Autor: Mateusz "Aris" Araszkiewicz
- Gdzie jesteś mistrzu?
Del nic nie widział. Otaczała go zewsząd lepka ciemność, której nie mógł spenetrować wzrokiem. Czuł jakby znalazł się w mrocznej, niekończącej się pustce – on sam i ciemna wieczność. Stał nieruchomo, bo jakikolwiek ruch i tak nie miałby sensu. Wszędzie było to samo – nie przebyty mrok. Del dusił się. Mimo, że miał odczucie ogromnej przestrzeni, to ciemność oblepiała go tak, że nie mógł oddychać. Jeszcze chwila, a zacznie po prostu się bać.
Nie mogę ci powiedzieć gdzie jestem – usłyszał w głowie słowa swojego mistrza – musisz sam mnie odnaleźć.
Del skrzywił się, choć tak naprawdę doskonale wiedział co jego mistrz odpowie. Nie pierwszy raz znalazł się w takiej sytuacji. Nigdy jednak ciemność nie była taka ciężka, taka gęsta. Rozglądał się jeszcze chwilę, próbując zdać się na własne zmysły. Nic z tego. Czekał jeszcze chwilę w nadziei, że mistrz odezwie się ponownie. Na próżno. Wyciszył się i zamknął oczy.
Przecież wiem co mam teraz robić, powtarzał w myślach. Wiem co mam robić.
Otworzył swój umysł i czekał, aż Moc go odnajdzie. Umiał przecież się nią posługiwać, był na nią wrażliwy. Był Jedi...prawie. Nagle poczuł, że wlewa się w niego ciepła energia i powoli ogarnia jego ciało. Pozwolił, by otuliła go całego. Moc w końcu go odnalazła, a on nie miał zamiaru stracić z nią kontaktu.
Otworzył oczy i nie było już smolistego mroku, tylko wszystko tonęło w rozmazanym jak na nowoczesnym obrazie, ciemnoszarym kolorze. Wszędzie dookoła dominował ruch. Del widział prądy powietrza i obracający się klosz Mocy, który go otaczał. Po chwili otoczenie zaczęło nabierać kształtu – zobaczył, że stoi w małym, kwadratowym pomieszczeniu...zaskakująco małym jak na wrażenie ogromu jakiego przedtem doświadczył. Po prawej zobaczył wąskie schody, u których szczytu znajdowały się drzwi. Nie namyślając się długo zaczął po nich wchodzić. Nie był w stanie jednak zbliżyć się do drzwi ani o centymetr. Nawet gdy zaczął biec znajdowały się w tej samej odległości, a Del uświadomił sobie, że stoi wciąż na pierwszym schodku.
To tylko iluzja, pomyślał. Musiał ją zwalczyć. Znów zamknął oczy i jeszcze bardziej zagłębił się w Mocy. Prowadź mnie. Nie do końca wiedział do kogo skierował tą prośbę – do siebie? do mistrza? a może do samej Mocy?
Uniósł nogę i zaczął powoli wchodzić po kolejnych schodkach. Ale to nie on wykonywał ruchy, to była Moc. I tak szedł, schodek po schodku z zamkniętymi oczami, aż w końcu się zatrzymał. Wtedy rozchylił powieki i ujrzał przed sobą pięknie zdobione, drewniane drzwi ze złotą klamką. Stał na szczycie schodów. Poczuł ulgę; udało się. Co znajdzie za drzwiami – kolejną iluzję czy upragniony koniec?. Był tylko jeden sposób, by się dowiedzieć. Chwycił klamkę, powoli otworzył drzwi, i wtedy oślepił go intensywny błysk białego światła, który nagle wydobył się zza wejścia.
