Autor: Bartosz Silski
Po wczorajszej popijawie, lub "dawaniu w hardkor" jak to zwykłem mówić, nie czułem się najlepiej. Łeb mi pękał, a dodatku wracając do mojego mieszkania, w mało malowniczej części Coronet City, poodzierałem się jak nigdy... Miałem wątpliwości co do tego, czy był za to odpowiedzialny mój niepewny krok, czy też ten Rodianin pod sklepem na Cemprish... nie wiem. Pamietam tylko, że wczoraj nie byłem w nastroju do pogaduszek, a ten zielony palant chciał pożyczyć ode mnie jakieś drobniaki... Spoglądając w lustro stwierdziłem, że nie skończyło się na rozmowie. Na szczęście w apteczce znalazłem kilka plastrów z bactą, a lodówce czekał na mnie niezawodny izorex. Uzupełniając niedobór witamin poszedłem otworzyć drzwi, bo oczywiście nie zauważyłem, że ktoś się dobija od paru minut.
- Witam.
- Co tam? Przyjęli cię?
- A wyglądam na przyszłego funkcjonarjusza Cor-seku?
- Nie.
- No więc co się pytasz? Właź.
Mój kumpel Dodge, z którym znałem się od podstawówki, nie raczył rzecz jasna zdjąć butów, chociaż zawsze mu to powtarzam. Mimo, że blok był podły, zawsze starałem się utrzymywać w chacie jako taki porządek.
- Ile razy ci mówiłem, żebyś ściągał papcie?
- Ile razy ci mówiłem, żebyś mnie nie wkurzał?
Mimo woli i obolałej szczęki uśmiechnąłem się. Ten żart trzymał się nas od dawna... podobnie jak wiele innych. Nie wszyscy je rozumieją i lubią, ale olewamy to.
- Mnie też nie przyjęli, ale dzięki, że spytałeś - Dodge rozwalił się na fotelu i włączył Holonet. Właśnie... w sumie to zapomniałem, że razem zdawaliśmy do tej szkoły... najbardziej prestiżowa na Corelii. Dostawały się do niej głównie dzieciaki polityków, funkcjonariuszy i innych ważniaków. Ale warto było spróbować. Przynajmniej w testach sprawnościowych wypadliśmy nieźle. W pozostałych zresztą też nienajgorzej.
- Taaa... to co teraz zamierzasz robić? - spytałem.
- No nie wiem... Chyba to co do tej pory. Popytam w barach, w porcie kosmicznym, zawsze się coś znajdzie do roboty... Zresztą teraz i tak prawie wszystko kontroluje to zasrane Imperium. W przyszłym roku znowu spróbuje. A tak w ogóle to jadłeś dzisiaj?
- Nie.
- To ubieraj spodnie i idziemy.
Złapałem portfel, zamknąłem chatę i ruszyliśmy. W portierce jak zwykle siedział portier, dozorca i właściciel bloku w jednym.
- Strike kiedy wreszcie zapłacisz ten czynsz do jasnej cholery? - ryknął gdy tylko mnie zobaczył.
- Jutro panie McScrub! - nie wiem czego się grubas czepiał. Przecież zawsze płaciłem... prawie na czas. Wynikało to z jednej z mych zasad - długów od zawsze starałem się unikać. W przeciwieństwie do kilku łachmytów, których zobaczyliśmy na ulicy. Niektórzy z nich mogli być kimś w życiu, ale postanowili wybrać błyszczostym, ryll i inne gówna. Dodge lubił sobie robić z nich jaja, ale ja ich olewałem.
- Jak leci Elijah? Wyglądasz jak Duros z tymi źrenicami. A wczoraj były tak wielkie jak u Arcony! Już od rana ładujesz?
- Odwal się Dodge.
- Pozdrów ode mnie swoją matkę! - krzyknął Dodge wylewając z gościa. Wsiedliśmy do jego zdezylowanego X-34 (przynajmniej cabrio) i pojechaliśmy do "Nadświetlnej". Ta nazwa pasowałaby pewnie bardziej do lokalu gdzie ludzie i inne istoty przychodzą po to, żeby przy pomocy oferowanych tam trunków, osiągnąć nadświetlną. Ale wbrew pozorom dawali tam dobre żarcie, za przyzwoitą cenę. Suneliśmy sobie spokojnie, co jak na Dodge'a było wręcz dziwne, słuchając nowej płyty Flash Boys. Na parkingu pod Nadświetlną stało już kilka bryk. Weszliśmy pozdrawiając Dr'eya - Bothanina, który był nawet całkiem spoko, jak na przedstawiciela tego gatunku.
- Siemanko. Ja biorę żeberka w tomo i Rubinowego Bliela - szybko zamówiłem.
- Na śniadanie? - zdziwił się barman.
- W sumie to jest już prawie południe.
- A ty Dodge? - spytał kumpla.
- Eee... Dr'ey, wiesz zapomniałem portfela... i tak sobie pomyślałem... - zaczął. Barman przewrócił oczami i już chciał zacząć komentowac, ale stwierdziłem, że dziś ja stawiam. Usiedliśmy na "naszym" miescu przy oknie. Lubiliśmy siedzieć i patrzeć sobie na śmigające bryki z ładnymi panienkami i marnować czas w barze Dr'eya. Napoje procentowe też serwował, więc wieczorem bar "żarciowy", zmieniał się na bar "trunkowy". Dodge konsumował akurat makaron, czytając przy tym jakąś gazete, których Dr'ey pełno trzymał dla gości. Co chwila relacjonował mi jakieś nowości z meczy w cyber-piłke i z wyścigów gundarków. Chyba nie zauważył, że go w ogóle nie słucham. Moje rozmyślania nad żeberkami przerwało wejście do baru dwóch nieznajomych typów.
- Tej, Dodge co to za kolesie?
- Hmm... co? Nie mam pojęcia...
Nagle zdałem sobie sprawę, że nowoprzybyli panowie kompletnie nie pasują do tego miejsca, a dodatku po co mieli zasłonięte twarze?
- Dawaj kasę cholerny futrzaku - zanim się zorientowałem jeden mierzył już do Dr'eya z wielkiej rusznicy blasterowej, a drugi zaczął czyścić kieszenie gości. Na szczęście zaczął od drugiego końca lokalu.
- O w mordę! Co robimy? - szepnąłem do Dodge'a.
- Cholera nie wiem. Chyba będzie trzeba robić co każą.
- Co ty gadasz?! I tak jesteśmy bez kasy!
- Mogą pomyśleć, że ściemniamy i nas rozwalą... - zaczął filozofować Dodge. Nie zdążyłem odpowiedzieć na tą mało, optymistyczną uwagę, gdy kontem oka zauważyłem, że jeden z klientów szamocze się z oprychem. No cóż... dostał z kolby i osunął się na ziemię.
- Dobra, spieprzamy! - krzyknął drugi łapiąc worek z łupem. Nagle Dr'ey wyjął z pod lady jakiś starożytny blaster i zaczął strzelać. To była chyba najgłupsza rzecz jaką w życiu zrobił. A zarazem ostatnia. Dostał trzy strzały i brocząc krwią przewrócił się na bar. Zanurkowaliśmy z Dodgem pod stołem, bo wystawianie głowy na laserowy ogień nie było tym co lubiliśmy robić na codzień. To że Bothanin miał jakąś pukawke nie zdziwiło mnie zbytnio, ale, że gość, który siedział nieopodal i wygladał jak żywcem wyciągniety z holowiadomości zaczął nagle strzelać jak oszalały, spowodowało, że zapragnąłem znaleźć się gdzieś indziej. Do baru tymczasem wszedł nowy gość.
- Co tak długo do cholery? Chyba już tu cały Cor-sek jedzie! O kur... co się tu dzie... - Wspólnik dwóch pozostałych został trafiony między oczy, nie zdążył nawet wyciągnąć blastera. Nagle kanonada ucichła.
- Coś się cicho zrobiło. Wstajemy - zadecydowałem. Lokal wyglądał dość kiepsko. Kilku jedzących poranne śniadanie zostało rannych, wszyscy niedoszli rabusie nie żyli. Gość z holowiadomości też.
- Spadamy stąd! - krzyknąłem.
- Czekaj, czekaj - Dodge schwycił worek z łupem - Myślę, że Dr'ey się na nas nie obrazi.
- Nie ma czasu na głupie żarty! Zaraz tu naprawdę będzie pełno niebieskich i najbliższe 48 godzin spędzimy na składaniu wyjaśnień.
- Nie panikuj! - Dodge zaczął obszukiwać nieżyjącego holoprezentera. Wyjął komlink i portfel - Jakoś trzeba sobie radzić - uśmiechnął się - OK. Spadamy! Dawaj!
Wybiegliśmy przed bar, gdzie hałasem, zdążyło się już zainteresować kilku przechodniów. Z daleka rozbrzmiewał dzwięk syren. Wskoczyliśmy do śmigacza i odjechaliśmy na pełnym gazie. Przez całą drogę obracałem się za siebie, ale nie dostrzegłem pościgu. W zasadzie, to po co mieliby nas gonić, przecież to nie my. Chociaż kto to potwierdzi? Dr'ey nie żył, a w barze nie było naszych żadnych znajomych. W razie czego to nikt nie mógł zadziałać w naszej sprawie. Przypadkiem mieliśmy nawet ze sobą łup. Cóż za zbieg okoliczności.
