Wywiad przeprowadzono podczas Celebration V, jeszcze przed panelem o „Knight Errant”, dlatego John Jackson Miller bardzo nalegał by w ogóle nie poruszać tego tematu.
Łukasz Trykowski (Lord Sidious): Moje pierwsze pytanie będzie o Knights of the Old Republic. Wszyscy wiemy, że coś stało się po Vindication, wcześniej mieliśmy wrażenie, że dążymy do gry, ale potem, cała opowieść nagle ruszyła w zupełnie innym kierunku. Możesz coś o tym więcej opowiedzieć?
John Jackson Miller: To nie jest tak, że nagle coś postanowiliśmy zmienić, raczej wróciliśmy na pierwotny tor. Jeśli dobrze przyjrzysz się wątkowi Demagola w drugim tomie – Flashpoint, zauważysz, że to przycichło. Po „Vindication” wróciliśmy do tematu. Ale to nie znaczy, że wcześniej nic nie było, jeśli będziesz uważnie obserwował Rohlana zrozumiesz o co chodzi. Od początku chcieliśmy pójść tym tropem, chcieliśmy ukazać pochodzenie Jarael. Problem tkwił raczej w tym, czy ukazać to zanim Zayne oczyści swoje imię, czy już po. Przeniesienie tego na później, wydłużyło nam zabawę, zaś gra pełniła rolę pewnej zasłony dymnej. Ona bynajmniej nie znika nam kompletnie, w końcu jest jeszcze Malak, gdzieś tam Revan. Powiem tak, nigdy nie planowaliśmy ukazać dokładnych biografii Malaka i Revana czy innych postaci z KOTORa, wiele z tego faktycznie zrobiliśmy, ale to nie był cel naszej opowieści. Zdaję sobie sprawę, że mimo wszystko można było zrobić więcej i na takiej zasadzie dodawaliśmy postacie, by się przewijały. Choć niestety nie wszystkie. Każdej z postaci trzeba poświęcić trochę uwagi i miejsca, dlatego choć bardzo chciałem nie udało się nam wykorzystać Bastilii Shan. To wspaniała kobieta, szkoda by pojawiała się tylko na chwilę. Bardziej zależało mi na rozwiązaniach takich jak z Mission Vao. Po pierwsze jest bardzo prawdopodobne, że była w tym miejscu, w którym ją spotkaliśmy w tamtym okresie, a po drugie mogła wnieść coś ważnego dla opowieści, współtworzyć ją, a nie tylko się pojawić. Inny przykład to Cassus Fett, postać która jedynie jest wspomniana w grze. Myśmy mogli ją rozwinąć, dodać jej biografię, czuliśmy się wolni, nieograniczeni. Tak prawdę mówiąc to myślę, że w każdym komiksie mamy jakieś nawiązania do gry. Rozumiem też to pewne rozczarowanie, że nie dotarliśmy do gry, ale po „Vindication” chcieliśmy wrócić do naszych założeń, korzeni, czegoś co zostawiliśmy z boku.
LT: W sieci krążą plotki, że ta zmiana po „Vindication” w jakiś sposób jest związana z grą „The Old Republic”. Czy oni jakoś wpłynęli na waszą historię? Czy przez to woleliście nie dotykać Sithów z drugiej części, pomimo pierwotnych sugestii?
JJM: Nie, nic nie zmienialiśmy ze względu na „The Old Republic”. Natomiast zgodzę się z tym, że dużo więcej czasu poświęciliśmy pierwszej grze. Z dwóch powodów, po pierwsze czasowo jest ona nam bliższa. Wydarzenia z drugiej gry są odleglejsze i powinny raczej wynikać z pierwszej. Druga sprawa to że sam współtworzyłem poradniki do pierwszego KOTORa oraz Knight of the Old Republic Campaign Guide, przez to był mi niejako bliższy. Więc „Sith Lords” była nam dużo bardziej odległa, nie tylko czasowo. TOR nie ma tu żadnego znaczenia.