Przez ostanie dwie godziny Del przebywał w mroku, tak więc musiała minąć długa chwila zanim jego oczy przyzwyczaiły się do jasnego światła. Gdy to się stało zobaczył, że stoi na progu przestronnego białego pokoju. Wszystko było tu śnieżno białe i tak gładkie, że aż lśniące – sufit, ściany i podłoga; bez żadnych ozdób i obrazów. W pokoju nie było nic prócz stojącego na środku drewnianego stołu i krzesła. Siedział na nim bothanin o ciemnobrązowej sierści, szerokim pysku i wąsko osadzonych oczach. Był ubrany w tradycyjną szatę Jedi, szytą na miarę. Siedział z nogą założoną na drugą, a w ręku trzymał filiżankę z transplacelany. Unosił się z niej zapach aromatycznej herbaty.
- Ach, Delu jesteś w końcu – odezwał się bothanin – proszę napij się herbaty.
Wskazał włochatą ręką na dzbanek i drugą filiżankę stojącą na drewnianym stoliku.
- Z przyjemnością mistrzu Ho’gelp’ lya – odparł Del i zbliżył się do stolika. Kojący aromat herbaty uderzył go jeszcze mocniej gdy podniósł filiżankę ze złocistym napojem. Herbata była przepyszna, zresztą zawsze taka była, gdy przyrządzał ją mistrz Ho’gelp’lya.
- Wybacz, że nie przyniosłem drugiego krzesła.
- Nic nie szkodzi mistrzu. Postoję – uśmiechnął się Del.
- Tak więc, mój padawanie, czy nauczyłeś się czegoś na dzisiejszej lekcji? Czy Moc odkryła przed tobą nowe sekrety? – zapytał mistrz.
- Mistrzu, wiele razy już przechodziłem ćwiczenia z iluzjami i myślę, że dziś całkiem nieźle sobie poradziłem.
- „Całkiem nieźle” to nie wystarczająco. Dobrze, że przynajmniej nie udajesz, że jesteś skromny. Del uśmiechnął się krzywo.
- Delu, za niedługo skończy się wojna, a ty odbędziesz próby. By je przejść twój wynik musi być znakomity.
- Wojna przetestowała mnie wystarczająco – mruknął Del – nie potrzebuje już żadnych prób. Ho’gelp’lya pociągnął łyk herbaty, jego sierść zafalowała spokojnie i spojrzał na ucznia.
- To, że brałeś udział w kilku bitwach nie oznacza, że jesteś gotów, by zostać prawdziwym rycerzem Jedi – powiedział – Wiem, że widziałeś śmierć i zniszczenie. Wiem, że bardzo boli cię doświadczenie wojennej pożogi. Jednak zadaniem Jedi nie są wyłącznie walki i bitwy. Musisz pamiętać, że istnieje los gorszy od śmierci. Te wszystkie lekcje mają ci to uświadomić.
- Wolałbym ćwiczyć szermierkę – westchnął Del.
- Z pewnością – uśmiechnął się bothanin – ale umiejętnościami władania mieczem przewyższasz innych padawanów. Natomiast masz znaczne braki...hmmm...duchowe. Za bardzo ufasz własnym zmysłom i nie jesteś wyczulony na zagrożenia, które nosi ze sobą Ciemna Strona Mocy. To czego dziś doświadczyłeś w komnacie ćwiczebnej było namiastką Ciemnej Strony – samotność w mroku.
Del milczał. Samotność, w której byłby zdany tylko na siebie, nie miałby żadnego oparcia...To był jego największy lęk, skrywany gdzieś głęboko. Komnata dała mi to odczuć.
- Czy to wszystkie ćwiczenia na dziś mistrzu? – zapytał.
- Z ćwiczeniami na dziś dosyć. Ale nie myśl, że koniec z obowiązkami. Musimy dziś jeszcze popracować gdzie indziej – odparł Ho’gelp’lya – mistrz Windu poprosił mnie byśmy udali się z grupami ratunkowymi na północ. Tam zniszczenia po bitwie są jeszcze spore. Będziemy pomagać w odnajdywaniu ocalałych.
- Czy grupy ratunkowe nie mogą sobie same poradzić? – mruknął Del – Jedi nie są od usuwania gruzu...
