Autor: exsul
Opowiadanie zajęło I miejsce w konkursie literackim przeprowadzonym na Bastionie w 2009 r.
Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...
Dziewczynka obudziła się, tłumiąc w gardle okrzyk przerażenia. Gdzieś, niedaleko, zagrała seria strzałów z blastera, a za oknem dosłyszała jęk przejeżdżającego śmigacza. Siedziała wciśnięta w kąt, otulona obszernym, ciemnym płaszczem, zdecydowanie na nią za dużym. Twarz miała ubrudzoną od pyłu zmieszanego z zaschniętymi łzami. Bała się. Nieopodal znów rozległy się strzały.
– Tatusiu... - szepnęła piskliwym głosikiem.
Nikt jej nie odpowiedział.
Na horyzoncie zbierały się ciemne chmury. Wzmagał się wiatr.
– To wszyscy? - ryknął dowódca.
Na środku placu stał, zgromadzony wokół gotowego do odlotu promu typu Lambda, niewielki oddział szturmowców. Żołnierze wyglądali na dziwnie zaniepokojonych, rozglądając się nerwowo i zdecydowanie za mocno zaciskając palce na broni.
– Asser i Weii powinni być lada moment – odparł jeden ze szturmowców.
– Lepiej niech się pospieszą – warknął dowódca – burza nie będzie czekać...
– Sir, już tu są.
Rzeczywiście, na końcu jednej z alejek pojawiło się kolejnych dwóch szturmowców. Dokładniej rzecz ujmując wybiegli zza rogu w sposób, jaki w żadnym wypadku nie mógł przywołać na myśl równego i uporządkowanego biegu elity imperialnej piechoty. Co więcej biegnąc tak wymachiwali niezrozumiale rękoma w stronę czekających na placu kolegów.
– Co ci kretyni wyrabiają?
Odpowiedź pojawiła się niemal natychmiast.
Za dwójką biegnących pojawił się nieduży tank, otoczony przez grupkę rebeliantów.
Asser i Weii jeszcze w biegu obrócili się, oddając na oślep kilka strzałów, by po chwili wbiec na plac. Zaskoczenie, jakie w pierwszej chwili sparaliżowało oddział szturmowców szybko minęło i niemal natychmiast rozpoczęła się regularna wymiana ognia.
Rebelianci nie spodziewali się tak licznego oporu, toteż początkowo zaczęli się wycofywać, szybko jednak wsparcie z tanka zaczęło wyrównywać szanse.
– Wszyscy do promu – ryknął dowódca, przekrzykując kanonadę strzałów i wzmagający się
coraz silniejszy wiatr – Nie mamy czasu się tu bawić.
Alejką potoczyły się dwa nieduże przedmioty i już po chwili szturmowcy pod osłoną dymu zaczęli wycofywać się w stronę promu.
– Wszyscy na pokładzie – ryknął Weii, wbiegając ostatni na rampę.
– Startujemy – odparł pilot przez interkom.
Rampa powoli zamknęła się i prom zaczął się wznosić. Silny wiatr rzucał nim lekko na boki, ale lot był stabilny. Byli bezpieczni.
– Wow – krzyknął Weii wwymijając Assera i wbiegając między kolegów – to była jazda!
– Nooo! Było blisko! – odparł ktoś radośnie..
W tym momencie statkiem wstrząsnęła potężna eksplozja. Rozległ się odgłos alarmowej syreny, nakazującej przygotowanie do lądowania awaryjnego. Wszyscy rzucili się do foteli by przypiąć się pasami. Kolejna eksplozja zakręciła statkiem. Spadali.
Obudziły go pierwsze krople deszczu przeciekające przez pęknięty wizjer hełmu. Czuł przenikający ból w okolicach uda. Przez krótką chwilę naszła go głupia myśl, że byłoby miło jeszcze chwilę pospać. Zaraz jednak przypomniał sobie wybuch. Pilot krzyczał coś o urwanym skrzydle. Biegł się przypiąć, kiedy coś nim szarpnęło i rzuciło w ścianę.
Z niemałym wysiłkiem usiadł na ziemi. Deszcz padał coraz mocniej. Zaczął rozglądać się za wrakiem promu i po chwili dojrzał czarny dym, silnie szarpany przez wiatr, daleko przed nim. Zaklął.
W oddali wciąż było słychać pojedyncze strzelaniny, ale większość rebeliantów musiała pochować się przed burzą. On tez powinien to zrobić.
Spróbował się podnieść. Ból w nodze, jaki wzmógł się podczas tej próby był niemal nie do zniesienia. Krzyknął głośno, ale w końcu udało mu się stanąć, opierając się o ścianę. Podmuch wiatru, który nagle się zerwał był tak silny, że omal nie posłał go zpowrotem na ziemię.
– Cholerna planeta – ryknął – cholerna burza! Przeklęci rebelianci! Arhhh!
Wciąż warcząc i klnąc zaczął powoli kuśtykać wzdłuż ściany.
Od kilku godzin prawie się nie poruszyła. Siedziała w kącie, smutna, samotna, wsłuchana w ryk wiatru, w deszcz zacinający w transpastalowe wrota, wsłuchana, jakby spodziewała się, że znów ich usłyszy, ze znów przyjdą, tak jak wtedy, wtedy...
Wtedy...
Robiło się już ciemno. Pierwsze były ryki silników, myśliwców i promów, dziesiątek statków lecących nad miastem, lądujących gdzie się dało. Pierwsze strzały, krzyki, wybuchy. Wciąż daleko.
Oni tu idą, idą po nas...
Rytmicznie stukali podeszwami butów w brukowaną drogę. Kolejne strzały, coraz bliżej. Wszyscy uciekali. Ten panujący wokół hałas wywoływał wrażenie przerażającej ciszy.
