Autor: Jaro
"Strzeżcie się wszakże Sitha, albowiem sługa to Cienia. Przeto nie przepuścicie go przez próg, nie podacie mu ręki, nie powitacie go, nie będziecie z nim mówić ani współżyć. Zamiast tego zniszczycie go, gdy tylko go zobaczycie, bez poczucia winy ni nienawiści. Dom jego zburzycie, by duch Nieprawego nie miał gdzie się po śmierci podziać, a pole jego spalicie, by złego plonu nie wydało już nigdy."
-Kodeks Jedi, siódmy wpis Odan-Urra
Te okolice Coruscant nie cieszyły się zbyt dobrą sławą. Prawda, nie były to jeszcze może najniższe poziomy, jednak dobrze sytuowani mieszkańcy raczej unikali zapuszczania się na te tereny. Głównie ze względu na rozmaitych rzezimieszków - tutejsze kluby, bary i domy publiczne gromadziły najprzeróżniejsze typy o wątpliwej reputacji z każdego zakątka galaktyki. Zresztą wszystko to, co można było znaleźć na Alei Pracy (cóż za dumna nazwa!), dostępne było również na wyższych kondygnacjach i to oferujące usługi w znacznie wyższej jakości. W znacznie wyższej cenie też, ale to chyba akurat nikogo nie zniechęcało.
Idealne miejsce na spotkanie z Sithem.
Mistrz Tiav Remli nie mógł uwierzyć, że jednak się zdecydował na to szaleństwo. I to w jakich kuriozalnych okolicznościach! Wraca do świątynnej kwatery, a tam czeka na niego holowiadomość. Jakiś niski osobnik rasy ludzkiej przedstawia się jako lord Sithów i prosi o spotkanie. Tak po prostu, jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem!
Oczywiście każdy poważny Jedi z miejsca skasowałby cały ten osobliwy przekaz, uznając go za durną zabawę jakiegoś znudzonego życiem idioty, i wróciłby do swoich codziennych zajęć. Ale Remli nie uważał się za szczególnie poważnego Jedi. Zresztą coś mu podpowiadało, że warto się z tym "Sithem" spotkać - kto wie, może to prawdziwy mistrz ciemnej strony?
Tak sobie przynajmniej powtarzał. Fakty przedstawiały się znacznie bardziej przyziemnie. Sithowie wyginęli przed prawie dziesięcioma wiekami na Ruusan i tyle ich galaktyka widziała. Więc czemu zdecydował się spotkać z tym oszustem? Zwyczajnie nie chciało mu się spędzać kolejnego wieczoru w ten sam sposób, co zawsze.
Nie było trudno wydostać się ze Świątyni na kilka godzin - służyły do tego "medytacyjne wędrówki" zalecane przez starożytnych Jedi jako aktywne formy zwykłej medytacji. Każdy mieszkaniec powyżej trzynastu lat (czyli trenerzy, Jedi akurat przebywający w Świątyni, ich padawani oraz nieudacznicy, których jeszcze nie wysłano do Korpusu Rolnictwa) wybywał na takie wędrówki średnio raz w tygodniu, dokonując oczyszczenia w postaci spaceru po dilerach narkotyków, knajpach i burdelach. Nawet członkowie Rady wydawali się dziwnym sposobem nie zauważać potarganych i odurzonych Jedi wracających do Świątyni nierzadko grubo po zmroku. Ponoć kiedyś było inaczej - do czasu, aż grupka studentów nie natknęła się w pewnym klubie na Mace'a Windu w objęciach atrakcyjnej twi'lekańskiej dziwki. Zapanowało wtedy milczące porozumienie między "starymi" a "młodzikami": w Świątyni jesteśmy przykładnymi Jedi, poza nią - hulaj dusza, piekła nie ma. Oczywiście wszyscy musieli zachowywać anonimowość - dlatego właśnie Aleja Pracy stanowiła tak często uczęszczane przez "Świątynników" (jak sami siebie nazywali) miejsce: brak tu było wścibskich oczu i uszu dziennikarzy, a miejscowi, co by o nich nie powiedzieć, umieli trzymać gęby na kłódkę. I wszystkim taka sytuacja odpowiadała.