- Gdyby siły ratunkowe miały dostateczną ilość środków i personelu, na pewno nie prosiłyby nas o pomoc – odpowiedział surowo mistrz – ale to jest Coruscant, Delu. Poza tym ratowaniu życia innych to podstawowe zadanie Jedi.
- Wiem, mistrzu.
Ho’gelp’lya odwrócił się i ruszył w stronę zamaskowanych w białej ścianie drzwi.
- Prócz nas będą tam jeszcze mistrz Valmash i jego uczennica Aalysa.
Padawan nie mógł powstrzymać wiru emocji, które nagle się w nim utworzył. Oczywiście ta emocjonalna eksplozja została natychmiast wyczuta przez bothanina. Mistrz spojrzał na ucznia i uśmiechając się pobłażliwie pokręcił głową. Aalysa wzbudzała w Delu uczucia, których Jedi nie powinien odczuwać. Było to oczywiście zakazane, ale Ho’gelp’lya nie mógł lub nie chciał tego stłumić. Zawsze sceptycznie podchodził do tego zakonnego zakazu. Poza tym chłopak myśląc o Aalysie zapominał o cierpieniu i wojnie. To było dobre.
Del Ginder, dwudziestolatek, o czarnych, krótko przystrzyżonych na padawański sposób włosach i zarostem na twarzy, oraz jego mistrz Ho’gelp’lya szli jednym z długich korytarzy świątyni Jedi na Coruscant. Podobnie jak w wielu innych, ściany miały jasnoszary kolor, a podłoga wyścielona była czerwoną wykładziną. Celem dwóch Jedi było małe lądowisko dla republikańskich kanonierek. Znajdowało się ono u podstawy świątyni.
-Proszę cię Delu, byś w obecności mistrza Valmasha powstrzymywał swoje emocje, które szaleją na samą myśl o Aalysie. Jej mistrz jest o wiele większym konserwatystą ode mnie – zagadnął mistrz Ho’gelp’lya.
- Nie wiem o czym mówisz, mistrzu – odchrząknął Del. Widać, że był wyraźnie zakłopotany – moje uczucia wobec niej mają charakter wyłącznie przyjacielski.
- Tak – zaśmiał się bothanin – a ja mam sierść, bo jestem banthą.
Del również się zaśmiał i odpowiedział:
- Wiem mistrzu, że z tobą mogę o tym rozmawiać. Przepraszam cię. Przyznaję, że Aalysa trochę mnie...ekhm...zauroczyła, ale z całą pewnością nie jest to miłość. Postaram się wyzbyć tych uczuć mistrzu, obiecuję.
- Nic nie szkodzi, Delu. Naprawdę, nie wymagam tego. Powiedzmy, że mam nieco inne zdanie na ten temat niż większość mistrzów.
- Tak więc dobrze, będę trzymał na wodzy swoje emocje.
- Cieszę się, że słuchasz jeszcze starego mistrza.
Po chwili dotarli na koniec korytarza, gdzie czekała na nich winda. Dojechali nią na dolny poziom świątyni, na którym znajdował się hangar. Minęło kolejne parę minut zanim do niego dotarli idąc korytarzem bliźniaczo podobnym do poprzedniego.
Hangar był mały i mógł pomieścić zaledwie pięć kanonierek. Było w nim całkiem jasno gdyż przez spore drzwi wylotowe wpadało słoneczne światło. Teraz znajdowały się tu trzy pojazdy – przy pierwszym i drugim krzątały się ekipy mechaników ubranych w żółto-niebieskie kombinezony robocze. Jeden z nich pracujący przy drugim pojeździe co chwilę wzbijał w powietrze rój malutkich iskierek, gdy końcówka maszyny spawalniczej, którą obsługiwał stykała się z powłoką kanonierki.
Przy trzeciej, stojącej najbliżej drzwi wylotowych, stało dwóch członków ekipy ratunkowej w pomarańczowych, prążkowanych kombinezonach oraz dwóch żołnierzy klonów w białych zbrojach.