Zabierz małą, schowaj ją, uciekajcie...
Keyla, Keyla szybko!
Zatrzymali się przed ich domem. Było ich wielu. Wystarczająco wielu. Nie tylko tu. Wszędzie, w całym mieście. W nieprzypadkowych miejscach. Rozstawili się przed drzwiami, z załadowaną bronią, gotowi na opór, spokojni. Profesjonalni.
Nie pukali.
Zapłakała. Znowu. Ale tylko chwilę.
Drzwi po przeciwległej stronie uchyliły się. W świetle błyskawicy przez chwilę ujrzała zarys jakiejś postaci. Ktoś wszedł do środka, powoli, jęcząc z lekka i cicho przeklinając. Słyszała jak stawia niepewnie kilka kroków, po czym pada twardo na ziemię, z głośnym jękiem.
– Cholerni rebelianci – dobiegł ją z końca sali ochrypły męski głos.
Po chwili przestrzeń przed nią oświetliło błękitne światło z niewielkiego przenośnego panelu jarzeniowego. Gdy go ujrzała, krzyknęła z przerażenia.
Kilka metrów przed nią, oparty plecami o skrzynię ze sprzętem, siedział szturmowiec. Ktoś krzyknął.
W pierwszej chwili chciał odruchowo włączyć noktowizor, ale zaraz przypomniał sobie, że wizjer hełmu ma cały potrzaskany. W drugiej chwili sięgnął po blaster, by odkryć tylko, ze kaburę przy pasie ma pustą.
– Kto tu jest? - zawołał.
Nikt mu nie odpowiedział. Ale był pewny tego, co słyszał. Podkręcił trochę moc panelu, z trudem podniósł się i zaczął kierować promień światła w różne strony. W końcu ją zobaczył.
Siedziała, z wielkim płaszczem zarzuconym na ramiona, przestraszoną twarzą i wycelowanym w niego blasterem, zdecydowanie zbyt dużym dla jej małych, trzęsących się rączek.
– Nie podchodź do mnie – wyrzuciła z siebie wysokim, dziecięcym głosem.
Nie mogła mieć więcej niż dziesięć lat. Na pierwszy rzut oka wydawała się być człowiekiem, zwłaszcza w chybotliwym świetle, jakie dawał panel. Szybko jednak przyuważył nadnaturalnie spiczaste, pokryte futrem uszy, pionowe źrenice, ostre kły.
– Spokojnie mała, nic ci nie zrobię – przesunął się kawałek w jej stronę.
– Powiedziałam żeby pan nie podchodził! - wypiszczała.
Zdecydowanie nie podobał mu się blaster wymierzony w jego stronę. Był zmęczony, obolały, poirytowany i na pewno nie chciało mu się cackać z małą dziewczynką.
– Słuchaj, smarkulo – ryknął – odłóż tę zabawkę, ba jak nie to zaraz spuszczę ci takie lanie, że...
Urwał, gdy usłyszał dwa wystrzały i laserowe błyskawice przeleciały tuż obok jego hełmu. Cofnął się i oparł o skrzynię, pod którą siedział.
– Ok – wydusił zaskoczony, patrząc na dziewczynkę, która właśnie niemal go zabiła, a co więcej wciąż w niego celowała z zaciętą miną – możesz ją zatrzymać.
Odruchowo przerzucił ciężar ciała na zranioną nogę i z bólu osunął się na ziemię. – Potrzymaj sobie blaster – jęknął przez zęby – jak nie będziesz do mnie strzelała, to cię nie zleję...
– Nie boję się pana – krzyknęła, nieudolnie próbując hardą miną zamaskować strach – wiem, kim pan jest! Pan jest szturmowcem, a mój tatuś zabija szturmowców!
– A gdzie jest twój tatuś, dziecinko – wyjęczał. Ból w nodze niemal nie dawał mu trzeźwo myśleć.
Zawahała się chwilę, nim odpowiedziała.
– Mój tatuś... Niedługo tu przyjdzie.
Ściskała blaster obiema rączkami, nie spuszczając wzroku z siedzącego przed nią szturmowca. Siedział, a właściwie półleżał już od paru minut, wiercąc się strasznie i zerkając na nią co kilka chwil.
– To jak – jęknął w końcu – przestaniesz we mnie celować? Skoro i tak twój tatuś zaraz przyjdzie i mnie zabije?
Powoli opuściła miotacz, wciąż ściskając go w dłoniach.
– Dobrze – powiedziała – ale niech pan tu nie podchodzi.
– To masz póki co zapewnione – wystękał – to będzie moja połowa, a tam twoja, zgoda?
Nie czekał na odpowiedź. Ściągnął hełm, i jej oczom ukazała się twarz około trzydziestoletniego mężczyzny. Włosy miał od dawna niestrzyżone, szczękę niedogoloną, a z ucha zwisał mu na kolczyku kieł jakiejś bestii. Na policzku miał lekką ranę. Odrzucił hełm, po czym spojrzał na nią przelotnie. Wcisnęła się głębiej w płaszcz i spuściła wzrok na ziemię.
– Hej, maluchu! - zawołał. Jego głos brzmiał dużo mniej przerażająco, kiedy nie był zniekształcony przez modulator z hełmu – da się tu zapalić jakieś światło?
– Niech mnie pan nie nazywa maluchem! - krzyknęła.
– To jak mam cię nazywać, maleńka?
– Nie jestem maleńka! Mam prawie dziewięć lat!
– O rety – wyglądał na zaskoczonego, uśmiechem zakrywając grymas bólu – to już niedługo zasłużona emerytura?
– Nie – odkrzyknęła oburzona – nie jestem taka stara!
– No dobrze – wyglądał na rozbawionego – panno ani stara ani mała, możesz zapalić tu jakieś światło?
– Mogę! I mam na imię Keyla.