LT: A czy jest coś, czego ci zabrakło w serii, czegoś, czego nie udało się w niej zawrzeć?
JJM: O tym już parę razy wspominałem. To taki żart wewnętrzny, który pojawia się w serii, historia o tym jak Gryph uciekł z Serrocco. Opisaliśmy to częściowo w opowiadaniu opublikowanym na oficjalnej. To jest coś, co bym chętnie dodał do serii. Tylko ta opowieść ma jedną wadę, jest zbyt humorystyczna, za bardzo zmieniłaby wymowę Dni strachu. Rozważałem by wykorzystać ją trochę później, ale okazało się, że brakuje nam czasu. Pracowaliśmy nad Vectorem, potem zaraz „Vindication”, a na koniec jeszcze trzeba było rozruszać nowe przygody Zayna. Zabrakło nam czasu na Grypha. Dlatego w pewien sposób nawiązaliśmy do tego w ostatnim zeszycie KOTORa (Demon). Ale wiedzcie, że to tylko zarys historii, w oryginale mieli się pojawić jeszcze bracia Moomo.
LT: Porozmawiajmy o czymś innym, o „The Lost Tribe of the Sith”. Jak bardzo różni się tworzenie komiksu i powieści/opowiadania, tak w kategorii twórczej jak i samej współpracy z wydawcami?
JJM: Nie różni się to aż tak bardzo, choć to są inne media, a co za tym idzie inne wymagania. Ale też inne założenia. W komiksie muszę zachowywać ciągłość serii, opowiadać jednocześnie dwie historię, jedną która dotyczy całości, drugą z konkretnej opowieści. W przypadku „The Lost Tribe of the Sith” założenia były trochę inne, to są historie rozrzucone na przestrzeni lat. Widzimy jak wszystko ewoluuje. Dostajemy jeden rozdział w konkretnym czasie, każdy następny jest już w innym. Zatem ta różnica głównie dotyczy założeń. Wymyślając „The Lost Tribe of the Sith” ja przede wszystkim miałem w głowię „Fundację”, gdzie mamy wspaniałą historię rozbitą na tysiące lat. Dokładnie to samo tworzę opowieść tutaj, czyli krótkie opowiadanie z jedną postacią, potem kolejne gdzie spotykamy ją wiele lat później, a w następnym nasz bohater już dawno nie żyje. I to jest mój zamysł. Oczywiście są i inne różnice, wynikające właśnie z tego, że inaczej tworzy się komiks a inaczej prozę. Jedną z rzeczy, której musiałem się nauczyć to fakt, że to ja w całości odpowiadam za „kamerę”, za to co widzicie i wyobrażacie sobie. To ja odpowiadam za wprowadzenie i wytłumaczenie, a także opisanie wszystkiego, co widzimy, co dostrzegają postacie. W komiksach mogłem wprowadzać sobie bardzo dużo obcych ras, bo to artyści ich rysowali, tworzyli klimat. W opowiadaniach czy książce nie mogę sobie na to pozwolić, bo ciężko byłoby każdego opisać, dlatego ich musi być mniej. Sprowadza się to dość ważnej kwestii, czy dana postać musi być koniecznie obcym, czy mam ku temu jakiś ważny powód. A jeszcze kwestia współpracy, to krótko, w obu przypadkach to zawodowcy, więc wszystko układa się znakomicie.
LT: A co jest dla ciebie większym wyzwaniem, co bardziej wolisz tworzyć, książkę czy komiks?
