minął sklep starego Willa, w którym można było kupić wszystko, prócz spokoju sumienia" - na tym zdaniu oplułem klawiaturę. W tym momencie sądziłem, że będę miał do czynienia z opowiadaniem humorystycznym. Niestety tak się nie stało.
Muszę nie zgodzić się z poprzednikami: ja tego opowiadania po prostu nie kupuję. Jest klimat Dzikiego Zachodu - ale klimatu SW nie ma za grosz. Ale największym minusem są braki strony technicznej. Postacie są ledwie zarysowane (jest jakiś dzieciak, który ogłusza innych zamiast zabijać, tylko co z tego wynika?), a przez to nieinteresujące. Walki sprowadzają się do "stanęli naprzeciwko, po chwili jeden strzelił, drugi się uchylił i oddał, a tamten padł jak długi". Mogłeś się bardziej postarać, nieco wydłużyć całą treść. Opowiadanie nie powinno być za długie, ale przede wszystkim musi być treściwe.
Do tego dochodzi patos, wspomniany już na początku. Fragment "Nie pamiętasz, że przed laty nie byłeś . . . Pamiętam znakomicie" po raz kolejny wzbudził u mnie niekontrolowany śmiech.
Podsumowując: więcej niż 3/10, i to raczej na zachętę, dać po prostu nie mogę. Nie zainteresowałeś mnie, zmuszałem się, by dokończyć - co jest szczególnie przykre, biorąc pod uwagę fakt, że zakończenie łączy w sobie dwa zupełnie absurdalne przypadki deus ex machina.
Carno2012-03-29 18:09:29
Wiedźmin w Wyzimie połączony z "Szybkimi i martwymi" - te właśnie obrazki miałem przed oczyma podczas lektury. Bardzo spodobał mi się ten klimat westernu i pomysł turnieju. Pojawienie się Jedi było za to bardzo miłą niespodzianką.
Ciutek mnie rozczarował "10" - nieco zbyt szybko odkryłeś karty w jego przypadku, ten ogień pojawił się nieco zbyt szybko. Generalnie facet wydał mi się nieco zbyt "przyjacielski", w przeciwieństwie do Clinta Eastwooda z filmów Leone, którym się ewidentnie inspirowałeś. Choć jego ostatnia decyzja była znakomita.
Nie mam się specjalnie do czego przyczepić - pierwsze i ostatnie zdania wspaniale spajają się w spójną klamrę. Oprócz pewnej - moim zdaniem - niedoskonałości głównego bohatera, nieco zawiódł mnie końcowy tekst Jedi o sprawiedliwym procesie. Brzmiałoby to nieco bardziej realistycznie, gdyby Wesoły wcześniej nie pochlastał całej reszty jego bandy. Choć, z drugiej strony, może to cecha wszystkich Jedi...
Masz także talent do tworzenia opisów - tak postaci, jak i przede wszystkim sytuacji.
Generalnie, bardzo uczciwe 8+/10. Nie ma 9, bo byś nam jeszcze odleciał, gwiazdorze, i nie miałbym z kim na konwenty jeździć:D
Vua Rapuung2012-03-29 14:42:24
Kasa -> nawiązanie do "Wiedźmina" było zdecydowanie świadome, a Bakersville kojarzyło mi się trochę z Baskerville'ami, ale nie było to jakoś bardzo celowe. Generalnie pisząc to opowiadanie najbardziej miałem w głowie niedawną lekturę "Mrocznej Wieży" Kinga i nieco dawniejszy seans "Szybkich i martwych".
Taka mała prośba do czytających - jeżeli już chciało wam się przebrnąć przez cały tekst, to naskrobcie proszę zdanie albo dwa. Taka opinia jest naprawdę o wiele cenniejsza, aniżeli numerek w statystykach :).
Kassila2012-03-29 10:05:09
Sergio Leone byłby z ciebie dumny:D Świetne opowiadanie:)
CommanderWolffe2012-03-29 08:28:04
swietne.
Darth Kasa2012-03-28 22:04:44
Ciekawy pomysł z tym klimatem jak z Dzikiego Zachodu - na początku dziwnie się czyta, ale jest to przynajmniej oryginalne. O nawiązaniach do Wiedźmina już wiem - a czy Bakersville to umyślne przywołanie Sherlocka? ;) Niezłe wykorzystanie dziesiątki, miłe odstępstwo od masy opowiadań z 10-osobowymi drużynami bohaterów. Bardzo się ucieszyłem (tak jak zwykle, kiedy mam złe przeczucie, że opowiadanie zaraz zostanie zepsute przez oklepany schemat), kiedy przeczytałem opis pojedynku finałowego - tu udało Ci się mnie nieco zaskoczyć. Zakończenie również nie jest przewidywalne, choć "wskrzeszanie" bohaterów to chwyt w SW aż nazbyt często wykorzystywany. Dałbym 8,5, z przyczyn technicznych zaokrąglam w górę :P