Autor: Jedi Nadiru Radena
3 miesiące po zawarciu traktatu Pellaeon-Gavrisom
**********
Okręt zatrząsł się od potężnej eksplozji. Żołądek Kylana zwinął się w ciasny kłębek i podskoczył na wysokość gardła. Mężczyzna w podartym mundurze tylko cudem nie runął na zasłany ciałami i pokryty cienką warstwą szronu pokład. Ciężko oddychając, bezwiednie oparł się o lodowatą ścianę korytarza. Coś się w nim załamało; już się nie przejmował mrozem, chłodem, który wydzierał z niego życie z prędkością nadciągającej fali sztormowej.
— Kapitanie! Kapitanie! — wołał go ktoś poprzez czarną chmurę dymu, która smużyła się wszędzie dookoła niego. — Abordaż! Wkroczyli na pokład! Gdzie jest broń?! Gdzie jest...
Głośny trzask uciął krzyk żołnierza. Korytarz rozbrzmiał rozdzierającym okrzykiem bojowym, wypowiedzianym w gardłowym języku, jakiego Kylan nigdy dotąd nie słyszał.
— Za późno — szepnął. W odpowiedzi zalegający wkoło dym rozbłysnął czerwonym światłem, blaskiem blasterowych błyskawic. Huk ognia zagłuszył ostatnie słowa, które wypowiedział, nim poczuł, jak na brzuchu rozpływa mu się plama gęstej, lepkiej krwi: — „Katana” jest stracona.
Przeciągły wizg budzika obudził go.
„Katana”?
Kapitan Kylan DuPre, cały mokry i spięty niczym struna hapańskiej harfy, wymacał w ciemnościach kanciasty zarys irytującego urządzenia i szybkim pstryknięciem palca pozbawił je głosu. Żałował, że nie może w taki sam sposób pozbyć się niepokojącego uczucia déjà vu, które go ogarnęło, gdy w myślach wypowiedział słowo „Katana”. Choć widział już niemało w swoim życiu, nie pamiętał, by w ciągu ponad dziesięciu lat służby nawiedził go nocny koszmar. Kiedykolwiek. Skłamałby, gdyby powiedział, że nie było to niepokojące, zwłaszcza dzisiaj, w ten szczególny dzień.
— Czemu „Katana”? — mruknął do siebie półprzytomnie, strząsając ciężkie od potu włosy z czoła.
Szybko jednak zrezygnował z próby rozgryzienia znaczenia — o ile jakieś znaczenie w ogóle istniało — tego snu i z pewnym trudem dźwignął się z wygodnej, choć wąskiej, kapitańskiej pryczy. Gdy kilka minut później wyszedł spod prysznica sonicznego, nieco spokojniejszy i rześki, w pierwszym odruchu chciał złapać za brązowo-błękitną marynarkę ze złotymi epoletami, która trochę zbyt niedbale wisiała na fotelu nieopodal pryczy.
— Nie dziś. — Uśmiechnął się i skierował rękę ku drzwiom rozsuwanej szafki, które nie odróżniały się zbytnio od otaczających ją szarych ścian, pełnych odbarwień i zdrapanej farby. Zanim ją otworzył, musnął końcówkami palców porysowany, nieco wygięty blat sfatygowanego biurka, przy którym spędził zadziwiająco mało czasu. — Dziś, moja stara damo, czas się pożegnać, i zrobić to w stosownym stylu.
Rozsunął drzwi i sięgnął po mundur galowy.
Kylan DuPre, odkąd pamiętał, zawsze dziwnie patrzył na gwiezdne okręty wojenne. Kiedy był małym dzieckiem, wydawało mu się, że ci władcy przestworzy przypominają antyczne okręty podwodne — ciasne, brudne i cuchnące maszyny, odgrodzone od gwiazd grubą warstwą metalu, w którym nie było ani jednego okna-iluminatora. Później, w erze fascynacji Lukiem Skywalkerem, która w efekcie doprowadziła go do Akademii Militarnej Brionelle na Chandrili, wyobrażał je sobie jako niewielkie, ufortyfikowane miasteczka, pełne życia i gorączkowej aktywności.
