Autor: Darth Kasa
Pewien Devaronianin z Taris ciężko zachorował.
Nie były to już dla planety lata dobrobytu, lecz czas wojny, i o leki nie było łatwo. Dlatego też chory postanowił liczyć na dobre serce ludzi i wyszedł na ulicę, by żebrać o pieniądze. Chciał uzbierać wystarczającą ilość kredytów, aby móc kupić medykamenty na czarnym rynku, co było ryzykowne, ale była to jedyna szansa na wyzdrowienie.
Niestety, o pieniądze nie było łatwo. Pierwszego dnia wszyscy przechodzący obok niego ludzie w najlepszym wypadku nie zwracali na niego uwagi; w najgorszym zaś, szydzili z niego lub nawet pluli i kopali, mówiąc:
- Takich pokrak jak ty mamy na tej planecie za dużo, lepiej dla nas, żebyś szczezł od tego swojego kalectwa!
Ludzie bowiem na Taris znani byli ze swej nietolerancji dla innych ras i byli przekonani o swojej wyższości nad nimi.
Drugiego dnia postanowił zarobić w kantynie jako kelner. Nikt go jednak nie chciał przyjąć, bo co prawda choroba nie była zaraźliwa, ale szpecąca, i Devaronianin miałby jedynie „odstraszać klientów”. Na nic zdały się zapewnienia, że będzie miły i uprzejmy, rekompensując tym swój wygląd. Nikogo to nie obchodziło.
Dnia trzeciego chory stwierdził, że skoro upadł aż tak nisko, to pewnie może zarabiać jako uliczny „dziwoląg” – poniżające, ale być może ktoś rzuciłby mu od czasu do czasu parę drobniaków. Niestety, przechodnie przystawali koło niego i śmiali się z jego choroby, ale żaden nie dał mu złamanego decykredyta.
Czwarty dzień dla Devaronianina miał być przełomowy. Poszedł on obstawiać wyścigi śmigaczy – można na tym było zarobić mnóstwo pieniędzy. Niestety, nie znał się na tym sporcie i jedynie poważnie się zadłużył.
Zrozpaczony chory pogodził się już z tym, że nigdy się nie wyleczy. Postanowił więc przynajmniej umrzeć w spokoju, z dala od opływających w luksusy szlachciców, którzy co prawda tysiąc kredytów wydawali lekką ręką, ale którzy w głębokim poszanowaniu mieli istoty obcych ras.
Devaronianin postanowił udać się do Podmiasta. Słyszał wiele strasznych opowieści o tym miejscu, ale stwierdził, że lepiej mu będzie znosić cierpienie wśród ludzi, którzy także żyli w biedzie, i którzy by rozumieli, co znaczy odrzucenie.
Chory musiał najpierw dostać się do niższych poziomów miasta. Okazało się to trudniejsze niż myślał – żołdak Sithów pilnujący windy wyśmiał go mówiąc, że nawet gdyby Devaronianin miał odpowiednie dokumenty, gangi na dole pobiłyby go na śmierć.
Chory nie rozpaczał, ale postanowił działać. Uznał, że może dostać się do Podmiasta, jeżeli popełni jakąś zbrodnię i zostanie tam zesłany na mocy wyroku. Prawo na Taris było surowe, więc musiał uważać, aby nie zasłużyć sobie na karę śmierci, ale uznał, że skoro i tak najpewniej umrze, to może zaryzykować.
Postanowił okraść jakiekolwiek mieszkanie. Wstydząc się czynu, który miał zrobić – albowiem Devaronianin był bardzo praworządny – włamał się do pierwszego lepszego apartamentu, który wydawał mu się pusty. Jako że nawet nie próbował się ukrywać, został natychmiast złapany przez dozorcę. Nawet nie stawiał oporu, kiedy prowadzono go przed Sithów.
Najeźdźcy wydawali się zdziwieni, że ktokolwiek zawraca im głowę sprawą zwykłego włamania. Powiedzieli, żeby właściciel mieszkania zrobił z tą „pokraką” to, co uzna za stosowne.
Ponieważ chory nic nie zdążył ukraść, potraktowano go „łaskawie” i zesłano do Podmiasta. Devaronianin był wniebowzięty. W końcu udało mu się zrealizować cel, do którego dążył przez ostatnie kilka dni; cel, do którego droga wiodła przez upokorzenie i wstyd.
Chory natychmiast przyciągnął uwagę mieszkańców osady. Nie była to jednak taka uwaga, której obiektem był na najwyższych poziomach planety. Nie, tutaj wszyscy traktowali go z troską i współczuciem, pomimo wielu własnych problemów.
Po dwóch zaledwie dniach pobytu w Podmieście do szałasu Devaronianina przyszedł jakiś mężczyzna. Nie rozmawiał z nim długo, ale od razu przeszedł do sedna sprawy:
- Słyszałem, że jesteś chory. Chodź, ktoś chce się z tobą zobaczyć.
Devaronianin podążył za mężczyzną na sam koniec obozowiska. Zobaczył tam ciemnoskórą kobietę ubraną w podarte, brudne szaty. Powiedziała do niego krótko:
- Jestem uzdrowicielką. Mogę cię wyleczyć.
Chory nie wiedział, co powiedzieć. Przybył tu po to, aby umrzeć w spokoju, nawet nie marzył o tym, aby zostać uleczonym! Pomimo szoku, dał się zaprowadzić do ciasnego namiotu. W środku była tylko wąska mata do spania i ognisko, nad którym wisiał umocowany garnek. Znachorka przyrządziła w nim jakieś zioła, po czym podała je Devaronianinowi.
Z początku nic się nie działo. Po kilku dniach regularnego picia wywaru chory zaczął jednak dochodzić do siebie. Zniknęła gorączka, zaczęły się goić szpecące blizny. Po tygodniu był już zdrowy.
Devaronianin dziękował uzdrowicielce z całego serca. Wyzwoliła go z wielkiego brzemienia, dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, jaki wpływ miała na niego choroba.
Uświadomił sobie też jeszcze jedną rzecz: nie kupił leków za gigantyczne sumy. Nie uzyskał pomocy od bogatych szlachciców. Został wyleczony za darmo przez osobę, która nigdy w życiu nawet nie widziała więcej niż kilkudziesięciu kredytów jednocześnie i która była jeszcze biedniejsza od niego.
Spisałem tę historię po to, aby trudy Devaronianina nie poszły na marne – pamiętajcie o tym, że o szlachetności żadnej istoty nie decyduje jej majątek, ale to, ile potrafi ona wykrzesać z siebie miłosierdzia. To ci, którzy najmniej posiadają, zazwyczaj mają największe bogactwa w swych sercach.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 6,33 Liczba: 3 |
|
Satine Kenobi2012-08-02 08:20:02
Bardzo pouczające:-)