Podniosła się i zaczęła powoli przesuwać wzdłuż ściany. Przez całą drogę czujnie spoglądali na siebie. W końcu dotarła do niewielkiej puszki, w której przestawiła kilka włączników. Pod wysokim sufitem rozjarzyło się i zapaliło kilkanaście zakratowanych lamp, rzucając blade światło na całe pomieszczenie.
– Dziękuję Keyla. Ja jestem Crane.
Obserwował jak dziewczynka niepewnie siada na swoim miejscu. W świetle lamp mógł rozejrzeć się po całym pomieszczeniu. Musiał to być jakiś garaż albo warsztat, bo stało tu kilka rozłożonych śmigaczy i dwa gravskutery, a prócz tego mnóstwo skrzyń pełnych zapewne części i narzędzi do naprawy.
Sięgnął do apteczki uczepionej do pasa i z ulgą stwierdził, że przynajmniej ona przetrwała jego upadek.. Wyciągnął środek przeciwbólowy i wstrzyknął go sobie w nogę w miejscu, gdzie nie osłaniał jej pancerz. Z ulgaą poczuł rozchodzące się ciepło i ustępujący ból. Odchylił głowę do tyłu, przez chwilę rozkoszując się tym stanem.
Zaczął zastanawiać się nad swoją sytuacją. Z tego, co wiedział o Satomt VII burze takie jak ta nie zdarzały się tu często, ale potrafiły trwać nawet dwa, trzy dni, przez cały ten czas skutecznie zakłócając łączność z orbitą i paraliżując co bardziej skomplikowane, elektroniczne urządzenia, z promami i lokalizatorami na czele. Nie miał co liczyć na szybką akcję ratunkową. Wichura i deszcz utrudniały poruszanie się zdrowemu humanoidowi, więc on ze swoją ranną nogą szanse miał co najmniej żadne.
Poczuł, jak burczy mu w brzuchu. Nic nie jadł odkąd wylądował na tej przeklętej planecie. Z jednego z zasobników wyciągnął paczkę pożywnych sucharów.
Kiedy zobaczyła, jak gryzie pierwszego herbatnika żołądek nagle przypomniał jej, jak dawno nic nie jadła.
Zaczęła dyskretnie przeszukiwać kieszenie płaszcza – teraz wydało jej się dziwne, że jeszcze tego nie zrobiła – ale nie znalazła tam nic, co dałoby się zjeść. Nie spodziewała się też, żeby mogła znaleźć coś w warsztacie, zresztą bała się chodzić sama, kiedy siedział tu szturmowiec. Zrezygnowana spojrzała, chyba z lekką zazdrością, na jedzącego mężczyznę. Los chciał, że w tym samym momencie on podniósł wzrok by zerknąć na nią. Musiał dostrzec głód w jej oczach, bo zatrzymał rękę w pół drogi do ust.
– Jesteś głodna?
Nic nie odpowiedziała, przestraszona wtuliła się tylko w płaszcz, jakby chciała udawać, ze jej tam nie ma. Zaśmiał się lekko.
– Jak chcesz, to mam jeszcze kilka – wyciągnął z zasobnika jeszcze jedną paczuszkę i skierował w jej stronę. Dziewczynka nie ruszyła się. - Śmiało, nie są zatrute – wyszczerzył zęby.
Nie podchodziła.
– No dobra – powiedział – jak będziesz chciała, to sobie weźmiesz.
Mówiąc to rzucił paczuszkę tak, że wylądowała niewiele ponad metr od niej. Uśmiechał się przy tym, ale nie bardzo wiedziała, jak rozumieć ten uśmiech. Nie ruszyła się.
Obserwował ją jeszcze chwilę, po czym wzruszył ramionami i wrócił do jedzenia.
Tłum zgromadził się na placu, wokół białego statku. Wysoki mężczyzna w szarym uniformie skończył właśnie podawać mieszkańcom do wiadomości, że Satomt VII jest od dziś pod jurysdykcją Imperium, będzie płacił należne podatki i znajdzie się pod obroną Imperialnej Armii, co przypieczętowane zostanie ulokowaniem na stałe garnizonu szturmowców w mieście oraz pobytu na orbicie przez najbliższe parę tygodni gwiezdnego niszczyciela.
– Keyla, czy ty mnie słuchasz?
– Tak, tato.
– To co powiedziałem?
– Nie wolno mi rozmawiać z tymi w białych pancerzach, nic od nich brać, najlepiej, żebym w ogóle sie do nich nie zbliżała – wyrecytowała słowa, które usłyszała kilka chwil wcześniej.
– Właśnie. To ważne, Robaczku – tata się uśmiechał, ale ton głosu pozostawał poważny. Nie był to czas na wygłupy.
– Ale czemu, tato?
– Co czemu?
– No nie wolno mi rozmawiać i w ogóle?
– To niebezpieczne. To są źli ludzie. Wcale nie chcą naszego dobra. Naszym obowiązkiem jest z nimi walczyć. A ty masz być ostrożna i nie dać sobie nic zrobić. Obiecujesz, że tak będzie?
– Obiecuję – uśmiechnęła się wyciągając ku niemu ręce. Podniósł ją, jakby nic nie ważyła i ruszyli w stronę domu – nie będę rozmawiać, nic brać i w ogóle. Obiecuję.
– To dobrze.
Obudziła się przestraszona.
Jak mogła zasnąć? Nie powinna, powinna czuwać. Na szczęście mężczyzna wciąż siedział tam, gdzie przedtem. Oczy miał zamknięte, głowę odchyloną do tyłu. Wyglądało na to, że i on zasnął.
Pomyślała, że powinna uciec. Tylko gdzie? Tak długo jak trwała burza ucieczka nie wchodziła w rachubę. Zatem co? Zabić go? Na to by się nie zdobyła. Czekać?