Dopiero, gdy przypadło mu stanowisko kwatermistrza na pokładzie fregaty „Uderzenie burzy”, uzupełnił to całkiem poprawne wyobrażenie o jedno kluczowe, a jakże często zapominane słowo: logistyka. Przeklęta logistyka. Okręt wojenny był dla Kylana jedynie ogromnym zbiorowiskiem wiecznie marudzących istot, które należało codziennie karmić, leczyć, karmić, utrzymywać w dobrym nastroju i jeszcze raz karmić.
Każdy okręt był taki. Każdy, z wyjątkiem, przynajmniej od niedawna, „Katany”.
Nieświadomie skierował się w stronę mostka, tego ciasnego pomieszczenia umieszczonego głęboko pod mocarną skorupą sześćsetmetrowego Dreadnaughta, tak jak to robił dzień w dzień, każdego poranka, przez ostatnich kilka tygodni. Kiedy zrozumiał swoją pomyłkę, parsknął z rozbawieniem, odwrócił się — i wpadł na idącą szybkim krokiem postać.
Choć zderzenie nie było bolesne, młodziutki podoficer, pilot jedynej na pokładzie eskadry myśliwców, momentalnie zesztywniał i z licami czerwonymi od wstydu zaczął się gorączkowo tłumaczyć:
— O, kapitanie, najmocniej pana przepraszam, nie chciałem...
— W porządku, Orry, nic się nie stało. — Kylan odruchowo wygładził poły munduru galowego. — Dokąd tak lecisz?
— Eee, nigdzie w szczególności... to znaczy... — Orry Hassar, roztrzepany dziewiętnastolatek z Adumaru, odkrytego par lat wcześniej świata znanego ze znakomitych pilotów wojskowych, podrapał się nerwowo po bujnej, kędzierzawej czuprynie. — Nie wiem, sir. Jeśli wybaczy pan moją szczerość, nie wiem, co ze sobą mam zrobić. Wojna skończona, za parę godzin już mnie nie będzie na „Katanie”, a nie dostałem przydziału do klucza honorowego, tego, wie pan, naszego i... i nie wiem, sir.
— Szkoda, szkoda. — Kylan przyjacielsko ścisnął ramię Orry’ego; rozumiał go, siedzieli w tym samym fotelu. — Ale wiesz co? Mnie samemu nie jest jakoś specjalnie śpieszno teraz, a chciałbym jeszcze przespacerować się po pokładzie. Słyszałem, że świetnie znasz historię „Katany”.
Orry rozchmurzył się jak za dotknięciem Mocy.
— Od założenia pierwszego nitu, po dokowanie przy stacji Rendilli 7, znaczy się, po dziś dzień.
— Doskonale. W takim razie poproszę o małą wycieczkę.
— Naprawdę? Ale przecież na pewno ma pan dużo...
— Wcale, a wcale — Kylan mrugnął okiem. — Rozkaz kapitana.
I tak się zaczęło. Orry w podnieceniu przechodził z korytarza do korytarza, z pokładu na pokład, pokazując blizny, szramy, odpryski, wygięcia, zadrapania i inne cienie przeszłości; znał je wszystkie, wiedział, gdzie jest każda z tych pamiątek, i jak okręt się jej nabawił. W miarę jak opowieść, którą Adumarczyk płynnie ciągnął od jednego punktu do drugiego, przechodziła od narodzin „Katany”, flagowca potężnej i według ówczesnych legend obłożonej klątwą Ciemnej Floty, poprzez szczęśliwe odnalezienie jej przez bohaterów Nowej Republiki, po ostatnią bitwę z siłami admirała Pellaeona pod Tangrene – Kylan DuPre poczuł, że jest częścią długiej i dumnej historii.