Remli od czasu śmierci swego padawana nie miał za wiele do roboty - zdecydował się nie brać już żadnego nowego ucznia, zamiast tego został jednym z trenerów najmłodszej generacji Jedi. Nie było to szczególnie wymagające zadanie: dzieciaki wkładały tylko na głowy cudaczne hełmy (po co - tego chyba nawet Yoda nie wiedział), uruchamiało się im kilka zdalniaków, po czym co piętnaście sekund należało powtarzać im sakramentalne "Oczyśćcie umysły". Malcy byli zadowoleni, bo mieli fajną zabawę, on też, bo wreszcie mógł udać się na obiad, a gdy tylko już zjadł - miał przed sobą cały wolny wieczór. Zwykle spędzał go w następującym porządku: najpierw wizyta u Gharna, Bitha handlującego firollem - naprawdę fajna rzecz: prochy uprzyjemniające żywot na kilka najbliższych godzin, które nie uzależniają, ani nie niosą skutków ubocznych w rodzaju ostrej biegunki - a potem "Pod Zewnętrznymi Rubieżami": burdelu oferującym naprawdę niezłe kobiety rasy ludzkiej czy Twi'lekanki. Ponoć niewolnice, ale nigdy nie odniósł wrażenia, że nie przepadają za swoją pracą.
Dzisiaj zdecydował się zamienić spotkanie z dziwką na spotkanie z Sithem. Tak, zdawał sobie sprawę, jak kretyńsko to brzmiało.
"Lord" zapowiedział, że będzie czekać przy drugiej odnodze Alei po prawej. W tamtą też stronę skierował się Remli. Od razu spostrzegł delikwenta - nie było to trudne, gdyż stał wyprostowany w samym środku przejścia. Miał na sobie długi czarny płaszcz z kapturem. Więcej szczegółów nie dostrzegł. Poza...
...Mocą. Tak, w tym facecie była Moc.
Na początku się przestraszył. Miał zamiar odwrócić się i zwiewać ile sił w nogach (miał ze sobą miecz, ale w życiu nie uczestniczył w prawdziwym pojedynku - przemilczając już fakt, że nie był raczej typem chojraka), ale w tej samej chwili zrozumiał, że najpewniej jakiś kolega ze Świątyni, którego nie kojarzył z widzenia, postanowił zrobić sobie z niego żarty. A że Remli był naszprycowany firollem, potencjalnie dobry humor nieznajomego udzielił się również i mu. Stanął w pewnej odległości od niego i odezwał się donośnym głosem:
- Sługo Mroku, twe dni dobiegły końca!
"Sith" chyba się uśmiechnął. Chyba. Jedi nie miał pewności, bo obcy miał twarz zakrytą, ale wolał założyć, że się rzeczywiście uśmiechnął.
I chyba tak było, bo po chwili zakapturzony odparł z rozbawieniem w głosie:
- Złudne nadzieje, mój drogi Jedi! Twe żałosne umiejętności są niczym wobec potęgi ciemnej strony!
Podchwycił to, ucieszył się w duchu Remli. Odrobinka humoru w połączeniu z firollem potrafiła przedłużyć efekty jego działania na co najmniej kilka dni. A przynajmniej tak mówił diler Gharn.
- Jasna strona zawsze zwycięży! - zawołał. - Ale ty nigdy tego nie zrozumiesz, sithowy pomiocie!
- Głupiś, Jedi! - zasyczał "Sith". - Przejdź na ciemną stronę!
Remli złapał się za głowę, udając rozpacz.
- Nie, nigdy nie przejdę na ciemną stronę! - krzyknął. - Nie opuszczę drużyny Dobrych Kolesi!
- Daj się ponieść swej nienawiści, wykorzystaj ją! Odnajdź w sobie Mrok!
- NIEEEEEE!!! - Ale mi wesoło, pomyślał Remli. - Odejdź, zjawo! Wracaj do cienia, skąd żeś przybyła!
- Dołącz do mnie! - zaproponował nieznajomy. - Razem będziemy palić, zabijać, gwałcić i... och, aż mnie skręca na myśl o okrucieństwie tego rodzaju... zabierać dzieciom cukierki!
