Autor: Mikołaj "Resvain" Lewalski
Pogoda na Salhynie nie była sprzyjająca. Co tu owijać w bawełnę, była paskudna. Czarne chmury pogrążające planetę w niemal całkowitym mroku i nieustannie lejące się z nich hektolitry deszczu. Wiatr pędzący z zawrotną wręcz prędkością. Przenikliwe zimno, odczuwalne nawet przez zbroję. Nie nastrajało to pozytywnie. Krajobraz był zaś tylko niewiele lepszy. Gdzie nie spojrzeć bagna, zarośnięte rzeki i dżungla tak gęsta, że nawet miecz świetlny niewiele by w niej zdziałał. Kreatury jakie powstawały w takich warunkach mogły z kolei z powodzeniem występować w nocnych koszmarach. Wielometrowej długości robactwo, krwiożercze gady o najróżniejszych kształtach i rozmiarach, ryby wielkości łodzi podwodnych… Obrzydlistwo, pomyślał Seph, jeden z setek sklonowanych żołnierzy, którzy zostali wysłani na tę ponurą planetę.
- Kiepskie miejsce na śmierć, co? – zagadnął wesoło Ratin, który niewiele przejmował się koszmarem wojny. Albo przynajmniej chciał sprawiać takie wrażenie.
- Jeśli nie rozerwą cię lasery zrobi to miejscowa fauna. Urocze – mruknął Seph. Perspektywa walki w kolejnej krwawej bitwie odbierała mu wszelkie siły. Znów będzie bezsilnie patrzył jak z jego braci zostają zdeformowane, dymiące korpusy. Znów będzie się czołgał w kałużach własnej krwi i wrzaskami przywoływał medyka. Znów będzie ściskał dłonie umierających i powtarzał, że wszystko się uda. Znów otrze się o śmierć. Albo i wpadnie prosto w jej zimne objęcia.
- Ależ Seph… Nie ma się czym martwić, bierzemy tylko udział w małej potyczce o największy ośrodek przemysłowy Gildii Kupieckiej w całych Zewnętrznych Rubieżach…
- Dosyć, Ratin – chłodny ton majora Navo dowodził, że sytuacja zdecydowanie nie jest właściwa na żarty. Zły znak. – Dosyć podziwiania widoków! Uformować kolumnę!
Kiedy batalion pospiesznie wykonał polecenie, dowódca stanął przed nimi i zaczął:
- To nie czas na luźną atmosferę. Nasze rozkazy są… wymagające. Jak zapewne wiecie przypuszczamy zmasowany atak na ośrodki sepów. Będzie to skomplikowana, wieloetapowa misja. Żeby przeprowadzić atak na dużą skalę niezbędne jest osłabienie obrony przeciwnika. W przeciwnym wypadku nasze siły zostaną zdziesiątkowane, a szturm zakończy się fiaskiem. Największe zagrożenie stanowią wieże laserowe, które w mgnieniu oka pozbawią nas wsparcia w postaci maszyn kroczących. Priorytetem jest więc całkowite wykluczenie ich z akcji. To zadanie dla komandosów. Aby jednak oni mogli niepostrzeżenie wykonać swoją robotę, potrzebne jest zamieszanie. I to nasz batalion kopnął zaszczyt wywołania go. – Navo urwał oczekując jakiejś reakcji. Nie było jej. Jeszcze nie. – Zostaniemy podzieleni na cztery kompanie. Każda zaatakuje z innej strony, lecz dokładnie w tej samej chwili. Na batalion przypadły też cztery Juggernauty, po jednym na kompanię. Jakieś pytania?
Jeden z klonów podniósł rękę i zapytał:
- Skoro te wieże laserowe są tak niebezpieczne, to w jaki sposób uda nam się w ogóle zbliżyć do umocnień wroga?
Major zawahał się.
- Rozkazy nie przewidują tego. Naszym zadaniem jest się okopać i zrobić jak najwięcej hałasu do czasu kiedy komandosi zrobią swoje – po tych słowach większość żołnierzy, w tym Seph, opuściło głowę. Było jasne, że mało kto przeżyje tę samobójczą misję. A wszystko po to, by komandosi jak najmniej ubrudzili ręce.
- Wiem, co myślicie… - zaczął dowódca, ale Seph przerwał mu, zaciskając pięści ze wściekłości.