U kogoś innego takie uczucie mogłoby być czymś normalnym, oczywistością doli żołnierza bądź oficera, związującą go z miejscem, w którym przebywa, gdzie służy, gdzie walczy. Kylan nigdy nie „wyrobił” sobie czułego punktu do żadnego takiego miejsca, ciągle przenoszony przez dowództwo: z Coruscant na „Uderzenie burzy”, z „Pioruna” na Dac, z Borleias na „Vailę Pecivas”, i tak w nieskończoność, aż do „Katany”. Teraz tego żałował, bo zaczął dostrzegać, jaką siłę mogło mu dać to przywiązanie we wszystkich momentach niepewności i bezsilności, które nawiedzały go podczas wojny. W zderzeniu z bezgranicznym entuzjazmem Orry’ego, traktującego „Katanę” nie jak złośliwy żart projektantów wymierzony w speców od logistyki, lecz jak swój drugi dom, jego doświadczenia, same w sobie wcale niemałe, bladły niczym szturmowiec na lodowej pustyni Hoth.
Jeśli okręty mogły mieć duszę, „Katana” z pewnością ją miała, i nieraz sławiła się hartem tejże. I dlatego ten dzień, i tak już dostatecznie smutny, nabrał jeszcze bardziej szarego odcienia.
Kiedy Kylan dziękował Orry’emu i życzył mu powodzenia w dalszej karierze, kątem oka zobaczył lustrzane odbicie sceny, którą właśnie tworzył: inny oficer żegnał silnym uściskiem dłoni innego pilota. Dalej, u wylotu korytarza, dwie młode dziewczyny z obsługi dział turbolaserowych, padły sobie w objęcia.
Gdziekolwiek się nie skierował, Kylan dostrzegał identyczne obrazy, ludzi i Rodian, Togorian i Twi’leków, Catharów, Durosów i Kel Dorów, nawet chłodnych Arkanian i burkliwych Bothan wszystkich szarż, wymieniających ukłony, uśmiechy, kuksańce i uściski, opowiadających sobie ostatnie żarty, wspominających niedawne przygody i obiecujących nawzajem, że spotkają się na następnym przydziale, czy będzie to mała korweta, spokojna stacja bojowa, szybka fregata, czy potężny niszczyciel.
Uderzyło go, że było ich tak wiele: działonowych, techników, podoficerów i operatorów setek urządzeń pokładowych. To logistyka, owszem, ale też coś więcej, czego nigdy nie poznał.
Była to przykra świadomość. Spuścił głowę i ruszył dalej.
— Kapitanie? — Z melancholii wyrwał go znajomy, aksamitny głos. Przystanął na moment i uśmiechem powitał panią podporucznik Jjez’tani, wysoką Devaroniankę o delikatnym, białym futrze, które pokrywało większość jej urzekająco uroczej twarzy. — Zmierza pan w kierunku hangaru, być może? Słyszałam, że przybyli już holoreporterzy, by troszkę popastwić się nad naszymi dostojnymi gośćmi.
DuPre zaśmiał się drętwawo, co na chwilkę pozwoliło mu ukryć uczucie lekkiej konsternacji.
— Um, prawdę mówiąc, nie wiem, dokąd szedłem.
— Oddajemy się smętnym wspomnieniom i starym, marynarskim opowieściom, co, kapitanie? — Mrugnęła porozumiewawczo okiem i skinęła ręką w stronę najbliższego przejścia na niższy pokład. W drodze zmierzyła go rozbawionym spojrzeniem. — Wie pan, że nigdy nie widziałam pana w mundurze galowym?
— I nawzajem.
Roześmieli się cicho. Czarne spodnie i śnieżnobiała tunika opatrzona czerwonym pasem ze złotymi insygniami stopnia wojskowego, choć zaskakująco wygodne, nie pasowały do nich, i oboje doskonale to wiedzieli. On, kapitan okrętu wojennego, były kwatermistrz i adiutant admirałów, lubił skrajną funkcjonalność. Ona, główny inżynier tegoż okrętu, zwykle kończyła dzień w kombinezonie „udekorowanym” solidną dozą smaru, potu i brudu.