Delowi nie podobały się nowe hełmy żołnierzy. Zdecydowanie bardziej wolał te z charakterystycznym wizjerem w kształcie litery „T”. Obecne przypominały mu czaszkę jakiegoś drapieżnika. Ale chyba o to właśnie chodziło – klony miały budzić strach na polach bitew.
Gdy obaj Jedi zbliżyli się do kanonierki przywitał ich starszy ratownik. Miał około czterdziestu lat; koło skroni pojawiły się już siwe włosy, które dodawały jego surowej twarzy jeszcze więcej powagi.
- Witam mistrzu Ho’gelp’lya – przywitał bothanina, zupełnie ignorując Dela – Meth Gixter, zastępca koordynatora akcji ratunkowej. Normalnie nie korzystamy z pomocy Jedi, ale w obecnej sytuacji nie mamy wyjścia. Duża część zabudowań równikowych ma przynajmniej małe uszkodzenia, a my po prostu nie mamy tak licznej załogi, by wszystkiemu sprostać.
- Rozumiem – przytaknął mistrz – jednak lepiej będzie jak ze szczegółami zapozna mnie pan po drodze. Czas nagli, a wśród gruzów mogą być jeszcze ocaleni.
- Szczerze w to wątpię, mistrzu.
Było już dawno po południu, a mimo wszystko upał wciąż trzymał. Na błękitnym jeszcze niebie nie było ani jednego obłoku, słońce grzało niemiłosiernie, a skwar dodatkowo potęgowały szalejące jeszcze gdzieniegdzie pożary. Nawet powietrze wpadające do części transportowej kanonierki przez rozsunięte klapy, było lepkie i ciepłe. Pojazd, którym leciał Del i jego mistrz, dwóch członków ekipy ratunkowej oraz trzech żołnierzy razem z pilotem, zostawił w tyle pięć iglic świątyni Jedi. Po paru minutach wzniósł się ponad przestrzeń dostępną dla śmigaczy cywilnych i pomknął na północ miedzy strzelistymi wieżowcami planety – miasta. Kiedyś, widok wojskowego pojazdu lecącego między śmigaczami na pewno zdziwiłby pilotów – cywilów. Jednak w czasach szalejącej po niemal całej galaktyce wojny, widok ten na nikim nie robił wrażenia. Tym bardziej, że nie dawno na Coruscant i nad jego przestworzami toczyła się jedna z największych bitew tej wojny. Na niebie i na ziemi rozpętało się piekło, po którym teraz przywracano porządek i liczono straty. A te były ogromne. Najbardziej irytującym faktem była ucieczka głównego sprawcy – generała Grievousa. Niezadowolenie społeczeństwa rosło, gdyż ani wywiad Republiki, ani Jedi nie byli w stanie wytropić zbrodniarza. Jednak zdawano sobie sprawę, że wojna ma się ku końcowi. Mimo, że na dziesiątkach światów nadal toczyły się bezlitosne bitwy. Żadna ze stron nie miała już środków na dłuższe walki, zaś bitwę o Coruscant traktowano jako kulminację. Wszystko zaś kipiało Ciemną Stroną Mocy. Mistrz Ho’gelp’lya nie raz mówił Delowi, że za wojną stoi Sith. On sam wierzył mistrzowi jednak Sith, był dla niego postacią niewyobrażalną, nie realną jakby był częścią jakiejś mrocznej legendy; potwór – którym straszono niegrzeczne dzieci. Paradoksalnie doskonale zdawał sobie sprawę z jego istnienia. Mistrz przypominał mu to cały czas.
-Ile czasu zajmie nam dotarcie na miejsce? – bothanin spytał starszego ratownika. Gęstość z jaką stały tu lśniące w słońcu wieżowce zmuszały pilota do częstych skrętów, co przechylało pasażerów to w jedną, to w drugą stronę.