- Za cukierki wszystko - odparł Remli, po czym obaj wybuchli serdecznym śmiechem.
Chyba się polubimy, pomyślał.
Mężczyzna zrzucił kaptur i podszedł do Jedi. Był około czterdziestki, na włosach miał już pasemka siwizny. Rysy twarzy miał ostre, jednak przy obecnym uśmiechu nie było aż tak bardzo tego widać. Nie był szczególnie wysoki, ustępował Remliemu kilkoma centymetrami.
- Cześć - odezwał się, wyciągając dłoń. - Miło, że przyszedłeś.
- Cześć - odparł Jedi, ściskając rękę nowego znajomego. - I tak nie miałem za bardzo co innego do roboty. Skąd jesteś? Nie widziałem cię w Świątyni.
- Z Taanab - odparł tamten. - Nie widziałeś mnie, bo tam nie byłem. Euvas Cord, lord Sithów.
Remli znowu się uśmiechnął.
- Taanab? Piękna planeta - Tak naprawdę w życiu o niej nie słyszał. - Tiav Remli, mistrz Jedi, po godzinach również lord Sithów.
- Miło spotkać kolegę po fachu - odrzekł Cord. - Ale wiesz, ja naprawdę jestem Sithem. Takim prawdziwym.
- Ta, jasne, a ja jestem kanclerzem Republiki.
- Mówię poważnie.
- Ja też - odpowiedział Jedi z niewinną miną.
Cord przyjrzał się mu uważnie.
- Nic nie czujesz?
- Co? - Remli pociągnął nosem. - Poza typowym dla tej okolicy smrodem ze śmietników, nie.
- Znaczy nic...? - "Sith" podniósł brwi. - Żadnych zakłóceń w Mocy?
- Niespecjalnie.
Cord spojrzał mu uważnie w oczy.
- Jesteś na haju?
- Co?
- Twoje źrenice są lekko rozszerzone. - Oblizał wargi. - Firoll, tak?
Remli skinął głową, samemu nie wiedząc, dlaczego.
- Czy to czasem nie jest zakazane?
- Chyba na mnie nie doniesiesz?
- A niby komu bym miał donieść? - zapytał Cord. - Nie, po prostu to tłumaczy, czemu nie zwiałeś od razu, gdzie przyprawa rośnie.
Jedi miał już tego dość.
- Człowieku, o co ci chodzi? Kim ty do cholery jesteś?!
- Przecież już tłumaczyłem - odparł tamten. - Lordem Sithów.
- Najwidoczniej zapomniał ci ktoś wspomnieć, że Sithowie gryzą glebę od tysiąca lat.
- Coś mi się chyba obiło o uszy... - zadumał się Cord. - Ale wiesz, jak to mówią: "nie wyplenisz całego robactwa, bo i tak jakieś osobniki przeżyją i odbudują kolonię..."
- "...chyba że korzystasz z naszego niezawodnego Insectilla, dzięki któremu w mig pozbędziesz się wszystkich robaczych problemów." - dokończył Remli. - To z reklamy środka owadobójczego. Dość dawno już nieemitowanej, należałoby dodać. Można więc powiedzieć, że Jedi zadziałali jak Insectill: szybko, sprawnie i skutecznie.
- Wiesz, czemu już nie emitują tej reklamy? - zainteresował się "lord Sithów". - Bo Insectill Corporation zbankrutowało, kiedy odkryto kolonie owadów w domach, które kilka lat wcześniej już rzekomo oczyszczono.
Remli uśmiechnął się.
- Ale Jedi nie dają dziesięcioletniej gwarancji na trwałość oczyszczenia. No więc dobrze. Jesteś Sithem. Ile masz lat? Tysiąc? Dwa tysiące? Milion?
- Trzydzieści osiem - odparł Cord, odwzajemniając uśmiech.
- Ilu was jest?
- Teraz? Jeden, ten, który stoi przed tobą. Jakiś czas temu było dwóch. Wkrótce znów tylu ich będzie.
- Aha... - Remli udał, że się zastanawia. - Nie no, bardzo rozsądnie... w końcu jakość się liczy, a nie ilość...
- Też tak myślę.
- No tak... i jak to przebiegało od wojny?