— Czy wszystko jest już przygotowane na uroczystość? — spytał.
— Wszystko lśni jak nowe. Z wyjątkiem silników jonowych, baterii turbolaserowych, hipernapędu, wyrzutni rakiet, generatorów tarcz... — Kylan chrząknął na wpół karcąco, a na wpół żartobliwie — ...i innych elementów okrętu, których i tak żadne wścibskie dżentelistoty spoza marynarki wojennej nie mogłyby podziwiać ze względu na ich niedogodne położenie. — Promienny uśmiech Jjez’tani zgasł, zastąpiony pewnym melancholijnym wyrazem. — Szkoda. Wielka szkoda.
Niedawno sam wypowiedział dokładnie te same słowa.
— Myślisz, że kiedyś... — Kylan zawahał się i pozwolił, by niewypowiedziane słowa zamieniły się w westchnienie. — Nieważne.
— Nic co mówi kapitan z zasady nie może być nieważne, kapitanie — zachęciła go na ten swój uroczy, niemożliwy do odparcia sposób, przekrzywiając lekko trójkątną głową i wypowiadając miękko każde słowo.
— Pomyślałem tylko, że dobrze by było zobaczyć „Katanę” raz jeszcze, w akcji i...
— ...i zastanawia się pan, czy będzie mogła jeszcze kiedyś stanąć do walki? Jeśli pyta pan o moją ekspertyzę, to odpowiedź brzmi: nie mam najmniejszego pojęcia. Być może, być może nie. — Uniosła brew. — Przewiduje pan jeszcze jakąś dużą wojnę? Nie za duży z pana pesymista?
Obliczony na rozchmurzenie Kylana żart jedynie pogłębił bruzdy na czole kapitana.
— Miałem dziwny sen, że... Ale to nieważne. Tym razem naprawdę nieważne! — zastrzegł szybko, widząc minę Devaronianki. Oboje stali już w krótkim, szerokim korytarzu, który zaginał się łagodnym łukiem ku zalanemu światłem hangarowi; do otwartych na oścież grodzi mieli raptem kilka metrów. Przyszedł czas. — Wiesz, czego najbardziej żałuję?
— Decyzji o włożeniu na siebie tego munduru?
— To też — roześmiał się. — Żałuję, że opuszczam „Katanę”, zanim ją dobrze poznałem. I żałuję też, że nie zdążyliśmy się zaprzyjaźnić, na tyle, byśmy mogli sobie mówić po imieniu.
Ponownie przekrzywiła głowę.
— Ależ, kapitanie — powiedziała z błyskiem w oku — nic, co nie zostało definitywnie skończone, nie jest niezmienne. Wciąż jest pan kapitanem „Katany”, a ja jego głównym mechanikiem, wciąż może pan wydać rozkaz, a ja mogę coś naprawić. Albo na odwrót.
Przystanęli przed grodziami. Kylan DuPre uśmiechnął się i wyciągnął do niej dłoń.
— Wobec tego, Jjez’tani, to na wypadek gdybyśmy się już, z jakiegoś powodu nie zobaczyli. — Uścisnęli sobie ręce. — Służyć z tobą było dla mnie zaszczytem.
— I nawzajem... Kylan.
Przestąpił próg.