Głód znów dał o sobie znać. Na ziemi, tuż przed nią, wciąż leżała srebrna paczuszka z krakersami. Wystarczyłoby wstać i sięgnąć... Nie. Nie weźmie nic od szturmowca! Popatrzyła z nienawiścią na śpiącego mężczyznę. Chociaż bez tego hełmu nie wyglądał przecież aż tak strasznie.
Jęknął i zaczął wiercić się. Przestraszona Keyla w pierwszej chwili chwyciła kolbę blasteru. Ale po chwili mężczyzna – mówił, że jak się nazywa? Crane? - uspokoił się i nawet lekko zachrapał. Dziewczynka odetchnęła.
Jeszcze raz spojrzała na paczkę krakersów. Głód powoli zwyciężał...
W końcu poniosła się, najciszej jak potrafiła i zrobiła kilka niepewnych kroków przed siebie. Nagle szturmowiec poruszył się. Zamarła, ale już po chwili mężczyzna uspokoił się. Keyla szybko chwyciła paczuszkę i wróciła na swoje miejsce.
Zanim ugryzła pierwszego, dokładnie go obejrzała i powąchała. Nie miała pojęcia, czy wyczułaby jakąś truciznę czy coś takiego, ale uznała, że chociaż w ten sposób postara się zastosować do tego, co mówił jej tatuś. W końcu nadgryzła sam koniuszek pierwszego krakersa. Był bardzo smaczny. W mgnieniu oka schrupała go całego, potem następnego I jeszcze dwa. Resztę zostawiła sobie na później.
Poczuła się dużo lepiej, mogąc napełnić czymś żołądek. Przez chwilę ogarnęła ją fala wdzięczności dla siedzącego przed nią szturmowca, ale szybko ją powstrzymała. Nic nie zawdzięczała szturmowcom!
Robiła się coraz bardziej senna.
Obudził się z silnym bólem w nodze. Specyfik, który sobie wstrzyknął musiał przestać działać. Sięgnął do apteczki, i wyciągnął kolejną strzykawkę. Prócz tej została mu już tylko jedna. Miał nadzieję, że to wystarczy.
Po chwili odetchnął z ulgą i odrzucił pustą strzykawkę od siebie.
Wyglądało na to, że dziewczynka zasnęła. Gdyby się postarał mógłby teraz wstać i ją obezwładnić, odebrać jej blaster. Ale wątpił w to, by groziło mu jeszcze jakieś niebezpieczeństwo z jej strony. Uśmiechnął się, kiedy dostrzegł, że zabrała jego suchary. Nie wiedział czemu, ale sprawiło mu to dziwną przyjemność. To było miłe uczucie.
Na zewnątrz wciąż szalała burza. Komunikator i lokalizator wskazywały brak jakiegokolwiek zasięgu. Zaczął się zastanawiać, co z resztą jego ekipy. Czy wszyscy przeżyli?
Rozmyślając tak obserwował śpiącą przed nim małą dziewczynkę.
– Smakowało ci? - chciał jakoś przerwać panującą już od ponad godziny ponurą ciszę.
– Co mi smakowało? - odparła wojowniczo.
– No, moje suchary – uśmiechnął się widząc jej upór.
– Nie ruszyłam ich.
– Rozumiem – starał się by jego glos zabrzmiał poważnie – znów musiały dostać nóżek i sobie gdzieś pójść. Ciągle mi to robią.
Mimo woli uśmiechnęła się.
– Pewnie tak było – wciąż podtrzymywała bojowniczy ton.
– To mogłaś je zastrzelić. Miałbym teraz przynajmniej coś do jedzenia.
– I co z tego?
Wzruszył ramionami.
– Tak tylko sugeruję – mruknął. Po dłuższej chwili dodał – Twój tata nauczył cię strzelać?
– Tak! Mój tata jest najlepszym strzelaczem na planecie.
– Rozumiem – kiwnął głową z udawaną powagą – pewnie razem polowaliście na szturmowców? To taka pewnie wasza miejscowa rozrywka? Zaczyna się lato – sezon na szturmowców otwarty!
Znów mimo woli uśmiechnęła się.
– Dokładnie tak!
– I ty też chcesz taka być, jak dorośniesz?
– Ja już jestem duża! - krzyknęła.
– No tak, tak – pokiwał ręką pojednawczo – ale jak jeszcze trochę bardziej dorośniesz, to też będzesz polowała na szturmowców?
– Oczywiście!
– Dzisiejsza młodzież – pokręcił głową z udawaną dezaprobatą – ja w twoim wieku chciałem być Rycerzem Jedi.
– Rycerzem Jedi? - wypaliła zdziwiona
– No tak. Chyba wiesz, co to znaczy?
– Skąd mam wiedzieć!
– Za moich czasów każdy wiedział, kim są Jedi... Myślałem, że rebelianci dalej opowiadają o nich dzieciom. Tata nigdy ci nie opowiadał?
Pokręciła tylko głową.
– Co za czasy... - mruknął - A gdzie on jest? Twój tata? Kiedy w końcu przyjdzie wybawić cię z moich okrutnych szponów?
Tym razem nagle jakby posmutniała. Dopiero po dłuższej chwili niepewnie odpowiedziała:
– Mój tatuś... - zająknęła się – niedługo tu przyjdzie.
– Nie żyje, prawda? - powiedział cicho.
Nie opowiedziała. Przez chwilę jakby walczyła ze sobą, a potem nagle załkała głośnym, nieopanowanym płaczem.
– Przykro mi – wyszeptał tylko, a słowa te utonęły w rozpaczliwym jęku małej, osieroconej dziewczynki.