- Jeden przeżył, wyszkolił następnego. Ten zabił tego pierwszego, wyszkolił kolejnego, który z kolei zabił go...
- Wesoła gromadka, nie ma co! Mam rozumieć, że ty swojego mistrza też już zdążyłeś zabić?
- Nie. Zginął sam, bez mojej pomocy. Podobnie jak mój uczeń.
- Moje kondolencje - mruknął Remli, nawet nie starając się zabrzmieć szczerze.
- Jakoś z tym żyję. Ty również chyba straciłeś ostatnio padawana?
Jedi gwałtownie zamrugał.
- Skąd wiesz?
- Mam znajomości i kontakty - odparł Cord. - Przykro mi z powodu twojej straty.
Remli nawet nie spostrzegł, kiedy przestał myśleć o nowym znajomym jako o innym Jedi. To był Sith. Tak po prostu przyjął to do wiadomości. Mimo to nie zrobił tego, co nakazuje wyraźnie Kodeks: nie zabił go z miejsca. Zamiast tego rozmawiał z nim i to dość przyjacielsko. Oj, źle będzie, jeżeli to dojdzie do Rady, pomyślał. Dla wieczornych zabaw starszyzna może i była tolerancyjna, ale za konszachty z Sithami w dawnych czasach karano bardzo surowo. Nawet śmiercią bądź odcięciem od Mocy.
- Dzięki - odparł. - Ale mi nie jest szczególnie przykro. W sumie, to od jego śmierci wiedzie mi się znacznie lepiej...
Urwał. Do czegoś takiego nie przyznałby się nawet przed najbliższym przyjacielem, a co dopiero przed zupełnie obcym facetem, którego znał raptem trzy minuty. W dodatku lordem Sithów. Dziwne, pomyślał. Firoll co prawda otępia nieco umysł, ale nie do tego stopnia. Nagle coś mu przyszło do głowy.
- Robisz sobie sztuczki myślowe?
- Nie.
- W porządku.
Remli nie miał pojęcia, dlaczego zapewnienie Sitha o niestosowaniu nieczystych zagrywek umysłowych w pełni go usatysfakcjonowało. Skąd brało się to chorobliwe zaufanie, zastanawiał się.
Przez chwilę próbował zebrać myśli, lecz szumiący w jego mózgu firoll skutecznie wybił mu to z głowy.
- Ile miał lat ten chłopak? - zapytał Cord.
- Szesnaście.
- Czemu go nie lubiłeś?
- Był idiotą - odparł Jedi bez wahania. Był gotów powiedzieć Sithowi wszystko. Ale dlaczego? Nie miał pojęcia. I jakoś szczególnie go to nie obchodziło. - Cham, prostak... nie potrafił zrozumieć, że to ja dowodzę. Ciągle coś mu się nie podobało, łóżko było za twarde, miecz świetlny jakiś niedopasowany do ręki...
Westchnął i kontynuował:
- Jednym słowem: zarozumiały małpojaszczur. Cieszę się, że zginął.
- Powiedziałeś mu kiedyś, jak cię denerwuje?
- Chłopie, kiedy ja mu tego nie mówiłem... Ale nie słuchał. A przynieśli go do Świątyni w wieku kilku miesięcy. Biedna rodzina, od cholery tego midichloriańskiego gówna we krwi... Nikt nie myślał, że wyrośnie z niego taki sukinsyn.
Spojrzał z nienawiścią w kierunku Świątyni.
- Zmusili mnie... zmusili, żebym go wziął. Bali się kazać mu wynosić się do Korpusu na Bandomeer, gdzie jego miejsce, żeby przypadkiem nie zrobił jakiejś rozróby. Z początku się nie zgadzałem. Namawiali mnie, dawali w łapę, nawet grozili. W końcu odpuściłem. Tyle.
- Jak miał na imię?
Remliego zatkało. Jak... jak? Przecież musiał pamiętać! To było dopiero kilka miesięcy temu, nie mógł tak po prostu zapomnieć! Myśl, myśl... jak miał na imię ten małpojaszczur?
Małpojaszczur, podpowiedział mu umysł.