- Eee... Dodge... Nie chcę ci robić doliny, ale myślę, że możemy mieć przerąbane - zacząłem.
- Spokojnie... Przecież to nie my.
- Po cholerę brałeś tą kasę!? - Wyjeżdżaliśmy własnie za miasto jedną z autostrad powietrznych. Zaparkowaliśmy na wielopoziomowym parkingu koło nie działającego już centrum handlowego.
- Eh, wcale nie ma tego tu tak dużo - powiedział Dodge zaglądając do worka. - No jasne, że nie! Co za idiota robi napad od rana? Przecież wiadomo, że nie ma jeszcze utargu. Włączyłem Holonet żeby się trochę odprężyć. Niestety natrafiłem na wiadomości.
- .......... napad w jednej z dzielnic Coronetu. Trzej sprawcy nie żyją, ponadto dwie ofiary śmiertelne i kilku rannych. Cor-sek podejrzewa o współprace Manika Dodger i Ree Strike'owskiego, których zarejestrowała kamera ........ - czułem jak serce podchodzi mi do gardła. O dziwo Dodge niczego nie zauważył i właśnie sprawdzał portfel ważniaka z baru Dr'eya.
- Uuuhuuuu... niezłą kasę nosił ten koleś przy sobie.
- Lepiej posłuchaj wiadomości - mój kumpel oderwał się od liczenia żetonów kredytowych i zrobił się blady. Ja prawdopodobnie też byłem blady. A w ogóle to blado widziałem naszą najbliższą przyszłość.
Siedzieliśmy w milczeniu parę godzin i gapiliśmy się w niebo. Co chwila lądowały i startowały barki, transportowce, promy i wszelkie inne nadające się do lotu maszyny. W końcu Korelia to ojczyzna silnika nadświetlnego. Port kosmiczny może nie był tak wielki jak na Coruscant, ale z pewnością jeden z największych w Galaktyce. W końcu nie wytrzymałem.
- Ile tego jest?
- Czego?
- No kasy, którą zwinęliśmy!
- Aaa... no z kasy Dr'eya paredziesiąt kredytów, ale nie uwieżysz ile kasy miał ten pingwin? - w tym momencie krew mnie zalała.
- Wyobraź sobie, że nie zgadne!
- No dobra, dobra, uspokój się. Okrągłe pięć tysięcy plus jakieś drobniaki. Przez te wiadomości zupełnie zapomniałem, żeby ci powiedzieć. - No to jedyna dobra wiadomość tego dnia. Ciekawe po co tyle kasy nosił przy sobie..? Zresztą mało ważnie. Za tyle to nawet ktoś mógłby nas wywieść z planety... po cichu. Tu i tak jesteśmy spaleni. Do mieszkania nie mam co wracać, bo może być pod obserwacją. Twoje pewnie też.
- Widzę, że nie tylko ja doszedłem do takich wniosków. Ale kto mógłby nas przeszmuglować? Znasz kogoś? - spytał Dodge.
- Nie, a ty?
- Taaa...znam. Mandy i Brandy.
***
Mandy i Brandy były rodowitymi Koreliankami, a w dodatku bliźniaczkami. Pare razy byłem u nich na imprezie, których organizowały niemało w swoim wielkim mieszkaniu połączonym z magazynem na części zamienne. Były całkiem przyjemnymi dziewczynami, zwłaszcza w tych swoich obcisłych kombinezonach, które lubiły zakładać, żeby łatwiej sprzedać zużyte silniki, lub rdzenie reaktora. Nie zadawałem się z nimi, ale Dodge to co innego. Lubił sobie czasem z nimi przypalić jakieś ziółka. Dolatywaliśmy właśnie do jednego z wlotów do miasta, gdy nagle zauważyłem, że dzieje się coś dziwnego.
- Zatrzymaj się! Blokada! - i to organizowana nie przez byle kogo - Szturmowcy? Co oni tu robią?
- Nie mam pojęcia... Ale lepiej będzie ich ominąć.
Na Korelii był oczywiście garnizon, ale Imperialni zwykle siedzieli na dupie i nie robili problemów. Wynikało to trochę z ugodowej polityki prowadzonej przez Dyktat, chociaż po zniszczeniu tej słynnej Gwiazdy Śmierci garnizon został powiększony, a Imperiale uwielbiali wpieprzać się Cor-sekowi w paradę. Oba ośrodki stróżów prawa na planecie nienawidziły się zresztą serdecznie, zwłaszcza gdy zostali zmuszani do współpracy. A zdaje mi się, że właśnie taka sytuacja zaistniała.
- Wygląda na to, że wrócimy mniej uczęszczanym szlakiem - Dodge nie wyglądał na uszczęśliwionego. Ja zresztą również nie tryskałem humorem.
- Chyba masz racje.
Dodge skierował X-38 w dół, w stronę jednej z starych i od dawna nieużywanych grodzi. Wielu Korelian wiedziało o ich istnieniu, Cor-sek oczywiście również, ale Imperiale nie mieli o nich chyba pojęcia. Okazało się, że grodź nie jest na tyle otwarta, żeby zmieścił się w niej speeder, więc go zostawiliśmy w jakimś opuszczonym garażu.
- Luz, wrócimy po niego jak się trochę uspokoi - pocieszyłem Dodge'a. Wnętrze szerokiego korytaża było ciemne. Zawierało odprowadzenia systemów wentylacji, oraz linie transportujące CEC (Corellian Enginering Corporation). Prawdopodobnie łączyło się też z tunelami Selonian. Znaleźliśmy nawet działający wagonik obsługi technicznej, który o dziwo był sprawny. Włączyłem wyświetlacz. - Uuu. Działa nawet mapa miasta.
- To idealnie, ruszaj.
Po krótkiej podróży dotarliśmy do Magnolii - dzielnicy w której mieszkały Mandy i Brandy. A raczej do dolnych poziomów tej dzielnicy. Wydostaliśmy się na ulice. Obśrupane ściany pokryte były graffiti, migające neony reklamowały lokale z twi'lekańskimi tancerkami, a wszędzie walały się jakieś śmieci.
- Kurde już zapomniałem jaka gimela jest na niskich poziomach - zdziwił się Dodge.
- To dobrze, że wpadłeś tutaj, bo sobie przypomnisz - ktoś syknął za nami. Obaj podskoczyliśmy jak użądleni. Był to jakiś gadowaty obcy, pewnie Barabel.
- Nie chcecie kupić ryllu, albo czegoś innego? Może blaster? Tanio załatwie.
- Taa... na bank z kreskami na lufie. Spadamy Strike - szybko zdecydował Dodge. Kilka turbo-wind i słabo oświetlonych klatek schodowych wyniosło nas na wyższe poziomy, niedaleko magazynu Mandy i Brandy. Dodge wbiegł po schodkach i walnął w metalowe drzwi. Sądząc po chałasie dobiegającym ze środka właśnie trwała impreza. Otworzył nam Jay - wielki gość, który dorabiał u dziewczyn jako mechanik i ochroniaż.
- Witanko. Są siostry? - spytał Dodge.
- A jak myślisz? Wchodźcie - wpuścił nas, ale przyglądał się nam conajmniej dziwnie - Ostatnio jest o was głośno w Holonecie. Zaczekajcie tutaj - wskazał nam biuro Mandy i Brandy - lepiej będzie jak nikt się nie dowie o waszym przybyciu - Jay zamknął nas i gdzieś poszedł. Biuro było urządzone dość chaotycznie. Wszędzie walały się jakieś notatki, wydruki i inne papiery. Poza biurkiem na którym panował idealny porządek. Podniosłem żaluzje. Ściemniło się i to pewnie już dawno... nic dziwnego - chronometr pokazywał trzecią rano standardowego czasu planetarnego. Chwilę milczenia przerwało entre sióstr.
- Proszę, proszę, sławni, a raczej niesławni Dodger i jego kumpel Strike'owski, napadający na knajpy znajomych - powiedziała Mandy ironicznie.
- Nie zaczynaj. Dobrze mnie znasz. Wiesz, że nigdy nie zrobiłbym podobnej głupoty jak napad. A zwłaszcza na bar Dr'eya - odparł Dodge - Zaraz wam wszystko opowiem. Szybko streściliśmy dziewczynom nasz dzień. Nie były zachwycone.
- No nie wiem co z wami zrobić... zwłaszcza, że, nie wiadomo czemu zaroiło się nagle od Imperiali w Coronecie. Do Magnolii jeszcze nie przyjechali, ale szłyszałam, że jeżdżą po mieście i robią problemy mieszkańcom. Nie mam pojęcia co im się stało. Na razie zresztą nic nie wymyślimy. Idę spać. Możecie się walnąć w kantorku... aaa... wiecie gdzie jest prysznic. Jutro pogadamy. Aha - nie wychodźcie na zewnątrz - dodała z uśmieszkiem. Perspektywa bezczynności mnie dobijała, ale Mandy miała racje - musieliśmy się przespać. W lodówce znalezłem jakieś żelazne racje, które szybko pochłonąłem. Byłem głodny jak cholera, a nie lubiłem chodzić spać na głodniaka. Trudno - jutro trzeba będzie się poważnie zastanowić nad przyszłościa.
