Autor: Dawid „DeStrach” Straszak
23 miesiąc Wojen Klonów
Planeta Silus
Ciemność.
Nic nie widzę. Klęczę w kącie pochylony nad małym wiaderkiem wymiotując. Łzy spływają mi po policzkach zatrzymując się na kilkudniowym zaroście. Nie mogę przestać - jestem wykończony i zdesperowany, nie wiem co robić. Poczułem kolejny ucisk w żołądku.
Czemu mnie się to przydarzyło? Dlaczego tutaj jestem?
Jestem okropnie osłabiony. Ocieram twarz, siadam na ziemi opierając się plecami o ścianę. Nadal czuję nudności.
- Czemu ja? – pytam szeptem i czuję jak wstępuje we mnie wściekłość. Siły, jakby wróciły. Wstaję i zaczynam walić rękami w drzwi celi krzycząc – Czemu, ja!? Czemu, czemu... czemu właśnie ja...- głos więźnie mi w gardle. Nogi zaczynają mi się trząść – Czemu... - Czuję pod dłonią chłód metalowego włazu. Jestem zmęczony. Zimno koi mnie i bez sił osuwam się na ziemię. Mięśnie nadal mi drżą. Nie potrafię powstrzymać łez. Szlocham, aż brakuje mi tchu.
- Nie ma emocji - jest spokój...- mruczę łamiącym się głosem. Powtarzam słowa, które zawsze mnie uspokajały, teraz... nic to nie daje. Teraz są puste i bez wartości - Nie ma ignorancji... - W głowie mam mętlik, nie potrafię się na niczym skupić.
Nagle, skobel odskakuje i drzwi celi otwierają się powoli. Blade światło zalewa małe pomieszczenie oślepiając mnie, a w jego progu staje postać z pałką w ręce.
Nie – bezgłośnie poruszam ustami.
Wyciąga do mnie rękę.
- Nie! – krzyknąłem, wciskając się w kąt.
3 tygodnie później
Obudziłem się.
Nie wiem, która jest godzina, ile czasu tak leżę. Niczego nie wiem. Nawet nie wiem czy rzeczywiście spałem. Siadam skulony w kącie, ramionami obejmując kolana. To jedyna wygodna pozycja w tym pomieszczeniu.
- Dzień dobry Naawa...
Cisza.
Właściwie to kiedy zacząłem mówić sam do siebie? Hm, co to za różnica? Po prostu nie mam do kogo innego. Ale kolejna sprawa: kim jest Naawa?
Rozmyślenia przerwały mi krzyki dobiegające z zewnątrz - znowu kogoś torturują. Przestaje mnie to przejmować. Czy przejmuje mnie jeszcze cokolwiek? Teraz liczy się tylko to, że mnie zostawili w spokoju. Na początku przeżyłem tu koszmar, torturowali mnie bez ustanku. Nie dawali mi spać. Ciągle zaciągali mnie do „białego pokoju”... Lepiej nie pamiętać.
Gdy przypomnę sobie jak znalazłem się w tym miejscu.
- Panie generale, za chwilę wejdziemy w atmosferę Silusa – melduje kapitan naszego statku.
- Zrozumiałem – podnoszę komunikator – Do wszystkich oddziałów, przygotować się do wejścia w atmosferę i lądowania. Wszyscy, pełna gotowość!
Odpowiadam na salut kapitana i schodzę z mostka. Do tej misji przydzielono mi pluton - 10 żołnierzy, z tego jedna czteroosobowa drużyna zostanie ze mną na planecie. W nasze ręce oddano nową kanonierkę wojskową typu LIX, z wydłużoną ładownią, którą przerobiono na pomieszczenia dla żołnierzy i dodatkowymi działkami.
Wchodzę do pomieszczenia, w którym czekają żołnierze. Wszyscy są zakuci w białe pancerze. Są zniecierpliwieni, czuję to przez Moc. Strzelcy obstawili swoje cztery stanowiska i tuląc karabiny mierzą w ciemność. Są przypięci pasami do ściany, co pozwala im dokładniej celować.
- Wiem, że to wasza pierwsza misja – mówię do nich, starając się dodać im otuchy – rozumiem wasz niepokój i zdenerwowanie, to nic nadzwyczajnego, ale pamiętajcie, że najważniejsza jest misja, misja, którą wykonujemy ku chwale Republiki... i niech Moc będzie z wami. – dodaję niepewnie, na zakończenie.