No tak, rzeczywiście porównanie do kowakiańskiego szkodnika pasowało do niego jak ulał. Tak bardzo, że... jego prawdziwe imię jakoś wyleciało mu z pamięci.
Ale przecież jeszcze wczoraj na pewno pamiętał!
Co za różnica, teraz nie pamięta...
- No więc? - ponaglił go Sith.
- Nie wiem.
- Rozumiem.
"Rozumiem"? Brak odpowiedzi na tak proste pytanie skwitowany zwykłym "Rozumiem"?
- Jak zginął? - zagadnął ponownie Sith.
Odpowiedz, powtarzał sobie w myślach Remli. Zgodnie z prawdą!
A czym jest prawda, zainteresował się drugi głos.
Cokolwiek powiesz, to w przypadku tego faceta i tak będzie to prawdą, zauważył trzeci. Nie oszukasz go.
A może jednak, zasugerował z nadzieją głos numer cztery.
Zgadza się, poparła go piątka. W końcu w tej chwili zastanawiasz się nad odpowiedzią. Wcześniej cały czas leciałeś na spontanie.
Nie odpowiadaj w ogóle, zaproponował szósty głos. Nie musi o tym wiedzieć. To twoja prywatna sprawa. Za kogo on się w ogóle uważa?
Lepiej nie ryzykuj, poradziła siódemka. To w końcu lord Sithów, nie chcesz go chyba wkurzyć?
- Cisza! - warknął Remli.
- Nic nie mówiłem - odparł Cord.
- Nie do ciebie.
Myśli, które przed chwilą go nawiedziły, rozpętały w jego mózgu niezłą burzę. "Za kogo on się w ogóle uważa?". "To w końcu lord Sithów.".
Czyżby?
Musiał wreszcie mieć pewność.
- Kim ty jesteś? - wymamrotał.
Sith podniósł brwi.
- Już mówiłem. Euvas Cord, lord Sithów.
- Cord... - powtórzył Remli, desperacko usiłując poukładać sobie wszystko w głowie. Bezskutecznie.
- Coś nie tak? - zainteresował się Sith.
- Nie, tylko...
Spojrzał na nowego znajomego, on odwzajemnił wzrok.
- Po co chciałeś się ze mną spotkać? - zapytał słabym głosem.
- Ja? - zdziwił się Cord. - To raczej tobie potrzebna było to spotkanie, nie sądzisz?
- Szczerze mówiąc, nie.
- Podobam ci się? - zapytał znienacka Sith.
Remli zamrugał.
- Co...? No chyba, że nie! - oburzył się. - Nie jestem zboczeńcem!
- Liberałem, jak widzę, też nie - uśmiechnął się Cord. - Znam doskonale twój wieczorny grafik. Wizyta "Pod Zewnętrznymi Rubieżami" jest chyba nieco bardziej kuszącą perspektywą niż spotkanie z, jak sobie na pewno w pierwszej chwili pomyślałeś, jakimś oszustem podającym się za Sitha? Mimo to zdecydowałeś się przedłożyć tajemniczego nieznajomego nad twi'lekańską dziwkę. Ktoś z boku uznałby to za dość niecodzienny wybór.
- Nie można co wieczór chodzić po burdelach - zauważył Jedi.
- Przez ostatnie lata jakoś ci to nie przeszkadzało.
- Skąd o tym wiesz?
- Naprawdę cię to obchodzi?
Remli przełknął ślinę, po czym odparł zgodnie z prawdą:
- Nie.
- Więc spuśćmy na tę nudną kwestię zasłonę milczenia - zasugerował Cord. - Uznałeś, że ta wizyta będzie ci potrzebna, prawda? Że po niej poczujesz się lepiej?
- Tak. - Znowu bez chwili wahania.
- Że pozbędziesz się poczucia winy?
- Nie mam żadnego poczucia winy! - wrzasnął znienacka Jedi. - Nie mam, słyszysz?! Niczego mi nie wmówisz!
Cord zmierzył go badawczym wzrokiem.
- No dobrze - westchnął. - Zacznijmy od początku. Dlaczego go zabiłeś?
- Nie zabiłem go! - ryknął Remli. Sam nie wiedział, czemu jeszcze nie rzucił się na Sitha.
- Ale posłałeś go na śmierć.