***
O dziwo wyspałem się nawet całkiem nieźle. Wstałem z brudnego materaca nakrytego jakąś płachtą - to nieźle - pomyślałem. Zauważyłem, że Dodge'a już nie ma. Swoje kroki skierowałem do kuchni w mieszkaniu dziewczyn. Dołączyłem do Mandy, Brandy i Dodge'a - jedli akurat śniadanie. Szybko pochłonąłem moją porcję jajecznicy i popiłem stymherbatą.
- Umiesz trzymać w rękach blaster? - spytała nagle, ni stąd ni z owąd, Brandy.
- Do mnie mówisz? - spytałem podnosząc brew - Tak, jasne. Mam nawet jeden. Podarował mi go szturmowiec, który postanowił odejść na emeryturę - odparłem ironicznie.
- Pytam serio - Brandy nie miała chyba nastroju do żartów, nie wiem dlaczego ja miałem. - Jeżeli nie, to szybko będziesz musiał się nauczyć.
- Gulp... a czemu? Do kogo mam niby strzelać?
- Wiesz... twój kumpel Dodge już się zgodził.
- Na co?
- Strike, nie zawsze zajmujemy się tym co robimy na co dzień. Czasem latamy sobie naszym starym YV do dziwnych miejsc. Spotykamy dziwnych ludzi. Sprzedzajemy dziwny towar. Ktrótko mówiąc, jesteśmy przemytniczkami. Nie patrz tak na mnie i nie mów, że nigdy się nie domyślałeś. Co pewien czas znikamy na jakiś czas. Potrzebujemy załogi, a zwłaszcza teraz. Wreszcie zarobiłyśmy tyle, że mamy nowy statek - XS-800. We dwie z Jayem nie poradzimy sobie. Jeżeli nie chcesz się przyłączyć, zawsze możesz wyjść. Twój kumpel dokonał już wyboru - Łatwo jej było mówić. Jak dla mnie Korelianie od dawna dzielili się dla mnie na "tych dobrych" i "tych złych". Zawsze starałem się żyć według zasad tej pierwszej kategorii. Co prawda pod rządami Imperium przemyt kwitnął w Galaktyce, a ja i tak nie miałem teraz nic do stracenia.
- Taa... no dobra - powiedziałem po chwili namysłu - to gdzie ten blaster? Dziewczyny wybuchnęły śmiechem.
***
Kilka następnych tygodni żyliśmy z Dodg'em w ukryciu, to znaczy w warsztacie Mandy i Brandy. Poprawialiśmy umiejętności w naprawe części i silników. Raz nawet miałem okazję pomajstrować przy małym transportowcu. Po pracy hangar zamieniał się w strzelnice. Szło nam całkiem nieźle, a Jay wprowadzał nas w podstawy pilotażu. W końcu każdy Korelianin ma latanie w krwi, a w jego żyłach płynie paliwo rakietowe, nie? Chociaż nasza sprawa przycichła, to szturmowcy nie zniknęli z ulic. Wręcz przeciwnie. My i tak nie mogliśmy wystawiać nosa z bezpiecznej kryjówki. Kasę z napadu schowaliśmy w niszy w warsztacie - zdecydowaliśmy z Dodge'em, że lepiej na razie nie mówić o niej dziewczynom. W międzyczasie siostry kupiły używany XS-800, którego nazwały "Łapa Krayta". XS-800 były budowane na planie większych CR90 - słynnych koreliańskich korwet, o młotowatym kokpicie. Były wystarczająco szybkie i zwrotne, żeby uciec przed krążownikami Imperium... o ile ktoś nie zechciał posłużyć się wiązką promienia ściągającego. "Łapa Krayta" dokowała w porcie kosmicznym na lądowisku nr 187. Statek miał czyste konto jeżeli chodzi o przypał, także dziewczyny nie bawiły się jeszcze w fałszywe identyfikatory i inne bebły uniemożliwiające odkrycie jego prawdziwej "tożsamości". Pewnego popołudnia naprawiałem właśnie jakiś silnik, kiedy podeszła do mnie Mandy.
- Wykąp się i przebierz. Jedziemy.
- Po towar?
- Taaa... - nie wiem czemu miała taką marsową minę. Byłem gotowy w dziesięć minut. Dodge siedział już w transportowcu. Miałem niezły ubaw z naszych srojów - wyglądaliśmy na zbirów z holoserialu - polowe mundury Cor-seku, ale bez żadnych oznaczeń - nie wiem skąd dziewczyny je wytrzasneły. Mój kumpel włożył do tego wojskowe buty, ale ja wolałem lżejsze papcie.
- Jedziemy do Queens - oświadczył Jay - Znacie sytuacje - patrole Imperialnych i cała reszta. Będziemy jechali mało uczęszczanymi szlakami... aha i lepiej to weźcie - wręczył nam po małym blasterze. Schowałem swojego za pasek i nakryłem bluzą, bo o kaburę Jay się nie postarał. Wyglądało to trochę cynkowsko i nieprofesjonalnie, ale generalnie mieliśmy to z Dodge'em w pompie. Jak tylko wyjechaliśmy poczułem się mniej pewnie - a nuż jakiś patrol zechce się do nas przysadzić. Ale na szczęście obyło się bez kłopotów. Okazało się, że Mandy i Brandy miały ustawkę w jednym z opuszczonych magazynów CEC, jakich pełno było w Queens. Wjechaliśmy transporterem do środka. Jay wysiadł pierwszy, trzymając w rękach E-11, z lekko przegwintowaną lufą i z celownikiem optycznym. W sumie to niezły sprzęt.
- No witam, witam - dopiero teraz zobaczyłem lekko przygrubawego mężczyzne siedzącego na metalowej skrzyni po środku hali. Dookoła niego stało kilku pomagierów - wszyscy uzbrojeni. - załatwmy to szybko i bezboleśnie. Macie kasę? - zwrócił się do Mandy i Brandy.
- Mamy. Masz towar?
- Możecie być spokojne - poklepał jedną z podłużnych skrzynek - wszystko według ustaleń. Brandy podeszła do naszego sprzedawcy i podała mu chip kredytowy, przy czym skinęła na nas, że możemy ładować. Jay stał z blasterem i pilnował porządku.
- No dobrze miłe panie... i panowie. A teraz pozwolicie, że was opuszczę - powiedział gruby z uśmiechem. W tym momencie rozległ się stukot, a na balkonach biegnących wzdłuż ścian dostrzegłem postacie w białych pancerzach... - Nikt się nie rusza! - krzyknął mężczyzna w uniformie imperialnego oficera. Pułkownik Brier - dowódca garnizonu na Corelli - Co on tu robi do jasnej cholery? - pomyślałem. Na pewno nic, co mogło poprawić nam humory, które przed momentem zrobiły się naprawdę fatalne.
- Działamy w porozumieniu z Cor-sekiem. Teraz wszyscy ładnie położą swoją broń na ziemi - kontynuował Brier. Pewnie kłamał, dureń jeden, ale w tej chwili nie miało to najmniejszego znaczenia. W obliczu oddziału szturmowców mierzących do nas z góry, mógł sobie dyktować każde warunki. Gruby sprzedawca spojrzał na Mandy i skinął głową. Jego pomagierzy rzucili się za stertę skrzyń, nasza ekipa zrobiła to samo.
- Ognia! - warknął rozwścieczony Brier. Myślał, że będzie to proste aresztowanie i zaraz wróci sobie do swojej przytulnej kwatery - pomyślałem. Szybko wyciągnąłem blaster i sprawdziłem poziom energii... eh... szkoda gadać. Banda grubego sprzedawcy ostrzeliwała się cholernie twardo. Mandy, Brandy i Jay też zasypywali szturmowców gradem blasterowych strzałów. Nie zauważyłem, że Dodge jakimś cudem przedostał się do kokpitu naszego transportowca i nawet go odpalił. Rzuciłem się w jego stronę, a kilka strzałów świsnęło mi koło ucha. - Kur... - zdążyłem tylko pomyśleć.
- Brandy! Spróbujcie przedostać się do transportera i spieprzamy z tego festynu! - krzyknąłem. W międzyczasie zza balustrady spadło kilku szturmowców, ale i banda grubasa stopniała. Brier oczywiście usunął się porę z linii ognia. U nas na szczęście nikt nie ucierpiał. Dziewczyny czołgały się właśnie za skrzyniami, gdy nagle zobaczyłem, że jakiś szturmowiec odbezpiecza i rzuca... cholera wie co! - Lepiej się pospieszcie! - Dodge czekał z odpalonym silnikiem, ale transporter dostawał niesamowite cięgi od białasów. Stałem na "pace" i pomogłem wsiąść dziewczynom.
- Gdzie Jay?
- Dostał...on... nie żyje... - zakrztusiła się Mandy, a po jej policzku popłynęła pojedyncza łza.