Nie zastanawiam się nad tym jak wypadło, nigdy nie potrafiłem przemawiać.
Zatrzęsło kanonierką.
Wchodzimy w atmosferę, jeszcze chwila i lądujemy. Wyglądam przez iluminator, widzę tylko ciemność. Wszystko na tej planecie mieści się pod ziemią, gdzie jest cieplej. Żadnych roślin, żadnych zwierząt, nic. Pieprzeni koloniści.
Gwałtowny skręt statku prawie pozbawił mnie równowagi, a wyglądając na zewnątrz zauważyłem dwie rakiety mijające o centymetry prawe skrzydło.
- Panie generale, jesteśmy atakowani przez nieprzyjacielskie działa ziemia-powietrze – odzywa się mój komunikator.
To by było na tyle ze spokojnego lotu.
- Odpowiedzieć ogniem i zwiększyć prędkość – odpowiadam. – Trzymajcie się. – mówię do żołnierzy.
Nasze działa rufowe odpowiedziały – laserowe bolty pofrunęły w mrok. Statkiem zatrzęsło i zaczęło kołysać, co przyprawiło mnie o lekkie mdłości. Następnie duża eksplozja wstrząsnęła maszyną, a czerwone błyskawice jak węże wypuszczone z luf statku nadal błądziły po powierzchni planety w poszukiwaniu celu.
- Dostaliśmy! Silniki uszkodzone, awaria systemu pozytonowego. Trzymać się! – dobiegł nas głos z głośników.
Statek zaczął drastycznie przyspieszać wprawiając metal w wibracje, a karabiny strzelców ożyły. Zaczęły zasypywać strzałami cele, których nie mogłem dostrzec.
Za iluminatorem ziemia zbliżała się niepokojąco szybko.
To by było na tyle z miękkiego lądowania.
Żołnierze w ładowni odbezpieczyli karabiny, kurczowo trzymając się poręczy.
Nadzieja?
To słowo straciło sens. Tutaj wszystko traci sens i tutaj traci się nadzieję.
Mam za dużo czasu na rozmyślania. Tutaj, na wszystko ma się za dużo czasu. Pierwsza samodzielna misja - pierwsza porażka. Analizuje co mogłem zrobić lepiej i w jaki sposób. Znów wracają te obrazy.
- Przeciążenie!.... przywalimy i to nieźle. Trzymać się!
Łup.
Uderzyliśmy w ziemię silniej niż sądziłem. Światła na chwilę przygasły, statek przewrócił się na prawy bok, urywając skrzydło. Już nie poleci. Misja się komplikuje. W ładowni żołnierze o mało nie stracili równowagi, zwisali na poręczach, których wcześniej kurczowo się czepili. Ja resztką sił, utrzymałem się zaparty nogą o ścianę, przytrzymując się dużej rury. Dźwięczało mi w uszach, byłem oszołomiony. Chyba uderzyłem głową o ścianę - nie jestem pewien.
Mimo uszkodzeń drzwi ładowni zaczęły się powoli otwierać z jękiem przeciążonych silników. Żołnierze zeskoczyli na ziemię - a raczej ścianę - błyskawicznie i od razu stanęli w szyku bojowym, sprawdzili karabiny i ekwipunek - byli gotowi do walki. To co było na zewnątrz oświetlało blade światło z ładowni. Teren przypominał pustynię nocą, lecz zamiast piasku, była tam twarda skorupa. Staliśmy bez ruchu, a mroźne powietrze otulało nasze ciała. Zacząłem rozważać nasze położenie, żołnierze nie mogli wyjść na zewnątrz - nie mieli tam gdzie się ukryć, a ich białe pancerze z pewnością przyciągnęłyby pociski jak tarcza strzelnicza.
Czekali. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że stoję w jednym miejscu, zamiast wydać rozkazy.
- Tryb noktowizyjny – bez słowa wykonali polecenie – w ładowni zapanował mrok. Ja również założyłem noktowizor.
- Rzucę jednego fonga, potem wybiegnę pierwszy, a wy tuż za mną. Musicie iść jeden za drugim, żebym zdołał osłonić was wszystkich od strzałów.
Bum.
W bok kanonierki uderzył jakiś pocisk.
- Szybko – dodałem. Wszyscy w tym samym momencie skinęli głowami.