- A więc mamy dać się wyrżnąć tym pieprzonym laserom, bo komandosi muszą mieć zapewnione sterylne warunki do pracy? Są lepiej wyszkoleni, mają lepszy pancerz i uzbrojenie, ale to my mamy konać w tym błocie i błagać Moc o to, by śmierć przyszła szybko?
Niemal wszyscy chórem przyznali mu rację, ale Navo huknął surowym tonem:
- Takie są rozkazy, żołnierzu! Wydają je twoi zwierzchnicy i chcesz czy nie, masz je wykonać! Tak działa armia. Jeśli dowódca każe ci wskoczyć do jamy Sarlacca, to twoim zasranym obowiązkiem jest zrobić to z uśmiechem na twarzy! – po krótkiej ciszy major dodał łagodniejszym tonem. – Ja także nie uważam, żeby było to w porządku, ale im bardziej się postaramy, tym większa szansa, że wyjdziemy z tego cało.
Akurat, pomyślał Seph. Nikt nie odróżni naszych szczątków od błota, w którym zdechniemy. Za Republikę…
- Zbiórka za kwadrans. Do tego czasu radzę sprawdzić broń i spróbować się odprężyć.
Kilku żołnierzy, w tym Ratin wybuchło gorzkim śmiechem. „Odprężyć się”, dobre sobie.
Po starannym wyczyszczeniu każdego elementu karabinu DC-15 Seph usiadł na jednej z pustych skrzyń po zapasach. Postanowił coś zjeść przed bitwą, ale omal nie zwymiotował już po pierwszym kęsie racji żywnościowej. Pochylił się, usiłując zaczerpnąć powietrza. Żołądek co chwilę podchodził mu do gardła, by zaraz gwałtownie wrócić na swoje miejsce. Ręce trzęsły mu się jak u ćpuna przeżywającego katusze z powodu braku ulubionej przyprawy…
Dosyć, powiedział sobie. Wstał i nieco chwiejnym krokiem ruszył w kierunku kolegów. Ich widok przynosił sporo otuchy… ale i strachu o to, ilu z nich zabierze dziś wojna.
- Seph, nie martw się, nie z takich opresji już wychodziliśmy, nie? – Ratin jak zwykle usiłował podnieść morale.
- No właśnie… Szczęście też się kiedyś kończy – odparł ponuro.
Przyjaciel odpowiedział mu solidnym kuksańcem.
- Nie siej zwątpienia! Posłuchaj lepiej, co Keral ma nam do opowiedzenia o swoich harcach z tą powabną Zeltronką…
- Och, to coś wspaniałego… - mruknął szczerze rozbawiony, po czym razem ze wszystkimi udał się na zbiórkę.
Tak, Juggernauty zdecydowanie były symbolami potęgi Republiki, pomyślał dumnie Seph. Dziesięciokołowe, niszczycielskie maszyny na polu bitwy nie miały sobie równych. Długie na pięćdziesiąt metrów i wysokie na trzydzieści. Zdolne pomieścić dwie kompanie. Ilość uzbrojenia jaką dysponowały trudno zliczyć, a każde koło mogło bez trudu zmiażdżyć dowolny czołg Konfederacji niczym owada. Mając taki transport i zarazem wsparcie wszyscy czuli się znacznie pewniej. Może nawet ich zadanie okaże się zaledwie niebezpieczne?
Z zamyślenia wyrwał go Keral, który właśnie zaczął opowiadać z przejęciem:
- No więc tak. Zdzieliła mnie w twarz, udawała, że się złości. Chwyciłem ją za rękę i przyciągnąłem do siebie. Od razu przeszliśmy do rzeczy – po tym zdaniu kilka osób zaczęło gwizdać. Keral z uśmiechem kontynuował. - Zerwałem jej lekką sukienkę i wyjąłem…
- Dosyć – ostro przerwał Navo. – Keral, lepiej tu zakończ swoją historyjkę zanim twoi koledzy narobią w zbroję, co może znacząco zmniejszyć ich komfort podczas walki.
Niemal cała kompania zaniosła się gromkim śmiechem. Sielanka trwałaby zapewne dłużej, gdyby nie głos, który rozległ się z interkomu.