- Około pół standardowej godziny – odpowiedział Gixter, a po chwili kontynuował – dwie zabłąkane rakiety trafiły w kompleks mieszkalny Hulota. Pociski posiadały spore głowice, więc z budynków nic nie zostało. Nie łudziłbym się, by wśród gruzów znajdowały się jakieś żywe istoty. Z resztą jak dolecimy to zobaczycie o czym mówię.
-Przeklęci separatyści – syknął Del – nie mają litości nawet dla niewinnych obywateli. Jaki pożytek mieli z niszczenia budynków cywilnych?!
-Żaden – odparł beznamiętnie ratownik – to były nasze rakiety, Jedi. Pewnie zboczyły z kursu, albo potraktowano je jakimś impulsem zakłócającym. Pal to licho, wiadomo jedynie, że mamy ogromną dziurę z tonami gruzu i setkami martwych. Nie obchodzi mnie teraz, kto zawinił.
Del zamilkł. Niestety takie rzeczy się zdarzały. Żołnierze, cywile, piloci ginęli od pocisków wystrzelonych przez własnych ziomków. Było to nieuchronne zjawisko, które na stałe związane było z wojną, jej okrucieństwami...i bezsensownością. To było jednak nadzwyczaj perfidne – zginąć od własnego lub przyjacielskiego ognia. Jak czuł się ten, który wystrzelił i zabił własnego towarzysza broni, własnego przyjaciela? Czy załamywał się, rzucał broń i już nie walczył? Czy też obojętniał, wzruszał ramionami mówiąc: „To jest wojna. Takie rzeczy się zdarzają. Nie moja wina”. Del nie wiedział i nie chciał się nad tym zastanawiać.
- Czy mistrz Valmash i jego uczennica są już na miejscu? – spytał Ho’gelp’lya.
-Tak i już działają. Dotąd wydobyli z ruin dwadzieścia osiem ciał i jednego bitha w stanie ciężkim. Sierść bothanina zafalowała niespokojnie, a Del wyczuł bijącą od mistrza falę smutku. Sam posłał mu impuls Mocy na znak solidarności w smutku.
- Jeszcze jedno – odparł po chwili starszy ratownik – podejrzewamy, że wśród gruzów znajduje się jeszcze trzeci pocisk – niewypał.
- Wiadomo, gdzie może się znajdować – spytał Ho’gelp’lya – ustalono chociaż przybliżoną głębokość.
- Nie mamy pojęcia gdzie, ani na jakiej głębokości. Mówiłem, że to tylko podejrzenia. Analiza wykazała bardzo nikłe ślady substancji wybuchowych, które równie dobrze mogą być pozostałością po eksplozji rakiet. Co nie znaczy, że nie powinniśmy uważać na...
Przerwał, gdyż podręczny komunikator, który przyczepiony był do jego pasa, zaczął migać niebieskim światłem i wydobywać pociągłe piski. Ratownik odczepił urządzenie z paska i zbliżył mały głośniczek do ust.
- Tu Gixter. Co się stało?
- Tu Byla – w żeńskim głosie, który wydobywał się z głośniczka dało się słyszeć daevoriański akcent – właśnie przybył do nas Jedi przedstawiający się jako Vell Janus. Twierdzi, że ma pomóc nam w akcji ratowniczej.
Mistrz i uczeń wymienili zdziwione spojrzenia.
- Czy to aby na pewno jest Vell Janus? – zapytał bothanin – przecież on i jego mistrz Gossa są na Gimdaranie.
- Misja na Gimndaranie zakończona, mistrzu Ho’gelp’lya – tym razem komunikator przemówił wysokim, zdecydowanym głosem. Głosem Vella Janusa – mistrz Windu oddelegował mnie tutaj.
- A co z mistrzem Gossem? – spytał Del.
- Mistrz Gossa, nie żyje.