Ostatnia strzykawka nie przyniosła mu już tyle ulgi. Ból osłabł, ale nie zniknął. Z nogą było coraz gorzej. Spojrzał na posadzkę i dostrzegł świeżą krew wypływającą spod pancerza. Rana musiała się ponownie otworzyć, może pod wpływem zbyt dużej ilości środków przeciwbólowych, jakie sobie zaserwował? Przydałoby się oczyścić ranę, zaszyć. Ale sam nie da rady. Musi czekać, aż burza się skończy, aż przylecą po niego. Musi doczekać.
Dziewczynka siedziała pod ścianą. Od ponad godziny, od kiedy przestała płakać, nie odezwała się nawet słowem. Siedziała sztywno, nieruchomo, lekko zgarbiona, wpatrzona w czubki swoich butów. Było mu jej żal. Chciał coś powiedzieć, pocieszyć ją, ale nie miał pojęcia, jak to zrobić. Nigdy nie musiał.
Noga bolała go coraz mocniej. Na zewnątrz szalała burza.
Tatuś żyje.
Dobrze wiedziała, że to nieprawda. Ale nie chciała tego wiedzieć. Nie chciała tego widzieć, przypominać sobie wciąż i wciąż jego gasnących oczu, ust zastygających w tym pocieszającym uśmiechu.
Tatuś żyje.
Nie, Keyla. On nie żyje.
Żyje! Tatusiu, proszę! Proszę...
Nie chcę. Nie chcę.
Nie czuła upływu czasu. Po prostu nagle z zamyślenia wyrwał ją głuchy odgłos upadającego ciała. Podniosła głowę i przerażona ujrzała, że szturmowiec leży bez ruchu pod skrzynią, w kałuży krwi. Sama nie wiedziała, dlaczego poderwała się i podbiegła do niego, przekroczyła tę niewidzialną linię, którą wyznaczyli sobie, przeszła na jego połowę i stanęła przy nim. Końce płaszcza umoczyły się w krwi, ale nie zwracała na to uwagi. Stała, z załamanymi rękoma, bezradna, nie wiedząc, co robić, czy powinna coś robić.
Spojrzał na nią spod na pół przymkniętych powiek, wzrokiem przepełnionym bólem. Uśmiechnął się krzywo.
– Hej maluchu... - jęknął – chcesz mnie dobić?
Nie wiedziała. Nic nie wiedziała. Trochę bardziej odruchowo niż świadomie pokręciła głową.
A może jednak chce?
– Pomożesz mi? - wychrypiał – to nic... przy pasie mam apteczkę... robiłaś coś takiego kiedyś?
Tym razem jej głowa pokiwała twierdząco. Przypomniała sobie te kilka nocy, nie tak dawno, nie tak daleko stąd, swojego tatę, rannego, wracającego późno. Musisz być dzielna, Kee. Kładł jej rękę na ramieniu, trzymał ją mocno, uśmiechając się przy tym. Musisz mi pomóc, dasz radę. Bała się. Była jeszcze mała, nie wiedziała co robić. Ale dawała radę.
– Apteczka... - mruknął załamującym się głosem – urządzenia. Rozetniesz pancerz... Potem to małe, czarne. I antybiotyk... zielona fiolka...
Zamilkł.
Stała w miejscu. Coś, jakaś siła, kazała jej mu pomóc. Ale bała się, bała, tak bardzo...
Musisz być dzielna, Kee.
– Tatusiu...
Uklękła przy nim, sięgnęła po apteczkę.
– Dobrze, Keyla, najpierw odetnij te poszarpane szmaty.
– Tatusiu, ale jak cię skaleczę...
– Nie skaleczysz, tylko ostrożnie.
Jęknął, kiedy zdejmowała odcięty kawałek pancerza. Musiała niechcący potrącić ranę. Rzuciła wszystko. Odskoczyła. Po chwili wróciła.
– Świetnie ci idzie, Robaczku. Musisz to tylko przyłożyć, tak, rana się oczyści i zszyje.
– Ale ja się boję tato, ja nie umiem.
– Umiesz, świetnie sobie radzisz. Nie poddawaj się.
Nie poddawała się.
Powoli otworzył oczy.
Na chwilę oślepiło go światło, ale szybko wzrok przywykł do słabego blasku jarzeniowych paneli. Czuł się nieźle. Podejrzanie nieźle. Czyżby jednak żył?
Spojrzał w miejsce, gdzie spodziewał się ujrzeć siedzącą dziewczynkę. Nie było jej tam. Poszła sobie? Uciekła? Gdzie? Co się stało? Wytężył słuch. Burza wciąż trwała, deszcz zacinał, pioruny grzmiały, ale wszystko jakby słabło, traciło moc. Wreszcie spojrzał na swoją ranę. Była opatrzona. Niezbyt dokładnie, nieprofesjonalnie, ale ładnie, czysto. Niemal czuł, jak się goi. Chciało mu się pić, więc zaczął rozglądać się za swoją manierką. I wtedy ujrzał dziewczynkę, leżącą niespełna metr od niego, zwiniętą w kłębek, otuloną płaszczem miejscami poplamionym krwią. Spała spokojnym snem.
Obudziła się jakby poczuła jego spojrzenie. Poderwała się szybko, gdy tylko zobaczyła, że jest przytomny. Odsunęła się od niego.
– To ty? - zapytał, wskazując na swoją ranę.
Pokiwała głową, lekko przestraszona.
– Dziękuję – powiedział, starając się przywołać na twarz najmilszy uśmiech, jaki znał. Chyba nie do końca ją to podbudowało – wygląda na to, że zawdzięczam ci życie.
Skinęła tylko lekko głową, tak, jakby chciała potwierdzić to, co powiedział.
– Nie bój się – w końcu ton jego głosu zabrzmiał naturalnie – wciąż nie zamierzam cię zjeść. Wolę moje suchary – uśmiechnął się i sięgnął do zasobnika przy pasie, by wyjąć ostatnią paczuszkę – chcesz się poczęstować?