- Zbliżamy się do kompleksu Separatystów. Jest… jest ogromny, całe dziesięć hektarów zabudowane gigantycznymi fabrykami wznoszącymi się niemal do chmur. Za dwie minuty znajdziemy się w zasięgu ciężkich laserów. Skanowanie wykryło także wiele innych stanowisk obronnych, lecz większość ma ograniczony zasięg i nie stanowi wielkiego zagrożenia dla pojazdu.
Ale dla piechoty owszem.
- Słyszeliście go, żołnierze! Odbezpieczyć broń! Czekaliście na tę chwilę! Odbierzcie im wszystko, nie dajcie nic w zamian! – ryknął Navo. Żołnierze zawtórowali mu w euforii, którą gwałtownie przerwał pilot:
- Mają nas! – jak na potwierdzenie jego słów pojazd gwałtownie zadygotał, trafiony celną salwą. – Minimalne uszkodzenia! – zameldował z niedowierzaniem.
Seph dobrze jednak wiedział, że to dopiero początek. Po chwili ponownie oberwali, tym razem mocniej. Zaraz potem znowu. I jeszcze raz…
- Twarde skurczybyki nie odpuszczają – syknął przez zaciśnięte zęby Navo.
- Nie pozostaniemy im dłużni… Zaraz będziemy ich mieli w zasięgu ciężkich laserów i wyrzutni pocisków! Strzelcy, meldować się!
- Teraz zaczyna się zabawa – mruknął Ratin.
Ułamek sekundy później siła potężnego uderzenia pchnęła go na ścianę, wraz ze wszystkimi. Rozległy się syreny alarmowe, a oświetlenie awaryjne rzuciło czerwoną poświatę na wnętrze Juggernauta.
- Raport uszkodzeń! – zarządził major, podnosząc się z podłogi.
- Straciliśmy stanowisko strzeleckie, no i mamy piękną dziurę w pancerzu – poinformował pilot zbolałym głosem. – Cóż, wciąż zostają ciężkie lasery i rakiety.
- A więc odpłaćmy się sukinsynom tym samym! – krzyknął Navo. Różne rzeczy o nim mówiono, ale nie sposób było zaprzeczyć jego charyzmie.
- Tak, sir! - zawołali chórem strzelcy. Ułamek sekundy później rozległ się rozdzierający huk, a pojazd solidnie zadygotał. Seph w porę wyjrzał przez iluminator, by zobaczyć jak ciągnące za sobą błękitne smugi pociski zataczają w powietrzu pętle i z chłodną precyzją wbijają się w laserową wieżę sepów. Całkiem spora eksplozja zatrzęsła nią lekko, ale na tym się skończyło. W końcu mieli tylko wywołać zamieszanie...
- Przygotujcie się do ewakuacji! – perspektywa opuszczania względnie bezpiecznego Juggernauta nie została przywitana z entuzjazmem. Jednak kolejne trafienie i jeszcze jeden oderwany kawał pancerza uświadomił klonom, że i tak znajdują się między młotem a kowadłem.
- Czekać… W porządku, macie zielone światło – poinformował ich pilot. – Powodzenia!
Wrota desantowe rozsunęły się, a z sufitu wystrzeliło kilkadziesiąt lin. Seph chwycił jedną z nich i błyskawicznie zjechał na dół. Jednak zamiast sprawnie wylądować, zanurzył się po uda w grząskim błocie. Wiedząc, że każda sekunda opóźnienia desantu może kosztować kogoś życie, kilkoma mocnymi szarpnięciami wygrzebał się z mułu. Bez zastanowienia rzucił się pod najbliższy konar przegniłego drzewa, by zyskać prowizoryczną osłonę. Kątem oka zobaczył, że jeden z niedaleko stojących klonów najwyraźniej wciąż nie mógł pojąć w jakim piekle się znalazł. Zanim Seph zdążył go ostrzec, oślepił go rozbłysk wystrzału. Wizjer hełmu zniwelował większość światła, toteż Seph odzyskał wzrok wystarczająco szybko, by dostrzec przerwane na pół ciało niedoświadczonego żołnierza, zanim kompletnie zanurzyło się w błocie. Starając się o tym nie myśleć podniósł głowę znad osłony i przeanalizował sytuację. Pomijając kilkanaście trupów desant przebiegł nienajgorzej, a Juggernaut wciąż trzymał się i osłaniał ich, likwidując mniejsze stanowiska bojowe i przysparzając trochę kłopotu większym. Rozejrzał się. Większość klonów zorganizowała sobie kryjówkę przed ostrzałem. Wszyscy byli zwarci i gotowi. Przed nimi teren był bardzo nierówny, a z mułu wystawało mnóstwo głazów, czy powalonych drzew. Mieli zatem sporą szansę pokonać odległość dzielącą ich od muru, biegnąc od osłony do osłony. Nie zostaną więc wystrzelani jak kaczki, a kiedy zbliżą się będą mogli zrobić sporo ładnych dziur w wieżach laserowych.