Przestronny hangar ciężkiego krążownika typu Dreadnaught wypełniał tłum dostojników, polityków, dowódców i weteranów Galaktycznej Wojny Domowej. Dziwnie było patrzeć na grupki odświętnie ubranych kobiet i mężczyzn wszystkich gatunków inteligentnych, pogrążonych w wypełnionych wyczekiwaniem cichych dyskusjach. Dostrzegł Garma Bel Iblisa, byłego senatora i bohatera Nowej Republiki, przemknęła mu także gdzieś pułkownik Tyria Sarkin Tainer z elitarnej Eskadry Widm, nie mógł też nie zauważyć znajomej twarzy admirała Hirama Draysona. Stali oni w miejscu, gdzie jeszcze do wczoraj parkowały gwiezdne myśliwce, którędy przechadzali się znudzeni piloci, i, zgrzytając kółkami, powoli przesuwały się droidy astromechaniczne. A to przecież był tylko początek przemiany; od zgiełku maszyn, poprzez gwar ludzi i nieludzi, aż do... czego, tak naprawdę? Muzeum? Miejsca pamięci o ofiarach minionej wojny? Interaktywnej wystawy dla dzieci?
— Przepraszam pana najmocniej. — Kylan oderwał się od tych myśli i skupił spojrzenie na młodym, patykowatym mężczyźnie z plakietką „holoprasa” przypiętą do klapy ubrania. — Nazywam się Tyl Krain i pracuję dla Coruscanti News. Czy mógłbym prosić pana o kilka słów?
— Mnie? Jestem tylko marnym kapitanem. Nie chciałby pan porozmawiać na przykład z... — spojrzenie nieco zakłopotanego Kylana padło na wysokiego Caamasjanina w skromnej, purpurowej szacie — ...nowo wybranym senatorem A’kla? Albo jednym z admirałów? Z całą pewnością będą mieli do powiedzenia coś ciekawszego, niż ja.
— Będą mieli coś do powiedzenia, to prawda. Ale nie sądzę, by ciekawego. — Lekko kpiący uśmieszek Kraina był blady i niewyćwiczony, w sam raz jak na początkującego holoreportera z zadatkami na kogoś, kto kiedyś wysoko zajdzie. Kylan od razu poczuł do niego sympatię. — Tymczasem pan jest kapitanem „Katany” i pan zna ten okręt na wylot.
Silne ukłucie żalu na moment przypomniało Kylanowi DuPre o tych wszystkich latach pozostawania na uboczu życia okrętów, baz i stacji, na których stacjonował. Niczego nigdy nie znał na wylot, chyba nawet samego siebie. Stąd też teraz przypadła jego kolej na zademonstrowanie wątłego uśmiechu.
— Nie do końca to prawda — musiał wytłumaczyć. — Zostałem tu przeniesiony kilka tygodni temu, by przygotować okręt do zmiany jego funkcji, i nie znam go w połowie, nie, nawet w ćwierci tak dobrze, jakbym tego chciał.
Kapitan mógłby przysiąc, że na ułamek sekundy w oczach chłopaka pojawiło się rozczarowanie. Jeśli tak było, nie winił go. Nikt nie lubił dostawać drugorzędnego towaru, a, co by nie powiedzieć, DuPre był takowym towarem.
— Nawet, gdyby był pan tylko przez jeden dzień dowódcą „Katany”, wciąż mógłby ją pan zwać we wspomnieniach pańskim okrętem — skomentował dyplomatycznie Krain, odchrząknął i przywołał operatora holokamery, niskiego Sullustanina, który wyrósł obok nich jak spod ziemi. — Proszę powiedzieć, czym jest dla pana „Katana”.
Kylan gwałtownie zamrugał powiekami. Ze wszystkich pytań, jakie można było zadać, młodzieniec zadał najtrudniejsze. Kapitan przez długi moment stał jak jeden z pomników z Alei Założycieli Republiki, nieruchomy, jeśli nie, w oczach postronnych obserwatorów, sparaliżowany. Kiedy Tyl Krain zaczął marszczyć czoło w zaniepokojeniu, Kylan zrozumiał, że nie może już dłużej przeciągać ciszy.