JJM: To jest pytanie w stylu co wolisz bardziej lunch czy obiad. Ja lubię jeść obie rzeczy, bo są inne. Tak samo jest tutaj. W książkach bardzo podoba mi się to, że mogę wchodzić w umysły postaci. Zastanawiać się, co się w nich dzieje. Inaczej motywować ich posunięcia. W komiksie zaś nie mam takiej możliwości, ale jednocześnie to ja wiem, co danej postaci chodzi po głowie i mogę to wykorzystać. Najpiękniejszy przykład to Rohlan w KOTORze. W książce pokusa wejścia w tego bohatera byłaby bardzo duża, szkoda byłoby odmówić sobie czegoś takiego, ale jednocześnie to co miałoby zostać sekretne, nie zostałoby sekretne. Choć z drugiej strony jeśli weźmiemy sceny akcji to pisanie komiksu jest łatwiejsze. Ja nie jestem ani profesjonalnym szermierzem, nie znam się na sztukach walk, tu współpracuję z artystą. Mój opis jest tylko wskazówką, to on musi sobie to wyobrazić i stworzyć. Dlatego właśnie w książce Knight Errant gdzie mam scenę bitwy, wymagało to ode mnie sporo nakładu pracy. Nie by to opisać, ale wyobrazić sobie i jeszcze sprawdzić, czy to ma sens. Czasem to miłe zepchnąć to na kogoś innego.
LT: Sue Rostoni wspominała coś o możliwym wydaniu zbiorczym „The Lost Tribe of the Sith”. Słyszałeś coś o tym?
JJM: Nie wiem nic ponad to, co zostało ogłoszone. To byłoby wspaniale móc wydać je razem w postaci antologii, ale wiem też, że historycznie zebrane opowiadania nigdy nie sprzedawały się dobrze. To trzeba by jakoś przeskoczyć. Z drugiej strony jest to jedna wielka historia, rozbita trochę w czasie. Ja chętnie bym to wydał w formacie powieści, bo to jest seria, którą należy czytać jako całość. Zupełnie jak z KOTORem, dopiero pod koniec zaczniecie łapać wszystkie smaczki.
LT: Jesteś twórcą kojarzonym ze Starą Republiką, KOTOR, „The Lost Tribe of the Sith”, a teraz jeszcze „Knight Errant”. Nie miałeś chęci napisać czegoś w innej erze?
JJM: Zawsze jest jakieś przed i po. Dla przypomnienia zaczynałem od komiksu w serii Empire (Model Officer). Ale tak naprawdę to chyba najważniejsze jest to, że w czasach w których się poruszam nie ma dużo zatwierdzonego materiału, a jednocześnie znajduje się mnóstwo luk, które mogę sobie wypełniać. To jest dużo łatwiejsze, niż poruszanie się po uniwersum, gdzie czego się nie dotknę, to już jest zajęte. A siedzę w Starej Republice na tyle długo, że znam potencjalne miny.
LT: Obiecałem, że nie będę pytał o wątki fabularne „Knight Errant”, ale potraktujmy je jako projekt. Powieść i komiks, jak to jest tworzyć je jednocześnie, panować nad wszystkim i dopuszczać pewne interferencje?
JJM: Ja jestem bardzo wdzięczny Lucasfilmowi, że pozwolili mi to zrobić. Współpraca z Del Rey czy Dark Horse układa się znakomicie. Całość zaczęła się od komiksu, Randy Stradley przyszedł do mnie z pomysłem napisania serii na pokolenie przed Jedi vs. Sith, przed Darthem Banem. Zacząłem pracę i wtedy skontaktowało się z nami Del Rey. Podoba mi się, że prace toczyły się jednocześnie, zwłaszcza gdy znajdowałem się na etapie projektowania świata. Nie zawsze, to co się wymyśli pasuje do komiksu, to wspaniałe pomysły i tym razem wiedziałem, że mogę je śmiało wykorzystać w książce. Z drugiej strony mnie bardzo pomogło to, że wpierw musiałem również ustalić wygląd postaci czy świata. Pisząc powieść miałem już to ustalone, miałem na czym się wzorować. Jak już mam szkic czy rysunki postaci, to ją widzę, nie mam problemów z tym, że pomylę się w kolorze jej oczu. To jest bardzo pomocne. A fabuła, ona nie powstawała już tak jednocześnie. Najpierw napisałem pierwszą miniserię komiksową a dopiero potem zabrałem się za książkę. Nawet nie po to, by nawiązywać jakoś, ale by sobie pewne rzeczy ustalić, wejść w ten wszechświat, stworzyć takie przedpole.