W końcu się przemogła. Podeszła i wysunęła z opakowania jedno ciastko, które natychmiast schrupała. Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Długo byłem nieprzytomny?
Pokiwała żywo głową.
– Prawie cały dzień.
Zagwizdał, wyrażając uznanie dla swojego snu.
– Jak za starych dobrych czasów.
Przez moment milczeli, zajadając się wojskową strawą. Keyla chwile walczyła ze sobą. W końcu otworzyła usta, chcąc najwyraźniej zadać pytanie. Jednak zanim z jej ust wydobył się jakikolwiek dźwięk w sali rozległo się głośne skrzypnięcie drzwi.
Drzwi skrzypnęły przeraźliwie, a po chwili rozległ się rytmiczny stukot twardo obitych butów.
– Asser! Asser, jesteś tu chłopie?
– Weii – zawołał siedzący prze Keyli szturmowiec – Weii, to ty?
Już po chwili oczom dziewczynki ukazały się dwie ociekające wodą postacie, mniej więcej tego samego wzrostu, odziane w białe pancerze, białe hełmy, jeden oznaczony dodatkowo żółtymi zdobieniami. Szturmowcy. Keyla pisnęła przerażona i schowała się za Crane'em.
– Asser, stary, dobrze widzieć cię żywego.
– Niewiele brakowało – uśmiechnął się Crane – ten mały brzdąc mnie poskładał.
Obydwaj nowo przybyli spojrzeli na nią ciekawie.
– Weii, jak żeście mnie tu znaleźli?
– Widzieliśmy na lokalizatorze jak się tu kręcisz, jeszcze zanim burza się zaczęła – odparł ten, którego pancerz był cały biały – chcieliśmy po ciebie iść od razu, ale wtedy zaczęło walić na całego. Więc jak tylko teraz zobaczyliśmy, że się uspokaja, to przyszliśmy.
– Troszkę za wcześnie – dodał ten żółty. Cały czas bacznie przyglądał się Keyli. Nie podobało się jej to – cały czas dmucha na całego, że o deszczu nie wspomnę. Trochę tu
przeczekamy. Obydwaj nowo przybyli szturmowcy patrzyli na nią zza wizjerów hełmów w dziwny sposób. Nieprzyjemny. Spojrzała na Crane'a, ale on tylko cieszył się z towarzystwa swoich druhów.
– A co z resztą? Wszyscy cali?
– Ciężko powiedzieć – tłumaczył Weii – my też wypadliśmy. Widzieliśmy słup dymu, ale był za daleko, żeby tam się tłuc. Ty byłeś bliżej.
– Też widziałem dym. Mam nadzieję, ze jakoś się wyratowali.
Obydwaj pokiwali głowami.
– Widzę Asser – powiedział powoli ów żółty szturmowiec – żeś tu nie próżnował. Wskazał ruchem głowy skuloną za nim dziewczynkę. Crane popatrzył na nią, unosząc brwi w geście niezrozumienia.
– Ta mała to chyba córka Teska Shakezana.
Keyla pisnęła przerażona. Skąd on wiedział?
– Niemożliwe – odparł Crane zdawkowym tonem – niby co tu miałaby robić jego córka?
– Nie wiem. Ale ma jego płaszcz.
– Faktycznie! - krzyknął Weii – wiedziałem, że mi coś przypomina. Ten sam, który miał na hologramach.
Żółty szturmowiec skinął głową. Keyli bardzo się to wszystko nie podobało. Przysunęła się bliżej Crane'a.
– Sam nie wiem... może go gdzieś znalazła?
– O co ci chodzi, Asser? Przecież mała ma takie same oczy jak ten sukinsyn Shakezan, no i w ogóle... to musi być jego córka.
– Nie jestem mała!
Dość tego. Nie podobało jej się, że rozmawiają o niej w ten sposób. I nie podobało jej się, że obrażają jej tatę.
– Ohoho, jaka dzielna. No, mała, mam rację?
– Nie powiem!
– Ma temperamencik – zaśmiał się Żółty – daj no mi ją tutaj, Asser.
– Uspokój się, Mhar, to tylko dzieciak.
– O co ci chodzi, Crane? - zdziwił się Weii – ten gówniarz może nam się przydać. Córeczka ich wielkiego Komendanta... będą się poddawać jeden po drugim.
– Chcesz brać dzieciaka na zakładnika? Już się boisz postrzelać do paru rebeliantów, że musisz ich szantażować maluchami, Weii?
– Niczego się nie boję, ty nerfopasie – wybuchnął nagle Weii. Chciał krzyknąć coś jeszcze, ale w słowo wpadł mu Mhar.
– Co ty kombinujesz, Asser? - zapytał spokojnie. Jednocześnie powoli, niby przypadkowo, przełożył miotacz z jednej ręki do drugiej, tak, że lufa skierowana była teraz w siedzącego obok dziewczynki rannego szturmowca. - Można by pomyśleć, że przeszedłeś na niewłaściwą stronę.
Keyla spojrzała na Crane'a. Widziała jak jego wzrok przesuwa się z kipiącego bezsensownym gniewem Weiia na miotacz w rękach Mhara i w końcu zatrzymuje się na niej.
– Skąd – powiedział wreszcie pogodnym głosem, znów zwracając się w stronę Żóltego, a na jego twarzy zakwitł pogodny uśmiech – po prostu uważam to za marny pomysł. Ale róbcie jak chcecie. Bierzcie ją.
Chwycił ją brutalnie za ramię i przyciągnął do siebie. Na moment jego usta znalazły się przy jej uchu i usłyszała wypowiedziane szeptem szybkie słowa:
– Zamknij oczy. I nie otwieraj choćby nie wiem co!