- Ruszaj Dodge! - wydarłem się. W tym momencie wszelkie dzwięki zagłuszył potężny huk eksplozji. Nie wiem co się stało z bandą grubego, ale chyba też usiłowali uciec swoimi pojazdami. Dodge pchnął manetkę gazu do oporu i ...wybrał zamkniętą bramę magazynu... Wyparowaliśmy wybijając drzwi. Od razu straciłem grunt pod nogami. Brandy udało się przedostać do kokpitu i przypiąć się pasami, ale jej siostra nie miała tyle szczęście. Trzymałem się jednego z wsporników i starałem dołaczyć do reszty w kokpicie, gdy zobaczyłem, że gdzieś zniknęła. Obróciłęm się - trzymając się jakiejś liny dziewczyna powiewała na wietrze z trzy metry za transporterem.
- Zwolnij do cholery Dodge! - na szczęście usłyszał i wykonał polecenie. Udało mi się wciągnąć Mandy. Szybo przypięliśmy się pasami, a Dodge ruszył. Odetchnąłem, ale nie na długo. Naszym transporterem zatrzęsło - wyjrzałem przez okno.
- Gonią nas! - krzyknąłem - Co najmniej trzy skiffy!
- Zamieniamy się - krzyknęła Brandy do Dodge'a i zajęła jego pilota. Pozostała trójka schwyciła, co kto miał pod ręką i zaczęliśmy się ostrzeliwać. Manewrując między budynkami udało się nam w końcu wydostać z Queens na główną arterie prowadzącą do kosmoportu. Brandy śmigała między pozostałymi uczestnikami ruchu, a sygnalizacje miała chyba totalnie w pompie. - Skąd się w ogóle wzieli ci Imperiale? - krzyknąłem Mandy między kolejnymi strzałami. Wzruszyła ramionami jakby nie chciała mi powiedzieć, ale chyba zmieniła zdanie.
- To co było w skrzyniach, to imperialne blastery E-11. Świeżo kradzione - Taaa...wszystko jasne, a w sumie to szkoda, że nie sztrmowcy w karbonicie - przemknęło mi przez myśl. Na krótko odstawiliśmy pościg, więc skorzystałem z okazji i zadałem kolejne pytanie.
- To co teraz robimy?
- Uciekamy. Z planety. Statek jest gotowy do startu, bo i tak mieliśmy dziś lecieć sprzedać towar.
- Gdzie?
- Na Nar-Shadda - oświadczyła spokojnie Mandy, ale ja zakrztusiłem się właśną śliną. Słyszałem wiele opinii o tym miejscu - żadna nie była pochlebna. - Mamy kilka starych długów, ale większość do odebrania. Uwaga - zbliżamy się do portu! - ścinąłem mocniej pasy ochronne. Kontrola przy wjeździe chyba by nas nie wpuściła, więc przelecieliśmy na pełnym gazie obok zdumionych kontrolerów. Podjechaliśmy pod lądowisko i wyskoczyliścmy z transportera - dla zmyły stanęliśmy kilka rzędów od naszego statku. Szybko podbiegliśmy, a Brandy wklepała kod dostępu i znaleźliśmy się na pokładzie "Łapy Krayta". - Tu "Łapa Krayta", lądowisko 187, chcielibyśmy prosić o pozwolenie na start - powiedziała Mandy miłym głosem, jednocześnie włączając silniki. - "Łapa Krayta" otrzymaliście dziewiętnasty numerek w kolejce na pozwolenie na start. Proszę czekać - odparł kontroler lotów.
- Chyba się nie dogadaliśmy - westchnęła.
- Cholera, Imperiale się zbliżają! - krzyknął Dodge. - Startujemy! - dziewczyny zaczęły procedury startowe.
- "Łapa Krayta", proszę o wyłaczenie silników. Nie otrzymaliście jeszcze pozwolenia na start. Aktualnie macie dziewiętnasty numerek... - Postanowiłem wyłączyć komunikator. Dodge spojrzał na mnie - wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się. "Łapa" podniosła się na repulsorach, gdy dopadła nas pogoń. Szturmowcy strzelali jak oszalali, ale było już za późno. Usiedliśmy za fotelami pilotek i skierowaliśmy się w przestrzeń. Wyszliśmy na orbitę, kiedy alarm zaczął gwałtownie pikać.
- Lecą! Do cholery, wysłali za nami całą eskadrę TIE, a do tego statki celników. Pewnie najpierw pożrą się między sobą, więc nie będziemy tracić czasu - krzyknęła Mandy.
- Już obliczam koordynaty skoku - druga z sióstr pochyliła się nad komputerem nawigacyjnym - chłopaki do działek! Standardowy XS-800 posiadał tylko jedną parę działek nad kokpitem, ale "Łapa" miała zainstalowane dwie obrotowe wieżyczki po bokach. Ograniczło to trochę jej ładowność, ale zdecydowanie poprawiło skuteczność. Dopadłem do wieżyczki, chociaż bardziej wiedziałem jak ją obsługiwać z teorii niż z praktyki. Na razie w polu widzenia nie pojawiały się TIE. Co nie oznaczało, że nie zmniejszyły dzielącego nas dystansu. - Pełne tarcze! - usłyszałem z kokpitu. - Ale kosztem napędu - przemknęło mi prze myśl - chociaż to nic, zaraz będziemy bezpieczni w nadprzestrzeni. Biper w mojej słuchawce zapiszczał nagle jak oszalały. Dwa... nie trzy cele zidentyfikowane. OK. - trzeba się spiąć i dobrze celować. "Łapą" trochę zatrzęsło - zaczęli nas ostrzeliwać. W celowniku przemknął mi myśliwiec, ale nie zdążyłem nawet wystrzelić. - Jasna cholera - pomyślałem. Przetarłem pot z czoła i ścisnąłem mocniej stery od działek - Tak łatwo im nie pójdzie - Po dzikim okrzyku Dodge'a wywnioskowałem, że jemu lepiej wiodło się celowanie. Ja nawet nie oddałem strzału. Postanowiłem to jednak szybko zmienić. Pierwsze kilka strzałów chybiłem haniebnie, ale udało mi się trafić jednego TIE w panel słoneczny - co prawda nie zniszczyłem go, ale wyeliminowałem z walki. Drugi pilot nie miał tyle szczęścia, a jego TIE zamienił się w białą kulę ognia. Nagle ostrzał ustał a naszym statkiem przestało trząść. Wypiąłem się z uprzęży przytrzymującej i pobiegłem do sterowni. - Co jest? - spytałem wbiegając.
- Nie wiem co się dzieje. TIE nagle zniknęły - odpowiedziała mi Brandy.
- Co z tym skokiem?
- Przez ostrzał komputer się zawiesił i musiałam przeładować system. Obliczam jeszcze raz.
- Wspaniale... - podsumował Dodge, który akurat przybiegł. Nagle syrena zawyła jak dziki manka. Oczy wszystkich skierowały się w dziobowy iluminator. Zza krzywizny planety wyłonił się statek... duży statek. I to na bank w nieprzyjacielskich zamiarach.
- Bo mi siądzie - jęknęła Mandy - krążownik Imperium - Co z tymi koordynatami?
- Minuta, czterdzieści sekund! - krzyknęła Brandy - starajcie się unikać ognia! - Wielkie dzięki za radę! Przypinajcie się chłopaki - ale nie zaczekała za nami i polecieliśmy kiedy szarpnęła sterami. Dociągneliśmy się jakoś do foteli, a krążownik już zaczął ostrzał. Kilka manewrów na oślep przyniosło skutek, bo turbolaserowe błyskawice nie trafiły nas na szczęście. Nagle jednak zatrzymaliśmy się, jakby ktoś nas zamroził w kuli lodu.
- Co jest? - spytałem.
- Gorzej być nie może... wiązka promienia ściągającego. Dobrze, że nie posadzili tego artylerzysty na turbolaserze, bo by nic po nas nie zostało - wymamrotała Mandy z miną skazańca... nagle jednak na jej twarzy pojawił się szelmowski uśmiech.
- Nie podoba mi się to - powiedziałem.
- Trzymajcie się! Zaskoczymy tych frajerów starą, dobrą sztuczką. Brandy skacz, jak tylko uwolnimy się z wiązki - jej palce zatańczyły na koncolecie i kilka razy wcisnęła guzik spustowy. Wypuściliśmy kilka torped protonowych, a wiązka zgłupiała i zaczęła namierzać je po kolei.
- Skacz! - Krzyknęła Mandy. Iluminator wypełnił się jasnymi pasami nadprzestrzeni, a my byliśmy już bezpieczni. O ile nie mieli w pobliżu Interdictora...
- Uuu... było ciężko - Brandy wypięła się z pasów - teraz będzie ciężej. Jesteśmy bez środków z paroma niepewnymi kontaktami na Nar Shadda. - No niezupełnie bez środków - uśmiechnął się słabo Dodge i wyciągnął z kieszeni chip kredytowy.
- No co za gość - uśmiechnąłem się - a ja myślałem, że go ładnie ukryliśmy - Dodge się roześmiał.
- W sumie to nie wiem co mnie piknęło, że go zabrałem. Jakoś tak...
- To nie będzie tak źle, co chłopaki? - Mandy podniosła brew.
- Jasne, że nie. W sumie to chyba nienajgorszy z nas zespół, co? - stwierdziłem.
- Tia... będziesz tęsknił za Korelią? - spytał mnie Dodge.
- Trochę... ale nigdy nie zapomne skąd pochodzę.
- My też. Zapewniam cię - powiedziała Brandy.