Łukasz Trykowski (Lord Sidious): Moje pierwsze pytanie będzie o Knights of the Old Republic. Wszyscy wiemy, że coś stało się po Vindication, wcześniej mieliśmy wrażenie, że dążymy do gry, ale potem, cała opowieść nagle ruszyła w zupełnie innym kierunku. Możesz coś o tym więcej opowiedzieć?
John Jackson Miller: To nie jest tak, że nagle coś postanowiliśmy zmienić, raczej wróciliśmy na pierwotny tor. Jeśli dobrze przyjrzysz się wątkowi Demagola w drugim tomie – Flashpoint, zauważysz, że to przycichło. Po „Vindication” wróciliśmy do tematu. Ale to nie znaczy, że wcześniej nic nie było, jeśli będziesz uważnie obserwował Rohlana zrozumiesz o co chodzi. Od początku chcieliśmy pójść tym tropem, chcieliśmy ukazać pochodzenie Jarael. Problem tkwił raczej w tym, czy ukazać to zanim Zayne oczyści swoje imię, czy już po. Przeniesienie tego na później, wydłużyło nam zabawę, zaś gra pełniła rolę pewnej zasłony dymnej. Ona bynajmniej nie znika nam kompletnie, w końcu jest jeszcze Malak, gdzieś tam Revan. Powiem tak, nigdy nie planowaliśmy ukazać dokładnych biografii Malaka i Revana czy innych postaci z KOTORa, wiele z tego faktycznie zrobiliśmy, ale to nie był cel naszej opowieści. Zdaję sobie sprawę, że mimo wszystko można było zrobić więcej i na takiej zasadzie dodawaliśmy postacie, by się przewijały. Choć niestety nie wszystkie. Każdej z postaci trzeba poświęcić trochę uwagi i miejsca, dlatego choć bardzo chciałem nie udało się nam wykorzystać Bastilii Shan. To wspaniała kobieta, szkoda by pojawiała się tylko na chwilę. Bardziej zależało mi na rozwiązaniach takich jak z Mission Vao. Po pierwsze jest bardzo prawdopodobne, że była w tym miejscu, w którym ją spotkaliśmy w tamtym okresie, a po drugie mogła wnieść coś ważnego dla opowieści, współtworzyć ją, a nie tylko się pojawić. Inny przykład to Cassus Fett, postać która jedynie jest wspomniana w grze. Myśmy mogli ją rozwinąć, dodać jej biografię, czuliśmy się wolni, nieograniczeni. Tak prawdę mówiąc to myślę, że w każdym komiksie mamy jakieś nawiązania do gry. Rozumiem też to pewne rozczarowanie, że nie dotarliśmy do gry, ale po „Vindication” chcieliśmy wrócić do naszych założeń, korzeni, czegoś co zostawiliśmy z boku.
LT: W sieci krążą plotki, że ta zmiana po „Vindication” w jakiś sposób jest związana z grą „The Old Republic”. Czy oni jakoś wpłynęli na waszą historię? Czy przez to woleliście nie dotykać Sithów z drugiej części, pomimo pierwotnych sugestii?
JJM: Nie, nic nie zmienialiśmy ze względu na „The Old Republic”. Natomiast zgodzę się z tym, że dużo więcej czasu poświęciliśmy pierwszej grze. Z dwóch powodów, po pierwsze czasowo jest ona nam bliższa. Wydarzenia z drugiej gry są odleglejsze i powinny raczej wynikać z pierwszej. Druga sprawa to że sam współtworzyłem poradniki do pierwszego KOTORa oraz Knight of the Old Republic Campaign Guide, przez to był mi niejako bliższy. Więc „Sith Lords” była nam dużo bardziej odległa, nie tylko czasowo. TOR nie ma tu żadnego znaczenia.
LT: A czy jest coś, czego ci zabrakło w serii, czegoś, czego nie udało się w niej zawrzeć?