- Nie wiedziałem, że zginie!
- Wiedziałeś.
- Nieprawda!
- Kłamiesz!
- NIEPRAWDA!!! - Remli darł się teraz wniebogłosy. Nikogo jednak te wrzaski nie wydawały się interesować.
- Prawda!
- Zaraz skończy mi się cierpliwość!
- Nie groź mi - poradził Cord. - Gdybyś chciał mnie zabić, zrobiłbyś to już dawno.
- Żebyś się nie zdziwił!
- Ja się nigdy nie dziwię.
Remli odetchnął głęboko.
- Posłałem go na śmierć... - wyszeptał. - Tak, zrobiłem to.
- W jaki sposób?
- Przecież wiesz.
- Ale chcę to usłyszeć od ciebie.
Jedi spojrzał w oczy rozmówcy.
- Pewnego dnia dość ostro się pożarliśmy... nie pierwszy raz zresztą - zaczął. - Powiedział, że jestem gównianym mistrzem i nigdy niczego nikogo nie nauczę. Miałem tego dość: ten smarkacz uosabiał wszystko, czego nienawidzę. Stwierdziłem, że skoro jest taki mądry, to niech wybierze się do lokalnej siedziby Czarnego Słońca i przeprowadzi tam małą rewizję. Był taki pewny siebie, taki arogancki... Wyśmiał mnie i powiedział, że po jego wizycie ten ich przywódca, Yanth chyba, sprzeda całą swoją przyprawę, a zyski odda na sieroty. Śledziłem go. Przeszedł przez próg, oświadczył, że przeprowadzi rutynową rewizję Jedi. Gamorreanom cała sprawa zajęła chyba dwie sekundy. Wyrzucili trupa na śmietnik.
Odetchnął głęboko i szeroko się uśmiechnął.
- To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu - wyznał. - Widzieć, jak ten zarozumiały sukinsyn leży bez ruchu, cały we krwi... i pomyśleć, że jeszcze godzinę temu pluł mi w twarz.
Cord patrzył na niego beznamiętnie.
- Dlaczego to zrobiłeś?
- Mówiłem przecież.
- Powtórz to jeszcze raz. Wszystkie motywy, jakie tobą kierowały.
- Powtórzyć? - Remli oblizał wargi. - Jak sobie chcesz: nienawiść do tego obślizgłego małpojaszczura.
- To wszystko?
- Chyba tak.
- Chyba?
- Tak: chyba!
- A nie chodziło ci czasem przy okazji o uwolnienie się od kłopotliwego balastu? - zasugerował Sith. - Widziałeś, jakie życie mają trenerzy. Też mógłbyś takie mieć. Ale smarkacz stał ci na drodze, trzeba się go było pozbyć. Czyż nie tak?
Remli zawahał się. Tak przynajmniej sądził.
- Tak, o to też mi chodziło.
Cord zmierzył go wzrokiem.
- Miałeś rację - stwierdził. - Nie masz żadnego poczucia winy.
Remli spojrzał na niego pytająco.
- Nie lubiłeś... pardon, nienawidziłeś chłopaka. Jego śmierć przyniosła ci ulgę i nowe, wygodniejsze życie. Ale wyrzuty sumienia w końcu by się pojawiły. Chyba że ktoś uświadomiłby ci, że postąpiłeś słusznie. I tak się właśnie stało.
- Kto mi to niby uświadomił?
- Rada Jedi. Pamiętasz, jak zareagowali, gdy powiedziałeś im, co się stało?
- Tak...
- Niespecjalnie wnikali, co chłopak robił na terenie Czarnego Słońca, prawda? A normalnie powinni byli to zrobić.
Cord zbliżył się o dwa kroki.
- Ta reakcja uświadomiła ci, że zrobiłeś to, co należało. Chłopak doprowadzał wszystkich do szału. Utrudniał pracę innym Jedi. Sam jako rycerz mógłby doprowadzić do prawdziwej katastrofy. Prawie uznałeś, że zabicie go przyniosło galaktyce coś dobrego.
- Prawie?
- Tak. Poczucie winy jednak przyszło.
- Mówiłeś, że go w końcu nie mam.