Po wczorajszej popijawie, lub "dawaniu w hardkor" jak to zwykłem mówić, nie czułem się najlepiej. Łeb mi pękał, a dodatku wracając do mojego mieszkania, w mało malowniczej części Coronet City, poodzierałem się jak nigdy... Miałem wątpliwości co do tego, czy był za to odpowiedzialny mój niepewny krok, czy też ten Rodianin pod sklepem na Cemprish... nie wiem. Pamietam tylko, że wczoraj nie byłem w nastroju do pogaduszek, a ten zielony palant chciał pożyczyć ode mnie jakieś drobniaki... Spoglądając w lustro stwierdziłem, że nie skończyło się na rozmowie. Na szczęście w apteczce znalazłem kilka plastrów z bactą, a lodówce czekał na mnie niezawodny izorex. Uzupełniając niedobór witamin poszedłem otworzyć drzwi, bo oczywiście nie zauważyłem, że ktoś się dobija od paru minut.
- Witam.
- Co tam? Przyjęli cię?
- A wyglądam na przyszłego funkcjonarjusza Cor-seku?
- Nie.
- No więc co się pytasz? Właź.
Mój kumpel Dodge, z którym znałem się od podstawówki, nie raczył rzecz jasna zdjąć butów, chociaż zawsze mu to powtarzam. Mimo, że blok był podły, zawsze starałem się utrzymywać w chacie jako taki porządek.
- Ile razy ci mówiłem, żebyś ściągał papcie?
- Ile razy ci mówiłem, żebyś mnie nie wkurzał?
Mimo woli i obolałej szczęki uśmiechnąłem się. Ten żart trzymał się nas od dawna... podobnie jak wiele innych. Nie wszyscy je rozumieją i lubią, ale olewamy to.
- Mnie też nie przyjęli, ale dzięki, że spytałeś - Dodge rozwalił się na fotelu i włączył Holonet. Właśnie... w sumie to zapomniałem, że razem zdawaliśmy do tej szkoły... najbardziej prestiżowa na Corelii. Dostawały się do niej głównie dzieciaki polityków, funkcjonariuszy i innych ważniaków. Ale warto było spróbować. Przynajmniej w testach sprawnościowych wypadliśmy nieźle. W pozostałych zresztą też nienajgorzej.
- Taaa... to co teraz zamierzasz robić? - spytałem.
- No nie wiem... Chyba to co do tej pory. Popytam w barach, w porcie kosmicznym, zawsze się coś znajdzie do roboty... Zresztą teraz i tak prawie wszystko kontroluje to zasrane Imperium. W przyszłym roku znowu spróbuje. A tak w ogóle to jadłeś dzisiaj?
- Nie.
- To ubieraj spodnie i idziemy.
Złapałem portfel, zamknąłem chatę i ruszyliśmy. W portierce jak zwykle siedział portier, dozorca i właściciel bloku w jednym.
- Strike kiedy wreszcie zapłacisz ten czynsz do jasnej cholery? - ryknął gdy tylko mnie zobaczył.
- Jutro panie McScrub! - nie wiem czego się grubas czepiał. Przecież zawsze płaciłem... prawie na czas. Wynikało to z jednej z mych zasad - długów od zawsze starałem się unikać. W przeciwieństwie do kilku łachmytów, których zobaczyliśmy na ulicy. Niektórzy z nich mogli być kimś w życiu, ale postanowili wybrać błyszczostym, ryll i inne gówna. Dodge lubił sobie robić z nich jaja, ale ja ich olewałem.
- Jak leci Elijah? Wyglądasz jak Duros z tymi źrenicami. A wczoraj były tak wielkie jak u Arcony! Już od rana ładujesz?
- Odwal się Dodge.
- Pozdrów ode mnie swoją matkę! - krzyknął Dodge wylewając z gościa. Wsiedliśmy do jego zdezylowanego X-34 (przynajmniej cabrio) i pojechaliśmy do "Nadświetlnej". Ta nazwa pasowałaby pewnie bardziej do lokalu gdzie ludzie i inne istoty przychodzą po to, żeby przy pomocy oferowanych tam trunków, osiągnąć nadświetlną. Ale wbrew pozorom dawali tam dobre żarcie, za przyzwoitą cenę. Suneliśmy sobie spokojnie, co jak na Dodge'a było wręcz dziwne, słuchając nowej płyty Flash Boys. Na parkingu pod Nadświetlną stało już kilka bryk. Weszliśmy pozdrawiając Dr'eya - Bothanina, który był nawet całkiem spoko, jak na przedstawiciela tego gatunku.
- Siemanko. Ja biorę żeberka w tomo i Rubinowego Bliela - szybko zamówiłem.
- Na śniadanie? - zdziwił się barman.
- W sumie to jest już prawie południe.
- A ty Dodge? - spytał kumpla.
- Eee... Dr'ey, wiesz zapomniałem portfela... i tak sobie pomyślałem... - zaczął. Barman przewrócił oczami i już chciał zacząć komentowac, ale stwierdziłem, że dziś ja stawiam. Usiedliśmy na "naszym" miescu przy oknie. Lubiliśmy siedzieć i patrzeć sobie na śmigające bryki z ładnymi panienkami i marnować czas w barze Dr'eya. Napoje procentowe też serwował, więc wieczorem bar "żarciowy", zmieniał się na bar "trunkowy". Dodge konsumował akurat makaron, czytając przy tym jakąś gazete, których Dr'ey pełno trzymał dla gości. Co chwila relacjonował mi jakieś nowości z meczy w cyber-piłke i z wyścigów gundarków. Chyba nie zauważył, że go w ogóle nie słucham. Moje rozmyślania nad żeberkami przerwało wejście do baru dwóch nieznajomych typów.
- Tej, Dodge co to za kolesie?
- Hmm... co? Nie mam pojęcia...
Nagle zdałem sobie sprawę, że nowoprzybyli panowie kompletnie nie pasują do tego miejsca, a dodatku po co mieli zasłonięte twarze?
- Dawaj kasę cholerny futrzaku - zanim się zorientowałem jeden mierzył już do Dr'eya z wielkiej rusznicy blasterowej, a drugi zaczął czyścić kieszenie gości. Na szczęście zaczął od drugiego końca lokalu.
- O w mordę! Co robimy? - szepnąłem do Dodge'a.
- Cholera nie wiem. Chyba będzie trzeba robić co każą.
- Co ty gadasz?! I tak jesteśmy bez kasy!
- Mogą pomyśleć, że ściemniamy i nas rozwalą... - zaczął filozofować Dodge. Nie zdążyłem odpowiedzieć na tą mało, optymistyczną uwagę, gdy kontem oka zauważyłem, że jeden z klientów szamocze się z oprychem. No cóż... dostał z kolby i osunął się na ziemię.
- Dobra, spieprzamy! - krzyknął drugi łapiąc worek z łupem. Nagle Dr'ey wyjął z pod lady jakiś starożytny blaster i zaczął strzelać. To była chyba najgłupsza rzecz jaką w życiu zrobił. A zarazem ostatnia. Dostał trzy strzały i brocząc krwią przewrócił się na bar. Zanurkowaliśmy z Dodgem pod stołem, bo wystawianie głowy na laserowy ogień nie było tym co lubiliśmy robić na codzień. To że Bothanin miał jakąś pukawke nie zdziwiło mnie zbytnio, ale, że gość, który siedział nieopodal i wygladał jak żywcem wyciągniety z holowiadomości zaczął nagle strzelać jak oszalały, spowodowało, że zapragnąłem znaleźć się gdzieś indziej. Do baru tymczasem wszedł nowy gość.
- Co tak długo do cholery? Chyba już tu cały Cor-sek jedzie! O kur... co się tu dzie... - Wspólnik dwóch pozostałych został trafiony między oczy, nie zdążył nawet wyciągnąć blastera. Nagle kanonada ucichła.
- Coś się cicho zrobiło. Wstajemy - zadecydowałem. Lokal wyglądał dość kiepsko. Kilku jedzących poranne śniadanie zostało rannych, wszyscy niedoszli rabusie nie żyli. Gość z holowiadomości też.
- Spadamy stąd! - krzyknąłem.
- Czekaj, czekaj - Dodge schwycił worek z łupem - Myślę, że Dr'ey się na nas nie obrazi.
- Nie ma czasu na głupie żarty! Zaraz tu naprawdę będzie pełno niebieskich i najbliższe 48 godzin spędzimy na składaniu wyjaśnień.
- Nie panikuj! - Dodge zaczął obszukiwać nieżyjącego holoprezentera. Wyjął komlink i portfel - Jakoś trzeba sobie radzić - uśmiechnął się - OK. Spadamy! Dawaj!
Wybiegliśmy przed bar, gdzie hałasem, zdążyło się już zainteresować kilku przechodniów. Z daleka rozbrzmiewał dzwięk syren. Wskoczyliśmy do śmigacza i odjechaliśmy na pełnym gazie. Przez całą drogę obracałem się za siebie, ale nie dostrzegłem pościgu. W zasadzie, to po co mieliby nas gonić, przecież to nie my. Chociaż kto to potwierdzi? Dr'ey nie żył, a w barze nie było naszych żadnych znajomych. W razie czego to nikt nie mógł zadziałać w naszej sprawie. Przypadkiem mieliśmy nawet ze sobą łup. Cóż za zbieg okoliczności.