JJM: O tym już parę razy wspominałem. To taki żart wewnętrzny, który pojawia się w serii, historia o tym jak Gryph uciekł z Serrocco. Opisaliśmy to częściowo w opowiadaniu opublikowanym na oficjalnej. To jest coś, co bym chętnie dodał do serii. Tylko ta opowieść ma jedną wadę, jest zbyt humorystyczna, za bardzo zmieniłaby wymowę Dni strachu. Rozważałem by wykorzystać ją trochę później, ale okazało się, że brakuje nam czasu. Pracowaliśmy nad Vectorem, potem zaraz „Vindication”, a na koniec jeszcze trzeba było rozruszać nowe przygody Zayna. Zabrakło nam czasu na Grypha. Dlatego w pewien sposób nawiązaliśmy do tego w ostatnim zeszycie KOTORa (Demon). Ale wiedzcie, że to tylko zarys historii, w oryginale mieli się pojawić jeszcze bracia Moomo.
LT: Porozmawiajmy o czymś innym, o „The Lost Tribe of the Sith”. Jak bardzo różni się tworzenie komiksu i powieści/opowiadania, tak w kategorii twórczej jak i samej współpracy z wydawcami?
JJM: Nie różni się to aż tak bardzo, choć to są inne media, a co za tym idzie inne wymagania. Ale też inne założenia. W komiksie muszę zachowywać ciągłość serii, opowiadać jednocześnie dwie historię, jedną która dotyczy całości, drugą z konkretnej opowieści. W przypadku „The Lost Tribe of the Sith” założenia były trochę inne, to są historie rozrzucone na przestrzeni lat. Widzimy jak wszystko ewoluuje. Dostajemy jeden rozdział w konkretnym czasie, każdy następny jest już w innym. Zatem ta różnica głównie dotyczy założeń. Wymyślając „The Lost Tribe of the Sith” ja przede wszystkim miałem w głowię „Fundację”, gdzie mamy wspaniałą historię rozbitą na tysiące lat. Dokładnie to samo tworzę opowieść tutaj, czyli krótkie opowiadanie z jedną postacią, potem kolejne gdzie spotykamy ją wiele lat później, a w następnym nasz bohater już dawno nie żyje. I to jest mój zamysł. Oczywiście są i inne różnice, wynikające właśnie z tego, że inaczej tworzy się komiks a inaczej prozę. Jedną z rzeczy, której musiałem się nauczyć to fakt, że to ja w całości odpowiadam za „kamerę”, za to co widzicie i wyobrażacie sobie. To ja odpowiadam za wprowadzenie i wytłumaczenie, a także opisanie wszystkiego, co widzimy, co dostrzegają postacie. W komiksach mogłem wprowadzać sobie bardzo dużo obcych ras, bo to artyści ich rysowali, tworzyli klimat. W opowiadaniach czy książce nie mogę sobie na to pozwolić, bo ciężko byłoby każdego opisać, dlatego ich musi być mniej. Sprowadza się to dość ważnej kwestii, czy dana postać musi być koniecznie obcym, czy mam ku temu jakiś ważny powód. A jeszcze kwestia współpracy, to krótko, w obu przypadkach to zawodowcy, więc wszystko układa się znakomicie.
LT: A co jest dla ciebie większym wyzwaniem, co bardziej wolisz tworzyć, książkę czy komiks?