— Załoga — wydusił z siebie, i wtedy nastąpiło przełamanie. Załoga, jedno słowo. Rozwiązał mu się język. — Załoga. Wszystkie istoty, które kiedykolwiek były częścią załogi. Wszystkie istoty, które wypełniły te korytarze, kajuty, mesy, hangary i mostek życiem. Wszystkie istoty, które wspominają ciepło „Katany”, i to, co znaczyło być częścią legendy i tworzyć tą legendę przez dziesięć ostatnich lat, jednocześnie ściągając z okrętu stygmat klątwy Ciemnej Floty.
Uśmiechnął się do siebie, całkiem niepomny uwagi holokamery. I nie tylko holokamery.
— Nie byłem świadkiem bitwy, w której generałowie Skywalker i Solo z tego pokładu pokonali niszczyciel gwiezdny wielkiego admirała Thrawna. Nie stałem na mostku „Katany”, gdy stawiała opór bateriom turbolaserowym okrętów Odrodzonego Imperatora, nie było mnie też tutaj, kiedy w bitwie o N’zoth „Katana” praktycznie samodzielnie zniszczyła niszczyciel gwiezdny typu Imperial II, a w bitwie o Columus zmusiła do poddania się załogę innego Drednota Rendili ze swojej własnej Floty Katańskiej. Ale inni to widzieli. Słyszeli, czuli, otrzymywali krwawe pamiątki, wreszcie ginęli. Ci inni to załoga „Katany”. Część z niej, kto wie, jest jeszcze na pokładzie, i będzie służyć na okręcie do ostatniej godziny ostatniego dnia pełnienia jego formalnej funkcji we Flocie Obronnej Nowej Republiki.
— Być może kiedyś „Katana”, jak wiele, wiele okrętów wojennych z przeszłości, zostanie wezwana, by ostatni raz stawić czoła wrogom tej Nowej Republiki. — Przed oczami jak żywo stanęły mu sceny ze snu, tajemniczy okrzyk i wrażenie chłodu. Przełknął ślinę i ponownie się skupił. — Być może przyjdzie jej nawet zapłacić za to najwyższą cenę. Będzie jednak zawsze miała niezwykłą załogę, niezwykłych dwa tysiące istot setek gatunków, załogę pamiętającą każde zadrapanie, każdy odcisk pozostawiony przez przeszłość na każdej ze ścian każdego z korytarzy. Tak, załoga. Tym jest dla mnie „Katana”. Jestem dumny, że mogłem być jej częścią.
Kylan DuPre skończył mówić i wyraźnie odetchnął z ulgą.
Wzdrygnął się, ocknął jakby z długiego transu, gdy usłyszał burzę gromkich oklasków. Dopiero teraz zauważył, że w miarę wydłużania się jego odpowiedzi na to zgoła proste pytanie, które przerodziło się w monolog, zaczęły się wokół niego zbierać osoby zgromadzone w hangarze. Jedna po drugiej milkły i z zaciekawieniem wsłuchiwały się w jego słowa. Oszołomiony, Kylan wodził wzrokiem po twarzach słynnych dowódców, polityków i bohaterów. Był wśród nich Orry Hassar, który skinął mu głową z uznaniem i szerokim uśmiechem na ustach. Była wśród nich i Jjez’tani, zdumiona jak on sam, ale patrząca na niego jakby z dumą. Byli i inni, których imiona zapamiętał, z którymi krótko, zbyt krótko, pracował.
Wszyscy oni klaskali z powodu kilku słów zwykłego, skromnego kapitana, wypowiedzianych jeszcze zanim w ogóle rozpoczęła się oficjalna ceremonia wycofania ze służby „Katany”.
— Wspaniałe przemówienie, panie kapitanie — usłyszał w uchu zadowolony głos młodego holoreportera. — Piękne i prawdziwe.
Kylan mógł się tylko uśmiechnąć. Na resztę nie pozwoliło mu ściskające krtań wzruszenie — i poczucie, że, mimo wszystko, godnie spełnił obowiązek ostatniego dowódcy „Katany”.
Kassila2011-07-15 14:01:47
Chlip, chlip, piękne. Naprawdę:)