- Eee... Dodge... Nie chcę ci robić doliny, ale myślę, że możemy mieć przerąbane - zacząłem.
- Spokojnie... Przecież to nie my.
- Po cholerę brałeś tą kasę!? - Wyjeżdżaliśmy własnie za miasto jedną z autostrad powietrznych. Zaparkowaliśmy na wielopoziomowym parkingu koło nie działającego już centrum handlowego.
- Eh, wcale nie ma tego tu tak dużo - powiedział Dodge zaglądając do worka. - No jasne, że nie! Co za idiota robi napad od rana? Przecież wiadomo, że nie ma jeszcze utargu. Włączyłem Holonet żeby się trochę odprężyć. Niestety natrafiłem na wiadomości.
- .......... napad w jednej z dzielnic Coronetu. Trzej sprawcy nie żyją, ponadto dwie ofiary śmiertelne i kilku rannych. Cor-sek podejrzewa o współprace Manika Dodger i Ree Strike'owskiego, których zarejestrowała kamera ........ - czułem jak serce podchodzi mi do gardła. O dziwo Dodge niczego nie zauważył i właśnie sprawdzał portfel ważniaka z baru Dr'eya.
- Uuuhuuuu... niezłą kasę nosił ten koleś przy sobie.
- Lepiej posłuchaj wiadomości - mój kumpel oderwał się od liczenia żetonów kredytowych i zrobił się blady. Ja prawdopodobnie też byłem blady. A w ogóle to blado widziałem naszą najbliższą przyszłość.
Siedzieliśmy w milczeniu parę godzin i gapiliśmy się w niebo. Co chwila lądowały i startowały barki, transportowce, promy i wszelkie inne nadające się do lotu maszyny. W końcu Korelia to ojczyzna silnika nadświetlnego. Port kosmiczny może nie był tak wielki jak na Coruscant, ale z pewnością jeden z największych w Galaktyce. W końcu nie wytrzymałem.
- Ile tego jest?
- Czego?
- No kasy, którą zwinęliśmy!
- Aaa... no z kasy Dr'eya paredziesiąt kredytów, ale nie uwieżysz ile kasy miał ten pingwin? - w tym momencie krew mnie zalała.
- Wyobraź sobie, że nie zgadne!
- No dobra, dobra, uspokój się. Okrągłe pięć tysięcy plus jakieś drobniaki. Przez te wiadomości zupełnie zapomniałem, żeby ci powiedzieć. - No to jedyna dobra wiadomość tego dnia. Ciekawe po co tyle kasy nosił przy sobie..? Zresztą mało ważnie. Za tyle to nawet ktoś mógłby nas wywieść z planety... po cichu. Tu i tak jesteśmy spaleni. Do mieszkania nie mam co wracać, bo może być pod obserwacją. Twoje pewnie też.
- Widzę, że nie tylko ja doszedłem do takich wniosków. Ale kto mógłby nas przeszmuglować? Znasz kogoś? - spytał Dodge.
- Nie, a ty?
- Taaa...znam. Mandy i Brandy.
***
Mandy i Brandy były rodowitymi Koreliankami, a w dodatku bliźniaczkami. Pare razy byłem u nich na imprezie, których organizowały niemało w swoim wielkim mieszkaniu połączonym z magazynem na części zamienne. Były całkiem przyjemnymi dziewczynami, zwłaszcza w tych swoich obcisłych kombinezonach, które lubiły zakładać, żeby łatwiej sprzedać zużyte silniki, lub rdzenie reaktora. Nie zadawałem się z nimi, ale Dodge to co innego. Lubił sobie czasem z nimi przypalić jakieś ziółka. Dolatywaliśmy właśnie do jednego z wlotów do miasta, gdy nagle zauważyłem, że dzieje się coś dziwnego.
- Zatrzymaj się! Blokada! - i to organizowana nie przez byle kogo - Szturmowcy? Co oni tu robią?
- Nie mam pojęcia... Ale lepiej będzie ich ominąć.
Na Korelii był oczywiście garnizon, ale Imperialni zwykle siedzieli na dupie i nie robili problemów. Wynikało to trochę z ugodowej polityki prowadzonej przez Dyktat, chociaż po zniszczeniu tej słynnej Gwiazdy Śmierci garnizon został powiększony, a Imperiale uwielbiali wpieprzać się Cor-sekowi w paradę. Oba ośrodki stróżów prawa na planecie nienawidziły się zresztą serdecznie, zwłaszcza gdy zostali zmuszani do współpracy. A zdaje mi się, że właśnie taka sytuacja zaistniała.
- Wygląda na to, że wrócimy mniej uczęszczanym szlakiem - Dodge nie wyglądał na uszczęśliwionego. Ja zresztą również nie tryskałem humorem.
- Chyba masz racje.
Dodge skierował X-38 w dół, w stronę jednej z starych i od dawna nieużywanych grodzi. Wielu Korelian wiedziało o ich istnieniu, Cor-sek oczywiście również, ale Imperiale nie mieli o nich chyba pojęcia. Okazało się, że grodź nie jest na tyle otwarta, żeby zmieścił się w niej speeder, więc go zostawiliśmy w jakimś opuszczonym garażu.
- Luz, wrócimy po niego jak się trochę uspokoi - pocieszyłem Dodge'a. Wnętrze szerokiego korytaża było ciemne. Zawierało odprowadzenia systemów wentylacji, oraz linie transportujące CEC (Corellian Enginering Corporation). Prawdopodobnie łączyło się też z tunelami Selonian. Znaleźliśmy nawet działający wagonik obsługi technicznej, który o dziwo był sprawny. Włączyłem wyświetlacz. - Uuu. Działa nawet mapa miasta.
- To idealnie, ruszaj.
Po krótkiej podróży dotarliśmy do Magnolii - dzielnicy w której mieszkały Mandy i Brandy. A raczej do dolnych poziomów tej dzielnicy. Wydostaliśmy się na ulice. Obśrupane ściany pokryte były graffiti, migające neony reklamowały lokale z twi'lekańskimi tancerkami, a wszędzie walały się jakieś śmieci.
- Kurde już zapomniałem jaka gimela jest na niskich poziomach - zdziwił się Dodge.
- To dobrze, że wpadłeś tutaj, bo sobie przypomnisz - ktoś syknął za nami. Obaj podskoczyliśmy jak użądleni. Był to jakiś gadowaty obcy, pewnie Barabel.
- Nie chcecie kupić ryllu, albo czegoś innego? Może blaster? Tanio załatwie.
- Taa... na bank z kreskami na lufie. Spadamy Strike - szybko zdecydował Dodge. Kilka turbo-wind i słabo oświetlonych klatek schodowych wyniosło nas na wyższe poziomy, niedaleko magazynu Mandy i Brandy. Dodge wbiegł po schodkach i walnął w metalowe drzwi. Sądząc po chałasie dobiegającym ze środka właśnie trwała impreza. Otworzył nam Jay - wielki gość, który dorabiał u dziewczyn jako mechanik i ochroniaż.
- Witanko. Są siostry? - spytał Dodge.
- A jak myślisz? Wchodźcie - wpuścił nas, ale przyglądał się nam conajmniej dziwnie - Ostatnio jest o was głośno w Holonecie. Zaczekajcie tutaj - wskazał nam biuro Mandy i Brandy - lepiej będzie jak nikt się nie dowie o waszym przybyciu - Jay zamknął nas i gdzieś poszedł. Biuro było urządzone dość chaotycznie. Wszędzie walały się jakieś notatki, wydruki i inne papiery. Poza biurkiem na którym panował idealny porządek. Podniosłem żaluzje. Ściemniło się i to pewnie już dawno... nic dziwnego - chronometr pokazywał trzecią rano standardowego czasu planetarnego. Chwilę milczenia przerwało entre sióstr.
- Proszę, proszę, sławni, a raczej niesławni Dodger i jego kumpel Strike'owski, napadający na knajpy znajomych - powiedziała Mandy ironicznie.
- Nie zaczynaj. Dobrze mnie znasz. Wiesz, że nigdy nie zrobiłbym podobnej głupoty jak napad. A zwłaszcza na bar Dr'eya - odparł Dodge - Zaraz wam wszystko opowiem. Szybko streściliśmy dziewczynom nasz dzień. Nie były zachwycone.
- No nie wiem co z wami zrobić... zwłaszcza, że, nie wiadomo czemu zaroiło się nagle od Imperiali w Coronecie. Do Magnolii jeszcze nie przyjechali, ale szłyszałam, że jeżdżą po mieście i robią problemy mieszkańcom. Nie mam pojęcia co im się stało. Na razie zresztą nic nie wymyślimy. Idę spać. Możecie się walnąć w kantorku... aaa... wiecie gdzie jest prysznic. Jutro pogadamy. Aha - nie wychodźcie na zewnątrz - dodała z uśmieszkiem. Perspektywa bezczynności mnie dobijała, ale Mandy miała racje - musieliśmy się przespać. W lodówce znalezłem jakieś żelazne racje, które szybko pochłonąłem. Byłem głodny jak cholera, a nie lubiłem chodzić spać na głodniaka. Trudno - jutro trzeba będzie się poważnie zastanowić nad przyszłościa.