Posłuchała. Nie wiedziała czemu, on był szturmowcem, chcieli ją zabrać, chcieli zrobić z niej zakładnika, przynętę. Nie powinna go słuchać. Ale posłuchała. Chciała móc mu zaufać.
Zatonęła w ciemnościach. Reszta potoczyła się bardzo szybko. Poczuła, jak wkłada rękę do kieszeni jej płaszcza, jak szybkim płynnym ruchem coś wyciąga, jak otacza ją ramieniem i odciąga na bok, tak mocno, że upadła. Usłyszała strzał, zaraz po nim krótki krzyk.
– Asser, co do...
Reszta słów utonęła w drugim wystrzale. Po chwili coś z twardym trzaskiem upadło na ziemię. Potem zapadła cisza. Leżała na ziemi, trzęsąc się, wciąż mocno zaciskając oczy. Ktoś położył jej dłoń na ramieniu.
– Możesz już patrzeć – usłyszała spokojny głos Crane'a.
Klęczał obok niej na zdrowym kolanie. Gdzieś obok, kątem oka, widziała leżące bez ruchu dwa białe pancerze. Starała się nie patrzeć w tamtą stronę.
Mężczyzna wciąż trzymał ją za ramię, mocnym, uspokajającym chwytem, patrzył na nią z przyjaznym uśmiechem, tak samo jak ktoś, kiedyś, tak jak...
Jak tata.
Rzuciła mu się na szyję. Lekko zaskoczony w pierwszej chwili zachwiał się. Zaraz jednak odzyskał równowagę. Nie bardzo wiedząc, co robić poklepał ją tylko po plecach.
Poczuła jak z oczu płyną jej łzy.
Chmury powoli się rozstępowały i z nieba spływać zaczęły pierwsze promienie słońca. Gdzieniegdzie leżały pozrywane fragmenty dachów, w olbrzymich kałużach pływały zdechłe szczurogatory. Podnosiły się automatyczne osłony okien i drzwi. Miasto budziło się od życia.
Po jednej z ulic z szumem pędziły dwa śmigacze. Poduszki powietrzne, na których się unosiły, malowniczo rozpryskiwały stojącą wodę. Przy jednym z rozwidleń pojazdy rozdzieliły się. Jeden z nich niedługo potem zatrzymał się przed wielkimi wrotami dwukondygnacyjnego budynku. Wytarty szyld głosił dziwną nazwę w kilku popularnych językach.
Z owego śmigacza, zmodyfikowanego X-34 z prowizorycznie zamontowanym ciężkim karabinem maszynowym obok górnego silnika, wyskoczyły cztery osoby, wszystkie odziane w przeciwdeszczowe płaszcze z kapturami, wszystkie dzierżące w dłoniach blastery, ostrożne, czujne.
– Może tutaj być – odezwał się spod jednego z kapturów niski kobiecy głos – ja na jej miejscu tu bym siedziała.
– Wchodzimy? – zapytał ktoś inny, prawdopodobnie młody mężczyzna.
– Wchodzimy – odparła – ale ostrożnie. Ponoć kręcili się tu jacyś szturmowcy.
– Tym lepiej...
Przygotowali broń. Jedna z postaci przycisnęła coś na ścianie i niewielkie drzwi obok wrót otworzyły się z cichym sykiem. Kobieta i dwóch jej towarzyszy weszli ostrożnie do środka, zostawiając czwartego, by pilnował śmigacza.
W środku oczom ich ukazał się dziwny widok. Na ziemi leżało dwóch szturmowców, martwych, sądząc po śladach strzałów na pancerzach. Trzeci zaś, bez hełmu, oparty o sporą skrzynię pochrapywał lekko. Obok, wtulona w jego bok, spała mała dziewczynka. Dziewczynka, której szukali.
Kobieta zsunęła z głowy kaptur. Było jasne, ze jest osobą, która niejedno już przeżyła. Siwe włosy miała ostrzyżone na krótko, a spiczaste uszy i ostre kły wskazywały na to, ze pochodzi z tej samej rasy, co leżąca obok dziewczynka.
– Zabiorę małą na zewnątrz – powiedziała do swoich towarzyszy – Wiecie co z nim zrobić.
Skinęli głowami. Kobieta podeszła do śpiącej pary i chwyciła pod ręce dziewczynkę. Ta obudziła się.
– Ciocia Karshii! - krzyknęła, a na jej zaspanej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Kobieta dźwignęła ją z nadzwyczajną łatwością.
– Chodź Keyla, poczekamy na zewnątrz – ruszyła w stronę wyjścia.
– Ale... na co poczekamy, ciociu? - zdążyła tylko powiedzieć Keyla zanim znikły za niewielkimi drzwiami.
Crane obserwował dwóch stojących przed nim mężczyzn, człowieka i sullustanina, mierzących do niego z miotaczy. Wiedział, co teraz nastąpi. Nie zamierzają go brać w niewolę. Na tej planecie naprawdę nie cierpią szturmowców – pomyślał.
Wytężył siły i zaczął wstawać.
– Siedź na ziemi, imperialne ścierwo! - ryknął człowiek. Był młody, mógł mieć najwyżej osiemnaście lat.
– A jaką ci to robi różnicę, gówniarzu – odwarknął Crane – jak mam zaraz zdechnąć, to wolałbym zrobić to na stojąco!
– Jak tam chce – odparł sullustanin do swojego towarzysza – nawet wolę patrzeć, jak upadają.
Pozwolili mu wstać. Gdzieś z daleka dobiegały go stłumione krzyki dziewczynki. Nic jej nie będzie, pomyślał, zaopiekują się nią. Czuł dziwny spokój. Nie bał się śmierci. Wszystko będzie dobrze.