Podszedłem do krańca schronienia, jakie zapewniała kanonierka. Przyciskając plecy do ściany lewą ręką wyrzuciłem mały przedmiot, kurczowo zaciskając powieki. Odliczyłem 5 standardowych sekund i wybiegłem , a reszta za mną. Włączyłem miecz. Od razu odezwały się blastery. Odbijałem laserowe bolty w kierunku, z którego przylatywały. Ukrywali się w bunkrach, ledwie wystających spod ziemi. Wyczułem, że jest ich tylko dwóch, choć odzywały się przynajmniej cztery karabiny. Automaty? Z jakiejś dziwnej przyczyny stawało się jaśniej, z początku sądziłem, że to za sprawą mojego miecza świetlnego. Nie ważne. Odbijałem bolty i biegłem w kierunku tych małych wzniesień, z których co chwila odzywał się jakiś miotacz. Za mną podążał pluton, po kolei zalewali strumieniem ognia wyloty bunkrów, aż stawały się ciche. Dotarliśmy do nich. Żołnierze zaczęli wrzucać do środka granaty jonowe, powodujące lekkie drżenie pod nogami. Po chwili nie wyczuwałem już nikogo żywego w środku.
- Sprawdź - wydałem krótkie polecenie żołnierzowi-technikowi, wskazując ziemię.
Wyjął skaner, którym, przeczesał teren dokoła. Popatrzył na mnie i przecząco pokręcił głową - czysto.
Zacząłem się powoli odwracać.
- Wracamy.... – urwałem. Przód kanonierki palił się od środka. To pewnie, wybuch jakichś gazów. Nie miałem o nim pojęcia. Wstrząsnął mną dreszcz - w środku byli piloci.
- Biegiem – krzyknąłem. Ruszyliśmy. W chwilę dotarliśmy do statku. Żołnierze stali za mną nie wiedząc co robić. Widziałem przez przedni iluminator, że dwóch pilotów przeżyło i próbują gasić pożar. Reszta nie przetrwała, kilku przypiętych do foteli, bezwładnie zwisających w bok, reszty nie widziałem, ich widok zasłaniał mi gęsty dym, kłębiący się w jednej części kabiny. Pilot nas zauważył, machał do nas, błagając o pomoc.
- Czterech niech biegnie do tyłu - spróbujcie otworzyć drzwi. – Stojący najbliżej wraku pobiegli.
Przez iluminator nie docierały do nas żadne dźwięki, był specjalnie wzmocniony, aby nic nie zdołało go rozbić. Włączyłem miecz i zacząłem wycinać w nim otwór. Szło opornie - był zbyt gruby.
- Tylne wejście zablokowane, nie da się otworzyć – usłyszałem głos zza pleców.
- Niech wysadzą drzwi! Musimy ich ratować!
- Odmawiam, obok drzwi znajdują się zbiorniki z wodorem. Detonacja może wywołać ich wybuch.
- Niech robią co mogą – warknąłem, nie odwracając głowy.
Płomienie i dym podchodziły coraz bliżej, piloci swoimi kurtkami tłumili ogień. Wszystkie układy musiały wysiąść, jeżeli spryskiwacze nie działają.
- No dalej – syknąłem do siebie.
Pchałem miecz w dół i bok. Dłonie powoli zaczęły mi kostnieć na chłodzie. Tam było ze czternaście esmów! Przetopiłem mały otwór przez który można było wyciągnąć ręce.
To i tak za mało - skarciłem się w duchu i mocniej naparłem na rękojeść. Teraz słyszeliśmy, co dzieje się w środku. Piloci zaczęli krzyczeć, płomienie już dosięgały ich ciał. Jeden z nich próbował ugasić palące się spodnie. Drugi podszedł do iluminatora i musiałem wyłączyć miecz, żeby przypadkiem go nie zranić, musiał być kompletnie otumaniony dymem. Wystawił rękę przez wytopioną dziurę w iluminatorze.
- Ratuj mnie Jedi, proszę, ratuj... – mówił co chwila krztusząc się i kaszląc.
Chwycił mnie za ramię i przyciągnął do siebie. Nie opierałem się. Ścisnął moją dłoń. Płomienie pochłonęły pierwszego pilota, podchodząc coraz bliżej iluminatora. Przed oczami żołnierzy rozgrywał się największy dramat jaki widzieli w swoim krótkim życiu, a oni mogli jedynie stać bezczynnie i patrzeć.