***
O dziwo wyspałem się nawet całkiem nieźle. Wstałem z brudnego materaca nakrytego jakąś płachtą - to nieźle - pomyślałem. Zauważyłem, że Dodge'a już nie ma. Swoje kroki skierowałem do kuchni w mieszkaniu dziewczyn. Dołączyłem do Mandy, Brandy i Dodge'a - jedli akurat śniadanie. Szybko pochłonąłem moją porcję jajecznicy i popiłem stymherbatą.
- Umiesz trzymać w rękach blaster? - spytała nagle, ni stąd ni z owąd, Brandy.
- Do mnie mówisz? - spytałem podnosząc brew - Tak, jasne. Mam nawet jeden. Podarował mi go szturmowiec, który postanowił odejść na emeryturę - odparłem ironicznie.
- Pytam serio - Brandy nie miała chyba nastroju do żartów, nie wiem dlaczego ja miałem. - Jeżeli nie, to szybko będziesz musiał się nauczyć.
- Gulp... a czemu? Do kogo mam niby strzelać?
- Wiesz... twój kumpel Dodge już się zgodził.
- Na co?
- Strike, nie zawsze zajmujemy się tym co robimy na co dzień. Czasem latamy sobie naszym starym YV do dziwnych miejsc. Spotykamy dziwnych ludzi. Sprzedzajemy dziwny towar. Ktrótko mówiąc, jesteśmy przemytniczkami. Nie patrz tak na mnie i nie mów, że nigdy się nie domyślałeś. Co pewien czas znikamy na jakiś czas. Potrzebujemy załogi, a zwłaszcza teraz. Wreszcie zarobiłyśmy tyle, że mamy nowy statek - XS-800. We dwie z Jayem nie poradzimy sobie. Jeżeli nie chcesz się przyłączyć, zawsze możesz wyjść. Twój kumpel dokonał już wyboru - Łatwo jej było mówić. Jak dla mnie Korelianie od dawna dzielili się dla mnie na "tych dobrych" i "tych złych". Zawsze starałem się żyć według zasad tej pierwszej kategorii. Co prawda pod rządami Imperium przemyt kwitnął w Galaktyce, a ja i tak nie miałem teraz nic do stracenia.
- Taa... no dobra - powiedziałem po chwili namysłu - to gdzie ten blaster? Dziewczyny wybuchnęły śmiechem.
***
Kilka następnych tygodni żyliśmy z Dodg'em w ukryciu, to znaczy w warsztacie Mandy i Brandy. Poprawialiśmy umiejętności w naprawe części i silników. Raz nawet miałem okazję pomajstrować przy małym transportowcu. Po pracy hangar zamieniał się w strzelnice. Szło nam całkiem nieźle, a Jay wprowadzał nas w podstawy pilotażu. W końcu każdy Korelianin ma latanie w krwi, a w jego żyłach płynie paliwo rakietowe, nie? Chociaż nasza sprawa przycichła, to szturmowcy nie zniknęli z ulic. Wręcz przeciwnie. My i tak nie mogliśmy wystawiać nosa z bezpiecznej kryjówki. Kasę z napadu schowaliśmy w niszy w warsztacie - zdecydowaliśmy z Dodge'em, że lepiej na razie nie mówić o niej dziewczynom. W międzyczasie siostry kupiły używany XS-800, którego nazwały "Łapa Krayta". XS-800 były budowane na planie większych CR90 - słynnych koreliańskich korwet, o młotowatym kokpicie. Były wystarczająco szybkie i zwrotne, żeby uciec przed krążownikami Imperium... o ile ktoś nie zechciał posłużyć się wiązką promienia ściągającego. "Łapa Krayta" dokowała w porcie kosmicznym na lądowisku nr 187. Statek miał czyste konto jeżeli chodzi o przypał, także dziewczyny nie bawiły się jeszcze w fałszywe identyfikatory i inne bebły uniemożliwiające odkrycie jego prawdziwej "tożsamości". Pewnego popołudnia naprawiałem właśnie jakiś silnik, kiedy podeszła do mnie Mandy.
- Wykąp się i przebierz. Jedziemy.
- Po towar?
- Taaa... - nie wiem czemu miała taką marsową minę. Byłem gotowy w dziesięć minut. Dodge siedział już w transportowcu. Miałem niezły ubaw z naszych srojów - wyglądaliśmy na zbirów z holoserialu - polowe mundury Cor-seku, ale bez żadnych oznaczeń - nie wiem skąd dziewczyny je wytrzasneły. Mój kumpel włożył do tego wojskowe buty, ale ja wolałem lżejsze papcie.
- Jedziemy do Queens - oświadczył Jay - Znacie sytuacje - patrole Imperialnych i cała reszta. Będziemy jechali mało uczęszczanymi szlakami... aha i lepiej to weźcie - wręczył nam po małym blasterze. Schowałem swojego za pasek i nakryłem bluzą, bo o kaburę Jay się nie postarał. Wyglądało to trochę cynkowsko i nieprofesjonalnie, ale generalnie mieliśmy to z Dodge'em w pompie. Jak tylko wyjechaliśmy poczułem się mniej pewnie - a nuż jakiś patrol zechce się do nas przysadzić. Ale na szczęście obyło się bez kłopotów. Okazało się, że Mandy i Brandy miały ustawkę w jednym z opuszczonych magazynów CEC, jakich pełno było w Queens. Wjechaliśmy transporterem do środka. Jay wysiadł pierwszy, trzymając w rękach E-11, z lekko przegwintowaną lufą i z celownikiem optycznym. W sumie to niezły sprzęt.
- No witam, witam - dopiero teraz zobaczyłem lekko przygrubawego mężczyzne siedzącego na metalowej skrzyni po środku hali. Dookoła niego stało kilku pomagierów - wszyscy uzbrojeni. - załatwmy to szybko i bezboleśnie. Macie kasę? - zwrócił się do Mandy i Brandy.
- Mamy. Masz towar?
- Możecie być spokojne - poklepał jedną z podłużnych skrzynek - wszystko według ustaleń. Brandy podeszła do naszego sprzedawcy i podała mu chip kredytowy, przy czym skinęła na nas, że możemy ładować. Jay stał z blasterem i pilnował porządku.
- No dobrze miłe panie... i panowie. A teraz pozwolicie, że was opuszczę - powiedział gruby z uśmiechem. W tym momencie rozległ się stukot, a na balkonach biegnących wzdłuż ścian dostrzegłem postacie w białych pancerzach... - Nikt się nie rusza! - krzyknął mężczyzna w uniformie imperialnego oficera. Pułkownik Brier - dowódca garnizonu na Corelli - Co on tu robi do jasnej cholery? - pomyślałem. Na pewno nic, co mogło poprawić nam humory, które przed momentem zrobiły się naprawdę fatalne.
- Działamy w porozumieniu z Cor-sekiem. Teraz wszyscy ładnie położą swoją broń na ziemi - kontynuował Brier. Pewnie kłamał, dureń jeden, ale w tej chwili nie miało to najmniejszego znaczenia. W obliczu oddziału szturmowców mierzących do nas z góry, mógł sobie dyktować każde warunki. Gruby sprzedawca spojrzał na Mandy i skinął głową. Jego pomagierzy rzucili się za stertę skrzyń, nasza ekipa zrobiła to samo.
- Ognia! - warknął rozwścieczony Brier. Myślał, że będzie to proste aresztowanie i zaraz wróci sobie do swojej przytulnej kwatery - pomyślałem. Szybko wyciągnąłem blaster i sprawdziłem poziom energii... eh... szkoda gadać. Banda grubego sprzedawcy ostrzeliwała się cholernie twardo. Mandy, Brandy i Jay też zasypywali szturmowców gradem blasterowych strzałów. Nie zauważyłem, że Dodge jakimś cudem przedostał się do kokpitu naszego transportowca i nawet go odpalił. Rzuciłem się w jego stronę, a kilka strzałów świsnęło mi koło ucha. - Kur... - zdążyłem tylko pomyśleć.
- Brandy! Spróbujcie przedostać się do transportera i spieprzamy z tego festynu! - krzyknąłem. W międzyczasie zza balustrady spadło kilku szturmowców, ale i banda grubasa stopniała. Brier oczywiście usunął się porę z linii ognia. U nas na szczęście nikt nie ucierpiał. Dziewczyny czołgały się właśnie za skrzyniami, gdy nagle zobaczyłem, że jakiś szturmowiec odbezpiecza i rzuca... cholera wie co! - Lepiej się pospieszcie! - Dodge czekał z odpalonym silnikiem, ale transporter dostawał niesamowite cięgi od białasów. Stałem na "pace" i pomogłem wsiąść dziewczynom.
- Gdzie Jay?
- Dostał...on... nie żyje... - zakrztusiła się Mandy, a po jej policzku popłynęła pojedyncza łza.