- W porządku – zaczął Navo, nadając na ich kanale. - Ponieśliśmy minimalne straty, podobnie jak pozostałe grupy. Przygotujcie się, na mój sygnał ruszamy przed siebie. Ale bez popisów, biegniemy od osłony do osłony, żadnego ataku. Z tej odległości i tak niewiele zdziałamy, a chcę, żeby jak najwięcej z nas dotarło pod mur.
Większość żołnierzy zaczepiła broń na tylnej części pancerza i zaczęła rozgrzewać mięśnie. Seph uczynił to samo wiedząc, że czeka ich dosłownie morderczy bieg.
- Gotowi… Jazda! – ryknął Navo i rzucił się do przodu.
Ziemia aż się zatrzęsła pod nogami dobrze ponad setki klonów. Natychmiast zasypał ich grad strzałów. Kilku żołnierzy zostało rozerwanych na krwawe strzępy tuż przed Sephem. On jednak czuł jakby miał przed oczyma film; nie myślał i nie analizował. Działał całkowicie instynktownie, nie zwracając uwagi na nic oprócz biegu. Podbiegnięcie do osłony, sekunda odpoczynku i dalszy bieg. Nie mógł sobie pozwolić na nic lepszego, gdyż na razie jedyną kryjówką były konary drzew, które w starciu z laserami dawały zaledwie minimalną ochronę.
W pewnej chwili zadygotało podłożem, a najbliższa grupka klonów zniknęła w chmurze błota i krwi. Trafiali za blisko… stanowczo za blisko. Seph podniósł wzrok w poszukiwaniu sensownego ukrycia. Tak, ta skała, jakieś dwadzieścia metrów przed nimi…
Jego wszystkie rozmyślania uciął rozdzierający huk. Seph poczuł, że jakaś niesamowita siła wyrzuciła go w powietrze. Chwilę później zarył plecami o ziemię z impetem, który całkowicie wydarł powietrze z jego płuc. Próbował się ruszyć lub chociaż rozejrzeć, ale na próżno. Widział jedynie rozmazaną breję, momentami przechodzącą w czerń. Weź się w garść do cholery! – ryknął głos w jego głowie. – Jesteś częścią armii Republiki, największej potęgi tej galaktyki, piekło masz pokonywać spacerkiem! Rusz więc tą nic niewartą dupę i wracaj do walki, taki upadek powinieneś przyjąć bez mrugnięcia! – głos kontynuował tyradę, przywracając mu częściowo świadomość. Zagryzł zęby i podniósł się nieco, by zobaczyć co właściwie się stało. Jakieś pięć metrów od niego znajdował się dymiący krater, w którym z powodzeniem zmieściłoby się kilka osób. Gdzieniegdzie porozrzucane były oderwane kończyny, bezkształtne kawały mięsa czy wnętrzności. Seph odwrócił wzrok i z obrzydzeniem stwierdził, że spora część byłych współtowarzyszy zdobi teraz jego zbroję.
Nagle ktoś chwycił go za ramiona i zaczął ciągnąć w kierunku skały.
- Zostaw mnie, kretynie! Oboje zginiemy! – ryknął na znak protestu.
- Zamknij się i zbieraj siły. Wyjdziesz z tego i zdążysz jeszcze skopać parę tyłków! – krzyknął mu klon w odpowiedzi. I choć teoretycznie wszyscy mieli ten sam głos, Seph rozpoznał Kerala.