Widok, który zastali na miejscu był przerażający. Z lotu ptaka wyglądało to tak, jakby w powierzchnię Coruscant uderzył sporych rozmiarów meteoryt. Kompleks mieszkalny Hulota praktycznie nie istniał. Z niedawno tętniących życiem apartamentów pozostały trzy, osmalone i zawalone gruzem kikuty wieżowców o średnicy sto metrów każdy. Gdzieniegdzie z tej bezładnej kupy metalu, ozdobnego kamienia i transplastali wydobywały się płomienie, z którymi walczyły ekipy przeciw pożarowe. Fala uderzeniowa przeszła przez budynki stojące naokoło kompleksu tak, że po wybuchu zostały wyżłobione w nich ogromne półksiężyce. Gdzieś wśród gruzu leżały setki ciał istot wielu ras, kobiet i mężczyzn, dzieci i starców. Nad tym grobowcem unosiły się trzy mobilne platformy lądownicze, parę promów sanitarnych i masywnych pojazdów do usuwania gruzu.
Kanonierka, w której lecieli Jedi podchodziła do lądowania na pierwszej z platform. Przez otwarty właz Del ujrzał trzy postaci stojące na lądowisku, ubrane w szaty Jedi. Pojazd osiadł na płycie i pasażerowie wysiedli. Del poczuł w ustach metaliczny smak pyłu i kurzu, którego pełno było w powietrzu. Stanął obok swojego mistrza, który już witał się z mistrzem Valmashem – kalamarianinem o ogromnych (nawet jak na przedstawiciela tej rasy) oczach i jasnobrązowym odcieniu skóry. Obok stała Aalysa. Na jej widok serce Dela zamarło. Nie dał jednak tego po sobie poznać. Nie tylko nie drgnął mu ani jeden mięsień twarzy, ale i jego emocje pozostawały uśpione. Skinął lekko głową w kierunku Aalysy, a ona odwzajemniła to lekkim uśmiechem. W takich chwilach Del żałował, że jest czuły na Moc. Żałował, że nie może powiedzieć tej uroczej padawance co czuje...nawet jeżeli to nie była miłość. Aalysa była od niego rok młodsza, miała jasno brązowe włosy przycięte do ramion, jej uroda była naturalna, delikatna, twarz zawsze pogodna, a oczy czujne.
- Witaj, Delu – głos Vella Janusa wyrwał Dela z rozmyślań. Vell był wyższy od niego i miał surowy, wręcz agresywny wyraz twarzy.
- Cześć, Vell - odparł - przykro mi z powodu twojego mistrza...jak to się stało? Jeśli mogę spytać.
- Oczywiście, że możesz. Gdy ostatni przyczółek separatystów został zdobyty, mistrz Gossa pozostawił mnie z oddziałem bym załatwił...formalności, a sam poleciał do głównego centrum polowego, by wydać dalsze rozkazy. Zaraz po starcie kanonierka eksplodowała. To był zamach, ktoś podłożył bombę w pojeździe.
Twarz Vella Janusa ani chwilę nie zmieniła obojętnego wyrazu. Zawsze taka była bez względu na to co sie działo. Jednak ogromny smutek bijący od niego dało się odczuć w Mocy na kilometr.
- Czy ustaliliście, kto to zrobił? - zapytał Del.
- Na pewno, ktoś przekupiony przez separatystów - odpowiedział Janus - podejrzewamy, że to ktoś z ekipy technicznej. Żaden z klonów nie byłby do tego zdolny...bez wyraźnego rozkazu.
Del zasępił się na chwilę...zginąć w tak głupi sposób...i powiedział:
- Jeszcze raz współczuje z powodu twojego mistrza. Był wielkim Jedi.
- Tak to prawda. Dziękuję Delu.
Vell odwrócił się i odszedł w kierunku promu medycznego.