Rebelianci podnieśli broń. Wycelowali. Szturmowiec zamknął oczy. Uśmiechnął się lekko.
– Nieee! - rozległ się piskliwy krzyk dziecka.
Keyla wbiegła na salę, minęła zaskoczonych rebeliantów i przypadła do Crane'a, obejmując go w pasie.
– Nie róbcie mu krzywdy! - szlochała.
– W porządku, maluchu – mruknął Crane, próbując odczepić ją od siebie – idź na zewnątrz.
Będzie dobrze.
– Nie. Nie chcę żeby oni cię zabijali.
Za zszokowanymi i lekko zdezorientowanymi żołnierzami pojawiła się owa starsza kobieta, Karashii. Na jej twarzy malowała się dziwna niepewność.
– Zdaje się – zaczęła powoli – że musimy sobie porozmawiać.
Przenieśli się do małego pomieszczenia obok warsztatu. Crane siedział na automatycznym fotelu, Keyla obok, zmożona wszystkim co przeżyła przez minione dni znów zasnęła, układając głowę na jego kolanach. Karashii stała naprzeciwko niego, z rękoma założonymi, świdrując go spojrzeniem. Sullustanin oparty łokciem o drzwi patrzył na wszystko dość obojętnie.
Crane skończył mówić.
Kobieta przez chwile jeszcze patrzyła na niego badawczo.
– Wszystko wskazuje na to, że mówisz prawdę – zaczęła powoli – a szczególnie zachowanie tego małego brzdąca. Cóż... - spojrzała w stronę swojego towarzysza – wygląda na to, Miian, że będziemy musieli trochę zmienić swoje poglądy na szturmowców.
Sullustanin wzruszył tylko ramionami.
– Jestem ci coś winna. Choćby przez wzgląd na mojego brata. Sądzę, że puścimy cię wolno. Możesz wziąć jeden z gravskuterów z warsztatu. I tak już się nikomu nie przydadzą.
Skinął głową. Delikatnie zsunął z siebie śpiącą dziewczynkę i ułożył ją na sąsiednim fotelu. Z trudem wstał i przykucnął przy niej. Wyjął sobie z ucha kolczyk i włożył w jej malutką dłoń. Zacisnęła ją przez sen, mrucząc coś niezrozumiale.
– Trzymaj się maluchu – szepnął, podnosząc się.
Karashii pomogła mu dojść do skutera. Wrota były już otwarte. Wdrapał się na siodełko.
– Opiekuj się tym dzieciakiem – mruknął i uśmiechnął się do siebie. Sam się dziwił, że to mówi. - Nie pozwól żeby wyrósł z niej jakiś straszny mściciel.
– Postaram się – kobieta uśmiechnęła się. Szczerze i przyjaźnie.
– No to... żegnaj. Lepiej, żebyśmy się już nie spotkali.
– Może będziemy mogli, kiedyś, w lepszym świecie.
Wzruszył tylko ramionami. Przestawił klka pokręteł i odpalił silnik. W pokoju obok rozległ się krzyk dziecka.
– Przyłącz się do nas – powiedziała nagle Karashii – znajdzie się tu dla ciebie miejsce. Jesteś dobrym człowiekiem.
– Craaaaane! - płaczliwy krzyk dobiegał z małego zamkniętego pomieszczenia. Szturmowiec uśmiechnął się lekko i pokręcił głową.
– Nie... - mruknął. Dostroił coś jeszcze na desce rozdzielczej i spojrzał na kobietę – Nie jestem dobrym człowiekiem. Jestem szturmowcem.
Odjechał, zostawiając tylko ślady rozbryzgniętej wody na ścianach i łzy na policzkach małej dziewczynki.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 9,35 Liczba: 17 |
|
Dark- ivory2009-07-28 16:37:10
Napisz 2 część.Taką, w której Keyla jest dorosłą, ostrą laską i ma romans z Crane'm :)(coś jak motyw z sin city z Brusem i Jessicą Albą heheh)
Foleb2009-07-28 10:17:58
doskonałe.
Aris2009-07-27 13:15:27
Błyskotliwe, zaiste błyskotkiwe :)
Bhat Jul2009-07-25 15:35:11
20\10
Kasis2009-07-21 10:21:42
To opowiadanie bardzo mi się spodobało. Dobrze napisane, z dobrymi dialogami. Miejscami zabawne, miejscami wzruszające i z dobrym zakończeniem. To miła odmiana, że nie ma tu Jedi ani Sithów. Jest za to klimat Gwiezdnych Wojen. Miałam wielką frajdę czytając ten tekst:) 10/10
Ricky Skywalker2009-07-20 22:04:05
Absolutnie zasłużone I miejsce. Wprawdzie trochę szwankuje pisownia nazw (np. nazwy ras pisane z małej litery) i pojawiają się inne drobne błędy stylistyczne. Nie ma co jednak dzielić włosa na czworo, 10 wklepuję za wspaniałą fabułę. :)
Louie2009-07-20 14:36:43
Opowiadanie bardzo dobre, pokazane jest coś, czego w SW nie widzimy często, czyli, że nie wszyscy są albo zupełnie dobrzy albo zupełnie źli, tylko jest coś pośrodku.
Ale wolałbym chyba, gdyby ci Rebelianci zabili Crane'a. Takie opowiadania bez happy endu są imho najlepsze. ;P
9/10
Gunfan2009-07-20 13:38:46
Zajebiste, bardzo mi się podoba.
Z początku chciałem dać 9/10, bo zdarzają się tu drobne błędy stylistyczne, powtórzenia i takie tam. Cóż, dałbym 9,5/10, gdybym mógł. Ale skoro nie mogę, to jednak dam pełne 10, bo opowiadanie jest świetne, relacja między małą a Cranem rewelacyjna, no i nie ma pełnego happy-endu.
Polecam.