Recenzja Lorda Sidiousa
„The Doomsday Ship” to w pewien sposób kwintesencja serii „Galaxy of Fear”. Jak na dłoni widać tu wszystkie najważniejsze elementy. Co z tego, że powtarzamy schemat po raz dziesiąty? Ktoś przecież kupi. Cóż przyznam, że nawet przy innym sposobie pisania byłoby to nudne. Ale tym razem są pewne pozytywne przebłyski. Jednak nie łudzę się, że dalej będzie lepiej.
Pisałem o schemacie, więc warto po nim polecieć. Po pierwsze główne skrzypce grają cały czas dzieciaki Tash i Zak Arranda. Cała reszta postaci jest marginalizowana. Pojawia się, ale to dzieci są w centrum. Zwłaszcza, że Zak ma już dość kontaktów z kimkolwiek, więc nie trzeba bawić się w jakieś tam utrzymywanie relacji. W sumie to trudno się mu dziwić, po tym, co przeszdł w poprzednich tomach. Po drugie niebawem liczba zbędnych postaci zostaje ograniczona, tworzy się nam w miarę pustkowie. I tak jest w całej serii, dotyczy to nawet głównych postaci jak wujek Hoole. Znikają z akcji i tyle. Po trzecie zapowiada się spokojny okres. Te dwa punkty są powiązane, bo tym razem dzieciaki lądują na luksusowym liniowcu i mają sobie odpocząć. Tylko niebawem ogłoszony zostaje alarm i wszyscy, prócz garstki niedobitków, uciekają. Po czwarte w tej garstce muszą być dzieciaki. Ale to już nie schemat serii, a książek młodzieżowych, można wybaczyć. Po piąte, wujek Hoole i tak ma wszystko w poważaniu i znika z powieści, zajmując się swoimi sprawami. Przy nim Jango Fett to dobry opiekun, bo przynajmniej dzieciaka uczy brutalnego życia (Arena na Geonosis), a nie wywozi nie wiadomo, gdzie i zapomina o nim, a raczej ich. Po szóste musi pojawić się ktoś sławny (w domyśle z filmów lub EU) - tym razem Dash Rendar. Po siódme wróg jest w miarę oczywisty, z okładki, tytułu i pierwszych zapowiedzi wiemy, że to system komputerowy SIM, który przejmuje kontrole nad całością okrętu, ale przez pół książki autor za pomocą postaci stara się nas przekonać, że tak nie jest. Winnym musi być Dash Rendar, bo w kartotece jest napisane, że to pirat. Na pewno porwał sam olbrzymi liniowiec. I na pewno go kontroluje. Sam. Jeden. Co z tego, że niszczyciele gwiezdne potrzebowały dużo większej załogi, liniowce są mega proste w obsłudze. Po ósme, epilog porządkuję akcję, gdyż ostatni rozdział nie zawsze jest ją w stanie zamknąć. W sumie to akurat plus, zakończenie mogłoby być otwarte. Czy czegoś zapomniałem? Tak, wątek horrorowo-podobny, czyli po dziewiąte. Tym razem pada na zbuntowane maszyny, które mogą mordować. I po dziesiąte jakiś absurdalny pomysł. To obsługa komputerów. Cóż, liniowce może obsługiwać jedna osoba, ponieważ są one zacofane i raczej przypominają komputery z lat 80., lecz wyposażone w sztuczną inteligencję. Faktem jest, że te opisy trudno pogodzić choćby z tym, co widzimy w filmach (i nie mówię o nowej trylogii). Ale cóż, tak lepiej pasowało autorowi. W dodatku SIM może też być konsolą do prostych gierek i poza tym, że rozrabia jest miłym komputerkiem.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że autor nie tylko pisze, co mu ślina na język przyniesie, ale często chyba ma problem by opisać, co dalej się dzieje i jak reagują postaci. Ale o ile dla większości pisarzy, jest to problem i mówią o problemach z muzą, o tyle Whitman się tym nie przejmuje. Napisać jeszcze 50 stron? Co za problem. Tak niestety wygląda ten tom, który niewiele różni się od pozostałych.
Ocena końcowa
|
Ogólna ocena: 2/10 Klimat: 1/10 Opis świata: 2/10 Rozmowy: 2/10 |
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 2,00 Liczba: 1 |
|