Wokół rozpętał się kompletny chaos. Żołnierze nieustannie napierali do przodu, działa laserowe bezlitośnie pluły pociskami, a powietrze co chwilę przecinały rakiety wystrzeliwane przez Juggernauta. Ciągnięty po ziemi, Seph mógł w pełni ocenić stan sytuacji. Trupów przybywało, ale liczebność kompanii nie zmniejszyła się więcej niż o połowę, co wciąż dawało im spore szanse.
- Jeszcze parę metrów. Jeszcze trochę… - urwał, a jego ciałem zatrzęsło. Kiedy Seph spojrzał do góry, zobaczył tylko bezgłowe ciało opadające powoli na ziemię. Chciał krzyknąć, ale nie potrafił wydać z siebie żadnego dźwięku. W dodatku instynkt przypomniał mu, że jeżeli zaraz się nie ruszy, spotka go podobny los. Na opłakiwanie zmarłych będzie czas po bitwie… o ile ktokolwiek ją przeżyje.
Adrenalina dodała mu sił, by podnieść się na nogi. Krótkim, chwiejnym biegiem dotarł do osłony. Kiedy skała zasłoniła mu widok muru, rzucił się na ziemię z ulgą. Chwilę później medyk opatrywał jego rany, które okazały się na szczęście niewielkimi oparzeniami.
- Jesteś słaby, ale jest to powodowane silnym szokiem. Nie każdy ma okazję podziwiać wybuch z tak bliska i być w jednym kawałku. Parę minut odpoczynku i będziesz gotowy do dalszego biegu – rzekł i nie czekając na odpowiedź ruszył w kierunku innego rannego.
Jeśli istnieje coś gorszego niż spoglądanie śmierci prosto w oczy podczas bitwy, to będzie to chyba tylko bezczynne patrzenie jak to robią inni. A nie było najlepiej. Juggernaut zaczynał się sypać, a liczba klonów spadła do około pięćdziesięciu. Gdzie ci cholerni komandosi? Nie, dosyć tego – powiedział sobie Seph i wstał pewnie. Do celu, czyli do miejsca, z którego nie dosięgnie go główne działo zostało około sześćdziesiąt metrów. Część żołnierzy już tam się znalazła i likwidowała mniejsze stanowiska sepów, rozstawione pod murem. Większość jednak dopiero dobiegała do skały oraz innych osłon położonych mniej więcej na tej samej linii, co on. Czas więc przejąć inicjatywę.
- W porządku! Na mój znak biegniemy! Nie zatrzymujemy się, drogę pokonujemy tak samo jak dotąd! To ostatni odcinek, więc dajcie z siebie wszystko! – po tych słowach machnął ręką i ruszył przed siebie. Wokół panowała kanonada, ale nie przejmował się tym. Liczyło się skupienie, nie panika. Nic nie było go w stanie wyprowadzić z bitewnego transu. Czy to strzał przelatujący niecałe pół metra od głowy, czy to krwawe rozczłonkowanie biegnącego obok towarzysza – musiał biec.
- Medyk! – usłyszał przepełnione cierpieniem błaganie, gdzieś z tyłu. Przyspieszył; jest zbyt blisko, by teraz zginąć. Jeszcze trochę… Jeszcze trochę… Udało się. Przekroczył granicę zasięgu głównego działa i podbiegł do najbliższego głazu, pod którym leżał rozpłaszczony Navo. Tuż nad nim stał jakiś żołnierz, próbując wycelować bronią w działko przeciwpiechotne.
- Gówniana pogoda, nieprawdaż? – ryknął Navo kiedy bryznęły na nich resztki owego klona.
- Jak sytuacja? - Seph usiłował przekrzyczeć odgłosy bitwy.
- Dali nam solidnie popalić! Ale sami też dostali po tyłkach! Większość ich stanowisk zmieniliśmy w kupę poskręcanego złomu, a komandosi powinni niedługo rozpylić te działa na atomy!
- To co teraz?
- Teraz? Teraz pokażemy im na co nas stać! Bierz oręż i do roboty! – wykrzyknął major, po czym podniósł granatnik i wystrzelił, obracając w puch kolejne działko.
Seph rzucił się na ziemię i podniósł leżącą obok wyrzutnię rakiet. O losie jej pierwotnego właściciela sporo mogła powiedzieć oderwana dłoń, wciąż zaciśnięta na broni. Klon odrzucił ją na bok i ukucnął. Błyskawicznie sprawdził stan wyrzutni. Uzbroił pocisk, wychylił się zza głazu i oddał strzał. Rakieta przecięła powietrze i z niewyobrażalną mocą trafiła w potężną armatę, rozrywając ją na płonące kawałki.