- Proszę, pomóż.... mi.... błagam... – ścisnął moją dłoń jeszcze mocniej, a jego twarz wykrzywił grymas bólu. Wrzasnął. Krzyczał jeszcze chwilę, a potem puścił mnie. Zwisał w dziwacznej pozie zaczepiony o iluminator, gdy ogień trawił jego ciało. Zapłakałem nad nimi i nad sobą, bo nie miałem pojęcia co dalej.
Wiem, że o tym już nigdy nie zapomnę, ale ciągle próbuję. Wmawiam sobie, że nic więcej nie mogłem zrobić. Wszystko potoczyło się inaczej niż powinno. Najpierw katastrofa statku, potem nas pojmali. Wymordowali wszystkich żołnierzy, na moich oczach. Podchodzili do każdego po kolei przykładając mu blaster do głowy i zadawali mi ciągle dwa, te same pytania: „Co tutaj robisz? Czego chcesz?”. Gdy się nie odzywałem pociągali za spust. Żołnierze umierali z godnością, żaden się nie odezwał, żaden nie błagał o litość. Padali na ziemię bez życia w ciszy. Ta cisza była okropna, wciąż mnie prześladuje.
Teraz jestem w ich więzieniu, nie widziałem jak tu trafiłem. Nie wiem, czy ktoś mnie szuka, czy w ogóle wiedzą, że żyję. Widziałem dwóch strażników i kilku „lekarzy”, którzy uczestniczą w torturach. Siedzę, w małej klatce, zaszczuty jak zwierzę. Przynajmniej przestałem się bać, teraz po prostu czekam. Czekam, ale sam nie wiem na co. Na śmierć? Na ratunek? Na szansę ucieczki?
Przyszedł zbawczy sen.
Obudziły mnie czyjeś kroki na korytarzu. Nie wiem jak długo spałem.
Drzwi celi otwierają się.
- Wyłazić! – światło zalało wnętrze. Jasne snopy biją mnie w oczy, aż pozostaje tylko mrok. Oślepłem. Jestem tak oszołomiony, że nie mam pojęcia co się dzieje.
Za rękę chwyta mnie jakaś postać. Siłą wyszarpuje z celi. Gdy stawia mnie na nogi czuję się okropnie słaby, kręci mi się w głowie. Przed oczami mam tylko ciemność. Przewracam się. Upadam twarzą na ziemię. Nie odczuwam już bólu, nie mam siły się podnieść. Wszystko wydaję się takie nierealne.
Strażnicy chwytają mnie pod ramiona i podnoszą. Jest ich dwóch, jak zwykle. Słyszę ich śmiech. Silusjanie to istoty humanoidalne, wyglądają jak ludzie, tyle tylko że mają całkowicie białą skórę. Nie kremową, ani szarą – białą jak śnieg.. Na tej planecie tylko przez 15 standardowych dni świeci słońce. Przez resztę roku –200 dni, jest ciemno.
Prowadzą mnie korytarzem, pamiętam że miał zimne, metalowe, odrapane ściany z kamienia. Moje nogi bezwładnie szorują po ziemi. Wiem, że za zakrętem skręcimy do bardzo czystego, sterylnego pomieszczenia – „białego pokoju”. Resztką sił wyszarpuję ramię i uderzam jednego strażnika w nos łokciem. Zaczyna krzyczeć, a drugi wali mnie pięścią w plecy pozbawiając tchu. Opadam z powrotem w jego ramiona. Gdy ten z rozkwaszonym nosem, podnosi się wymierza mi porządny prawy prosty. Jestem jeszcze bardziej oszołomiony. Przestałem się im już wyrywać, ale teraz... teraz zbytnio się boję, że tego spotkanie nie przeżyję. Skręcamy i przekraczam próg.
Powoli odzyskuje oddech.
Słyszę wokół siebie rozmowy po silusjańsku – nic z nich nie rozumiem. Ten język przypomina mi bełkot pijaka. Teraz przemawiają strażnicy. Rzucają mnie na ziemię i kopią gdzie popadnie, coś krzycząc. Jestem zdezorientowany, zupełnie nie wiem co się dzieje, uderzenia butów pozbawiają mnie tchu.