JJM: To jest pytanie w stylu co wolisz bardziej lunch czy obiad. Ja lubię jeść obie rzeczy, bo są inne. Tak samo jest tutaj. W książkach bardzo podoba mi się to, że mogę wchodzić w umysły postaci. Zastanawiać się, co się w nich dzieje. Inaczej motywować ich posunięcia. W komiksie zaś nie mam takiej możliwości, ale jednocześnie to ja wiem, co danej postaci chodzi po głowie i mogę to wykorzystać. Najpiękniejszy przykład to Rohlan w KOTORze. W książce pokusa wejścia w tego bohatera byłaby bardzo duża, szkoda byłoby odmówić sobie czegoś takiego, ale jednocześnie to co miałoby zostać sekretne, nie zostałoby sekretne. Choć z drugiej strony jeśli weźmiemy sceny akcji to pisanie komiksu jest łatwiejsze. Ja nie jestem ani profesjonalnym szermierzem, nie znam się na sztukach walk, tu współpracuję z artystą. Mój opis jest tylko wskazówką, to on musi sobie to wyobrazić i stworzyć. Dlatego właśnie w książce Knight Errant gdzie mam scenę bitwy, wymagało to ode mnie sporo nakładu pracy. Nie by to opisać, ale wyobrazić sobie i jeszcze sprawdzić, czy to ma sens. Czasem to miłe zepchnąć to na kogoś innego.
LT: Sue Rostoni wspominała coś o możliwym wydaniu zbiorczym „The Lost Tribe of the Sith”. Słyszałeś coś o tym?
JJM: Nie wiem nic ponad to, co zostało ogłoszone. To byłoby wspaniale móc wydać je razem w postaci antologii, ale wiem też, że historycznie zebrane opowiadania nigdy nie sprzedawały się dobrze. To trzeba by jakoś przeskoczyć. Z drugiej strony jest to jedna wielka historia, rozbita trochę w czasie. Ja chętnie bym to wydał w formacie powieści, bo to jest seria, którą należy czytać jako całość. Zupełnie jak z KOTORem, dopiero pod koniec zaczniecie łapać wszystkie smaczki.
LT: Jesteś twórcą kojarzonym ze Starą Republiką, KOTOR, „The Lost Tribe of the Sith”, a teraz jeszcze „Knight Errant”. Nie miałeś chęci napisać czegoś w innej erze?
JJM: Zawsze jest jakieś przed i po. Dla przypomnienia zaczynałem od komiksu w serii Empire (Model Officer). Ale tak naprawdę to chyba najważniejsze jest to, że w czasach w których się poruszam nie ma dużo zatwierdzonego materiału, a jednocześnie znajduje się mnóstwo luk, które mogę sobie wypełniać. To jest dużo łatwiejsze, niż poruszanie się po uniwersum, gdzie czego się nie dotknę, to już jest zajęte. A siedzę w Starej Republice na tyle długo, że znam potencjalne miny.
LT: Obiecałem, że nie będę pytał o wątki fabularne „Knight Errant”, ale potraktujmy je jako projekt. Powieść i komiks, jak to jest tworzyć je jednocześnie, panować nad wszystkim i dopuszczać pewne interferencje?
JJM: Ja jestem bardzo wdzięczny Lucasfilmowi, że pozwolili mi to zrobić. Współpraca z Del Rey czy Dark Horse układa się znakomicie. Całość zaczęła się od komiksu, Randy Stradley przyszedł do mnie z pomysłem napisania serii na pokolenie przed Jedi vs. Sith, przed Darthem Banem. Zacząłem pracę i wtedy skontaktowało się z nami Del Rey. Podoba mi się, że prace toczyły się jednocześnie, zwłaszcza gdy znajdowałem się na etapie projektowania świata. Nie zawsze, to co się wymyśli pasuje do komiksu, to wspaniałe pomysły i tym razem wiedziałem, że mogę je śmiało wykorzystać w książce. Z drugiej strony mnie bardzo pomogło to, że wpierw musiałem również ustalić wygląd postaci czy świata. Pisząc powieść miałem już to ustalone, miałem na czym się wzorować. Jak już mam szkic czy rysunki postaci, to ją widzę, nie mam problemów z tym, że pomylę się w kolorze jej oczu. To jest bardzo pomocne. A fabuła, ona nie powstawała już tak jednocześnie. Najpierw napisałem pierwszą miniserię komiksową a dopiero potem zabrałem się za książkę. Nawet nie po to, by nawiązywać jakoś, ale by sobie pewne rzeczy ustalić, wejść w ten wszechświat, stworzyć takie przedpole.