- Ruszaj Dodge! - wydarłem się. W tym momencie wszelkie dzwięki zagłuszył potężny huk eksplozji. Nie wiem co się stało z bandą grubego, ale chyba też usiłowali uciec swoimi pojazdami. Dodge pchnął manetkę gazu do oporu i ...wybrał zamkniętą bramę magazynu... Wyparowaliśmy wybijając drzwi. Od razu straciłem grunt pod nogami. Brandy udało się przedostać do kokpitu i przypiąć się pasami, ale jej siostra nie miała tyle szczęście. Trzymałem się jednego z wsporników i starałem dołaczyć do reszty w kokpicie, gdy zobaczyłem, że gdzieś zniknęła. Obróciłęm się - trzymając się jakiejś liny dziewczyna powiewała na wietrze z trzy metry za transporterem.
- Zwolnij do cholery Dodge! - na szczęście usłyszał i wykonał polecenie. Udało mi się wciągnąć Mandy. Szybo przypięliśmy się pasami, a Dodge ruszył. Odetchnąłem, ale nie na długo. Naszym transporterem zatrzęsło - wyjrzałem przez okno.
- Gonią nas! - krzyknąłem - Co najmniej trzy skiffy!
- Zamieniamy się - krzyknęła Brandy do Dodge'a i zajęła jego pilota. Pozostała trójka schwyciła, co kto miał pod ręką i zaczęliśmy się ostrzeliwać. Manewrując między budynkami udało się nam w końcu wydostać z Queens na główną arterie prowadzącą do kosmoportu. Brandy śmigała między pozostałymi uczestnikami ruchu, a sygnalizacje miała chyba totalnie w pompie. - Skąd się w ogóle wzieli ci Imperiale? - krzyknąłem Mandy między kolejnymi strzałami. Wzruszyła ramionami jakby nie chciała mi powiedzieć, ale chyba zmieniła zdanie.
- To co było w skrzyniach, to imperialne blastery E-11. Świeżo kradzione - Taaa...wszystko jasne, a w sumie to szkoda, że nie sztrmowcy w karbonicie - przemknęło mi przez myśl. Na krótko odstawiliśmy pościg, więc skorzystałem z okazji i zadałem kolejne pytanie.
- To co teraz robimy?
- Uciekamy. Z planety. Statek jest gotowy do startu, bo i tak mieliśmy dziś lecieć sprzedać towar.
- Gdzie?
- Na Nar-Shadda - oświadczyła spokojnie Mandy, ale ja zakrztusiłem się właśną śliną. Słyszałem wiele opinii o tym miejscu - żadna nie była pochlebna. - Mamy kilka starych długów, ale większość do odebrania. Uwaga - zbliżamy się do portu! - ścinąłem mocniej pasy ochronne. Kontrola przy wjeździe chyba by nas nie wpuściła, więc przelecieliśmy na pełnym gazie obok zdumionych kontrolerów. Podjechaliśmy pod lądowisko i wyskoczyliścmy z transportera - dla zmyły stanęliśmy kilka rzędów od naszego statku. Szybko podbiegliśmy, a Brandy wklepała kod dostępu i znaleźliśmy się na pokładzie "Łapy Krayta". - Tu "Łapa Krayta", lądowisko 187, chcielibyśmy prosić o pozwolenie na start - powiedziała Mandy miłym głosem, jednocześnie włączając silniki. - "Łapa Krayta" otrzymaliście dziewiętnasty numerek w kolejce na pozwolenie na start. Proszę czekać - odparł kontroler lotów.
- Chyba się nie dogadaliśmy - westchnęła.
- Cholera, Imperiale się zbliżają! - krzyknął Dodge. - Startujemy! - dziewczyny zaczęły procedury startowe.
- "Łapa Krayta", proszę o wyłaczenie silników. Nie otrzymaliście jeszcze pozwolenia na start. Aktualnie macie dziewiętnasty numerek... - Postanowiłem wyłączyć komunikator. Dodge spojrzał na mnie - wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się. "Łapa" podniosła się na repulsorach, gdy dopadła nas pogoń. Szturmowcy strzelali jak oszalali, ale było już za późno. Usiedliśmy za fotelami pilotek i skierowaliśmy się w przestrzeń. Wyszliśmy na orbitę, kiedy alarm zaczął gwałtownie pikać.
- Lecą! Do cholery, wysłali za nami całą eskadrę TIE, a do tego statki celników. Pewnie najpierw pożrą się między sobą, więc nie będziemy tracić czasu - krzyknęła Mandy.
- Już obliczam koordynaty skoku - druga z sióstr pochyliła się nad komputerem nawigacyjnym - chłopaki do działek! Standardowy XS-800 posiadał tylko jedną parę działek nad kokpitem, ale "Łapa" miała zainstalowane dwie obrotowe wieżyczki po bokach. Ograniczło to trochę jej ładowność, ale zdecydowanie poprawiło skuteczność. Dopadłem do wieżyczki, chociaż bardziej wiedziałem jak ją obsługiwać z teorii niż z praktyki. Na razie w polu widzenia nie pojawiały się TIE. Co nie oznaczało, że nie zmniejszyły dzielącego nas dystansu. - Pełne tarcze! - usłyszałem z kokpitu. - Ale kosztem napędu - przemknęło mi prze myśl - chociaż to nic, zaraz będziemy bezpieczni w nadprzestrzeni. Biper w mojej słuchawce zapiszczał nagle jak oszalały. Dwa... nie trzy cele zidentyfikowane. OK. - trzeba się spiąć i dobrze celować. "Łapą" trochę zatrzęsło - zaczęli nas ostrzeliwać. W celowniku przemknął mi myśliwiec, ale nie zdążyłem nawet wystrzelić. - Jasna cholera - pomyślałem. Przetarłem pot z czoła i ścisnąłem mocniej stery od działek - Tak łatwo im nie pójdzie - Po dzikim okrzyku Dodge'a wywnioskowałem, że jemu lepiej wiodło się celowanie. Ja nawet nie oddałem strzału. Postanowiłem to jednak szybko zmienić. Pierwsze kilka strzałów chybiłem haniebnie, ale udało mi się trafić jednego TIE w panel słoneczny - co prawda nie zniszczyłem go, ale wyeliminowałem z walki. Drugi pilot nie miał tyle szczęścia, a jego TIE zamienił się w białą kulę ognia. Nagle ostrzał ustał a naszym statkiem przestało trząść. Wypiąłem się z uprzęży przytrzymującej i pobiegłem do sterowni. - Co jest? - spytałem wbiegając.
- Nie wiem co się dzieje. TIE nagle zniknęły - odpowiedziała mi Brandy.
- Co z tym skokiem?
- Przez ostrzał komputer się zawiesił i musiałam przeładować system. Obliczam jeszcze raz.
- Wspaniale... - podsumował Dodge, który akurat przybiegł. Nagle syrena zawyła jak dziki manka. Oczy wszystkich skierowały się w dziobowy iluminator. Zza krzywizny planety wyłonił się statek... duży statek. I to na bank w nieprzyjacielskich zamiarach.
- Bo mi siądzie - jęknęła Mandy - krążownik Imperium - Co z tymi koordynatami?
- Minuta, czterdzieści sekund! - krzyknęła Brandy - starajcie się unikać ognia! - Wielkie dzięki za radę! Przypinajcie się chłopaki - ale nie zaczekała za nami i polecieliśmy kiedy szarpnęła sterami. Dociągneliśmy się jakoś do foteli, a krążownik już zaczął ostrzał. Kilka manewrów na oślep przyniosło skutek, bo turbolaserowe błyskawice nie trafiły nas na szczęście. Nagle jednak zatrzymaliśmy się, jakby ktoś nas zamroził w kuli lodu.
- Co jest? - spytałem.
- Gorzej być nie może... wiązka promienia ściągającego. Dobrze, że nie posadzili tego artylerzysty na turbolaserze, bo by nic po nas nie zostało - wymamrotała Mandy z miną skazańca... nagle jednak na jej twarzy pojawił się szelmowski uśmiech.
- Nie podoba mi się to - powiedziałem.
- Trzymajcie się! Zaskoczymy tych frajerów starą, dobrą sztuczką. Brandy skacz, jak tylko uwolnimy się z wiązki - jej palce zatańczyły na koncolecie i kilka razy wcisnęła guzik spustowy. Wypuściliśmy kilka torped protonowych, a wiązka zgłupiała i zaczęła namierzać je po kolei.
- Skacz! - Krzyknęła Mandy. Iluminator wypełnił się jasnymi pasami nadprzestrzeni, a my byliśmy już bezpieczni. O ile nie mieli w pobliżu Interdictora...
- Uuu... było ciężko - Brandy wypięła się z pasów - teraz będzie ciężej. Jesteśmy bez środków z paroma niepewnymi kontaktami na Nar Shadda. - No niezupełnie bez środków - uśmiechnął się słabo Dodge i wyciągnął z kieszeni chip kredytowy.
- No co za gość - uśmiechnąłem się - a ja myślałem, że go ładnie ukryliśmy - Dodge się roześmiał.
- W sumie to nie wiem co mnie piknęło, że go zabrałem. Jakoś tak...
- To nie będzie tak źle, co chłopaki? - Mandy podniosła brew.
- Jasne, że nie. W sumie to chyba nienajgorszy z nas zespół, co? - stwierdziłem.
- Tia... będziesz tęsknił za Korelią? - spytał mnie Dodge.
- Trochę... ale nigdy nie zapomne skąd pochodzę.
- My też. Zapewniam cię - powiedziała Brandy.