- I o to chodzi! – wykrzyknął radośnie Ratin, pojawiając się niczym spod ziemi.
- Żyjesz! Gdzie ciebie niosło? – zawołał Seph z niedowierzaniem i ulgą.
Kolega w odpowiedzi oddał pozornie niedbały strzał z granatnika; zawtórowała mu jednak kwiecista eksplozja.
- Kiedy ty bawiłeś się w leżakowanie, ja sterczałem tu cały czas i zajmowałem się ułatwieniem roboty takim maruderom jak ty – odparł, przeładowując broń.
- Panowie! Skupcie się, czeka… - przerwał im Navo, lecz sam urwał gdy nad ich głowami przeleciał potężny transportowiec separatystów. – Navo do Juggernauta. Zestrzel tego skurczybyka! – wrzasnął do komunikatora.
Błysnęło i w stronę masywnego statku poleciały dwie rakiety. Zanim jednak trafiły cel, z ładowni transportera wystrzeliło kilka kapsuł. Wylądowały na ziemi z impetem, a Sepha zmroził strach. Wiedział, co zaraz się wydarzy. Jak na potwierdzenie jego myśli, z każdej kapsuły wytoczyło się kilkanaście droidów niszczycieli. Były to budzące terror, trójnożne i przypominające owada roboty, które prócz potężnych działek posiadały generatory osłon. Krótko mówiąc, były niesamowicie szybkie, zabójcze i niemal niezniszczalne.
- Kryć się! – rozkazał Navo, padając na glebę.
Droidy były jednak szybsze; błyskawicznie pokonały dystans dzielący ich od klonów i przyjęły pozycję bojową. Żołnierze Republiki nie miele szans. Roboty większość z nich po prostu rozerwały na strzępy. Niektórzy zabrali parę niszczycieli ze sobą, celnym trafieniem rakiety, bądź granatu.
- Żryjcie to, sukinsyny! – ryknął Ratin i rzucił odbezpieczony detonator termiczny w kierunku sporej grupki droidów. Olbrzymi wybuch nie pozostawił z nich nic, ale za to przyciągnął uwagę reszty. Ułamek sekundy później wszystkie pozostałe roboty zalały ich falą ognia. Ratin dostał w pierwszej kolejności; jeden celny strzał w pierś. Navo także oberwał. Pierwszy pocisk oderwał mu ramię drugi trafił go w pasie. Runął na ziemię, wrzeszcząc w niebogłosy. Seph odruchem wziął go za ramię i odciągnął z linii ostrzału. Z ulgą zauważył, że zbroja w pasie wytrzymała, co dawało majorowi pewną szansę.
- Będziesz żył, majorze – zapewnił go.
- Pieprzyć to! Zrób coś z tym metalowym dziadostwem! – syknął mdlejący Navo.
Seph aktywował komunikator i krzyknął:
- Seph do Juggernauta! Major jest ranny, jesteśmy pod ciężkim ostrzałem! Potrzebujemy wsparcia!
- Zrozumiałem. Musimy się zbliżyć, by skutecznie wyeliminować wroga, nie zabijając was przy okazji. Czekajcie – odparł ponuro pilot.
Wiadomo było, że to jego ostatnia szarża.
- Pospiesz się… - mruknął, słysząc zbliżające się niszczyciele. Wtem, zza wzgórza nadjechał gigantyczny, wielokołowy potwór, plując ogniem dokładnie w kierunku droidów. Ziemią zatrzęsła seria eksplozji. To był jednak ostatni wyczyn dzielnego pilota. Chwilę później Juggernaut zniknął w olbrzymiej chmurze ognia, wykończony przez działo separatystów.
Seph rozejrzał się. Przy życiu pozostała może dziesiątka klonów, a walka nadal trwała. Misja wciąż…
Wtem rozległ się kolejny wybuch. Klon spojrzał do góry, gdyż stamtąd dobiegł odgłos. Jego oczom ukazał się imponujący i zarazem bardzo pokrzepiający widok. Potężne, wysokie na dwadzieścia metrów działo zaczęło się przechylać. W końcu z donośnym hukiem spadło na mur, tworząc w nim wyrwę i rozpadając się na kawałki. Komandosi musieli uszkodzić nasadę, pomyślał, osuwając się na ziemię. Rychło w czas…
Ciemność.