- To dość paradoksalne: poczułeś się winny, bo... nie czułeś się winny.
Remli skrzywił się.
- Nie tyle paradoksalne, co po prostu głupie.
- Ale prawdziwe - odparł Cord z uśmiechem. - Ale już go nie ma. Pogodziłeś się ze sobą. Moje gratulacje.
- Jak?
- Konfrontując się z samym sobą. Tutaj. Dzisiaj. Na Alei Pracy.
Jedi spojrzał na Sitha z ukosa.
- Przepraszam, ale... co ty, człowieku, pieprzysz?
Ten tylko się uśmiechnął.
- Ty... - Remli cofnął się odrobinę. - Nie jesteś Sithem, prawda?
- Dla ciebie jestem - odparł Cord. - Twój umysł zrobił mnie Sithem, przedstawicielem Zakonu, który nauczono cię nienawidzić, wbijając do głowy siódmy wpis Odan-Urra do Kodeksu Jedi. Wiesz, o czym mówię: "Strzeżcie się wszakże Sitha..."
- "...albowiem sługa to Cienia." - dokończył Jedi.
- Dokładnie - kontynuował "Sith". - Ale znacznie ważniejsze było imię, jakie nadał mi twój umysł. Imię osoby, której z całego serca nienawidziłeś, bardziej niż wszystkiego innego w galaktyce. Imię, którego nie byłeś sobie dziś w stanie przypomnieć.
Remli zrozumiał:
- Euvas Cord...
- ...twój ukochany padawan.
Jedi zamyślił się.
- Więc... to koniec? - zapytał.
- Dla mnie tak. Dla ciebie: raczej początek nowego życia.
- Jeszcze jedno... jesteś produktem mojego umysłu, tak?
- Zgadza się, dość jasno się chyba wyraziłem - odparł Cord. - Zarówno ja, jak i ta holowiadomość, którą dostałeś w Świątyni.
- I cała ta historyjka o Sithach, którzy przetrwali… to też nieprawda?
- Kto to może wiedzieć?
- Ale nie rozumiem… ten cały seans spirytystyczny… jakim cudem…?
Cord tylko się uśmiechnął.
- Nasze umysły to naprawdę potężne zabawki. Żegnaj. - Odwrócił się.
- Czekaj!
"Sith" ponownie spojrzał mu w oczy.
- A więc wiesz, co ja tak naprawdę myślę? - zapytał Remli.
Cord podniósł brwi.
- A ty nie wiesz?
- Muszę mieć pewność.
- No dobrze, pytaj.
- Czy... - Przełknął ślinę. - Czy postąpiłem słusznie?
Tamten ponownie zmierzył go wzrokiem.
- Tak - odparł w końcu. - Postąpiłeś słusznie.
Remli odetchnął z ulgą.
- Chociaż - dodał Cord. - niektórzy mogliby mieć na ten temat inne zdanie.
- Ale... nie powinienem się tym przejmować?
- Powinieneś. Ale, jak zwykle, nie będziesz.
W następnej sekundzie przy Remlim nie było już nikogo.
Nagle do jego uszu dobiegły warkot silników śmigaczy i odgłosy rozmów z głównej części Alei. Dopiero teraz zrozumiał, że wszystko to ucichło z chwilą, gdy ujrzał "Euvasa Corda".
Gadałem z tworem własnej wyobraźni, pomyślał z niedowierzaniem. Czegoś takiego nie doświadcza się na co dzień.
Spojrzał w stronę Alei. Jego uwagę przykuło wściekle różowe logo "Pod Zewnętrznymi Rubieżami".
Noc jest jeszcze młoda, stwierdził, kierując się do swojego ulubionego burdelu.
Swoją drogą, pomyślał, chyba najwyższy czas zmienić dostawcę firollu.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 6,50 Liczba: 2 |
|
Kasis2009-05-06 15:03:03
Cóż, nie do końca kupuję to opowiadanie. Nie jestem pewna czy łapię konwencję. Z jednej strony wydawałoby się, że to wszystko jest z przymrużeniem oka (np. nocne życie Jedi), a z drugiej sprawa tego padawana. Ale czytałam z zaciekawieniem, bo nie wiedziałam do czego całość zmierza :)