Akcja przebiegała spokojnie. Dwaj mistrzowie – Ho’gelp’lya i Valmash oraz padawani Del, Aalysa i Vell, stojąc na mobilnych platformach lądowniczych, podnosili Mocą wielkie pokłady gruzu i kierowali je powoli ku dolnej powierzchni Coruscant. Trwało to dopiero standardową godzinę, ale przy pomocy Jedi usunięto już prawie połowę gruzu. Jednak im więcej go zniknęło, tym większą liczbę ciał znaleziono. Malała więc nadzieja na odnalezienie kogoś żywego. Cała ekipa ratownicza przebywała wśród zgliszcz i na bieżąco komunikowała się z Jedi. Jednak często bywa tak, że zadania z pozoru proste, stają się próbą najwyższych umiejętności, której nie wszyscy mogą podołać...
- Znaleźliśmy żywego! – z małego komunikatora mistrza Ho’gelp’lya rozległ się zniekształcony przez głośnik krzyk Metha Gixtera – to senator Draado, Rodianin.
- W jakim jest stanie? Potrzebujecie przy nim pomocy? – zapytał bothanin.
- Poradzimy sobie, mistrzu. Jego stan jest ciężki, ale przeżyje – odpowiedział ratownik. Jego głos przybrał poprzedni, obojętny ton – na promie medycznym mamy odpowiednią aparaturę, by podtrzymać go przy życiu w drodze do specjalistycznego ośrodka.
Del wyczuł w Mocy impuls radości bijący od Jedi. Jednocześnie jednak zauważył w Mocy coś dziwnego, jakby niepokój przemieszany z postanowieniem dokonania jakiegoś czynu, spełnienia powierzonego zadania. Nie miał pojęcia od kogo ta aura pochodziła, ale widać tylko on to wyczuł. Uczucia jego mistrza pozostawały bez zmian – cieszył się, że zdołali ocalić chociaż jedną istotę. Del obserował, jak biały prom medyczny podchodzi do lądowania na zgliszczach, wśród których odnaleziono ocalałego.
- Gratuluje panu Gixter – odparł Ho’gelp’lya – nawet jedna istota jest warta całej tej akcji. Dla nas Jedi to wystarczająca nagroda.
- Tak, dziękuję... – Gixter na chwilę się zawahał, po czym dodał – proszę poczekać, mamy tutaj problem...
Właśnie w takich momentach, gdy odczuwa się ulgę, gdy ma się świadomość dobrze spełnionego obowiązku, następuje zdarzenie, które nawet największą radość może przerodzić w rozpacz...a życie w śmierć.
- Mistrzu Ho’gelp’lya! – w komunikatorze znów rozległ się głos Gixtera, tym razem bardzo zaniepokojony – moja ekipa znalazła trzecią rakietę – niewypał. Akurat w tym budynku, w którym jesteśmy i ewakuujemy senatora. Wezwaliśmy już saperów, proszę wydać rozkaz pilotom platform lądowniczych, by oddalili się na bezpieczną odległość!
Jedi wydali stosowne rozkazy i platformy zaczęły się prędko oddalać. Pojazdy usuwające gruz oraz reszta promów medycznych, dały pełną moc w silniki i z głośnym rykiem pospiesznie odlatywały poza strefę rażenia. To co nastąpiło potem, trwało zaledwie kilka sekund...
- Tu Gixter! Jesteśmy już...
Jego krzyk urwał się. Tak samo nagle ogromny huk wstrząsnął platformą, gdy cały kikut wieży apartamentowca zniknął w potężnej, ognistej eksplozji, która wzbiła w powietrze tony transplastali pochłaniając przy tym wszystko co było w zasięgu rażenia. Ogień eksplozji rozrastał się jeszcze chwilę, a potem pozostał już tylko czarny dym. Podmuch fali uderzeniowej był tak silny, że przewrócił stojących na platformie Jedi. Del upadł, ale nie chciał się podnosić. Leżał i patrzył w zasnute dymem niebo; nie słyszał nic poza hukiem w jego głowie. W ciągu kilku sekund, klosz radości, który go otaczał rozpadł się na małe kawałeczki. Rozpacz wygrała.