Kiedy się obudził, od razu rozpoznał błękitny płyn, w którym się znajdował – bacta. Większość walk kończył dłuższym pobytem w kapsułach z tą cudownie uzdrawiającą substancją. A więc i tym razem przeżył.
Okazało się, że Ratin i Navo także mieli szczęście. Oczywiście wciąż kurowali się w zbiornikach bacta, ale przynajmniej nie dołączyli do licznego grona zmarłych braci Sepha.
Jak nie dziś, to jutro, odezwał się paskudny głos w głowie żołnierza. Nie próbował z nim walczyć; wiedział, że to prawda. Widział też, że i jego śmierć jest kwestią krótkiego czasu. W końcu do tego powołane zostały klony. By walczyły i umierały za Republikę. To było jedynym celem i sensem ich niedługiego życia.
Próbując odpędzić złe myśli, Seph wszedł pod gorący prysznic i spróbował się zrelaksować. Przynajmniej do czasu kolejnej bitwy…
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 8,10 Liczba: 10 |
|
Mistrzyni Victoria Luna2015-02-15 12:47:20
Ciekawe, ale trzeba oopracować nad tym opowiadaniem. Mimo to daje 10/10
Skylan2010-08-06 20:21:51
Niezłe,a nawet byłoby świetnie gdyby tylko nie to zachowanie klonów,mieli uczucia ,ale tu jest to przesadzone
8/10
JAX02010-05-31 12:44:38
Fajne, tylko końcówka jakaś taka ... Sam nie wiem. Ale, mimo to dobre.
Franek Skywalker2010-05-22 12:13:11
Fajne opowiadanie, tylko za krótkie!!
Resvain2010-05-21 21:34:52
hmmm. Czytałeś "Komandosów..."?
Horus2010-05-21 18:53:56
Tylko, ze według klonów ich życie było dobre takie jakie było :P
Resvain2010-05-21 17:53:09
ale zgadzam się, trochę mnie poniosło z ich zachowaniem. Po prostu nie chciałem pisać o nudnych, posłusznych żołnierzach, ale jednocześnie miałem ochotę opisać bitwę z perspektywy klona zdającego sobie sprawę z beznadziejności swojego życia.
Melethron2010-05-21 17:37:18
jest całkiem nieźle, tylko klony zachowują się trochę dziwnie.
JEDI BART2010-05-21 16:14:46
Moim zdaniem dobre opowiadanie całkiem ciekawe tylko trony zbyt buntownicze. No i brakowało Jedi którzy byli komandorem albo generałem. No chyba że to był zabieg celowy bądź czeka nas to w następnej części
Resvain2010-05-21 15:59:57
Horus -> cóż, opierałem się bardzo na serii "Komandosi Republiki" gdzie klony jednak nie są całkowicie wyprane z emocji i mocno krytykują otaczający ich świat. Nieraz było też tam wspomniane o niechęci jaką żołnierze darzą komandosów.
Stele2010-05-21 12:44:22
Wytrwałem do końca. Przynajmniej nie jest nazbyt rozwlekłe.
Nie można jednak zaprzeczyć, że te klony zachowują się jak jakaś milicja. One były hodowane do walki. Wyprane ze strachu i wątpliwości. Może i nie przepadały za komandosami, ale nie krytykowały rozkazów dowództwa! Jeden wybrakowany egzemplarz w kompanii można zrozumieć, ale tu wszyscy są tacy.
Skupienie się na żołnierzach, pominięcie całościowego aspektu, też nie wyszło najlepiej. Czytając miałem wrażenie nieudolnego naśladownictwa co lepszych fanficów.
Morał oklepany i sucho zaprezentowany. Latające flaki nie budują klimatu, lecz sprawiają wrażenie dodanych na siłę. Mierne.
Horus2010-05-21 12:08:05
Nie przeczytałem do końca, bo uważam że klony się tak nie zachowują, przeczytaj ostatni SWK, gdzie mistrz K'Krukh rozmawia z klonem podczas bitwy, tam jest pokazane świetnie podejście sklonowanych żołnierzy do walki i rozkazów.