Nagle słyszę krótkie polecenie – przestają. Wypluwam jakąś wydzielinę z ust. Obraz lekko się przejaśnia, widzę zamazane i ciemne kontury, nadal zbyt niewyraźne. Zbliżają się do mnie, chwytają za ręce i podnoszą. Powoli odzyskuję siły i pewność siebie. Sadzają mnie na krześle, na które opadam z wdzięcznością.
Nadal wszystko jest zamazane i ciemne. Ledwo dostrzegam co mam przed nosem.
- No, no, człowiek przetrwał tutaj długo. Najdłużej ze wszystkich i nic nie mówić. My nic nie wiedzieć od ciebie. Mów co tutaj robić? Czego chcieć? – pyta kaleczonym wspólnym istota przechadzająca się przede mną.
- Mówiłem, jestem tu w interesach, przyjechałem wykupić trochę ziemi...
Siarczysty policzek zamyka mi usta.
- Kłamiesz! Jest wojna, nie robić interes w wojna. – zbliża twarz do mojej, czuję jego nieświeży oddech. – Więc?
- Mówię prawdę, jestem zwykłym... – zaczynam tłumaczyć.
- Milknąć, skoro wy nie mówić, my to z ciebie mówić... – chwyta moją dłoń, którą próbuję wyszarpnąć.
Słyszę syk włączanej wibropiły.
Ktoś stojący za mną trzyma mnie za ramiona, wbijając w krzesło. Ten od pytań wystawia mój mały palec lewej ręki i kładzie go na jakimś stoliku przede mną. Cały czas się z nim szarpię. Obraz staję się wyraźniejszy.
Wycie wibropiły nasila się i zbliża.
- Tnijcie, ale okaleczycie niewinnego człowieka.
Zaczął we mnie narastać strach, serce biło coraz szybciej.
Nie zawahali się, odcięli go od razu.
Poczułem chłód. Wrzasnąłem, ale byłem zbyt zszokowany by czuć ból. Odcięli mi palec! W tej samej chwili lata szkolenia Jedi, nauka panowania nad emocjami runęła jak lichy mur.
- Wy, separańskie ścierwo!
Zacząłem wrzeszczeć jeszcze głośniej. Ostrość wzroku wróciła. Stojący przede mną silusjanin miał poważny wyraz twarzy. Spojrzałem mu prosto w oczy i wyczułem jego strach... całkowicie słuszny strach. Sięgnąłem do niego poprzez Moc i zmiażdżyłem czaszkę. Bezwładnie opadł na ziemię. Wyczułem zagrożenie za plecami, ale nie broniłem się przed nim. Ktoś uderzył mnie pałką w głowę. Świat pojaśniał na chwilę, a po chwili wszystko znów rozpłynęło się w mroku.
Tkwię w ciemnościach, nie mogę się przez nie przebić. Słyszę jakieś szmery za mną. Odwracam się. Moim oczom ukazuję się znajoma scena.
Wychodzę.
Za drzwiami Rady Jedi czeka mój były mistrz. Patrzy na mnie, tak dobrze mi znanym, spokojnym wzrokiem. Wyczekuję. Wie, że od razu powiem, o co chodzi.
- Mistrzu, wysyłają mnie na samodzielną misję na Silus, mam szkolić partyzantów – mówię łamiącym się głosem.
Patrzy mi prosto w oczy. Widzę teraz, że jego spojrzenie posmutniało.
- Teraz Joanie, musisz być silny. Nie możemy się sprzeciwiać wyrokom Rady - musisz dowieść że jesteś godny tytułu rycerza. Pamiętaj, że rycerz Jedi nigdy się poddaje i niech Moc będzie z tobą... – odwrócił się i odszedł w mrok korytarza. Wiem, że on płacze, czuję to.
Obraz zawirował i rozmył się.
Ocknąłem się w celi. Gdy się przebudziłem długi czas leżałem bez ruchu. Jestem cały obolały, ręce mam zdrętwiałe, z mojego czoła sączy się krew. Siadam i plecami opieram się o ścianę. Gdy odzyskałem czucie, wytarłem rękawem rany.
Nagle przypomniały mi się rzeczy, których wolałbym nie pamiętać. Z przerażeniem podwinąłem szatę i dotknąłem lewej ręki. Nie ma go! Naprawdę to zrobili, to nie był sen. Mój palec. Ucięli go. Zapłacą za to. Jednak, gdy tylko ta myśl przeleciała przez moją głowę zapłakałem. Zmieniłem się. Ja nienawidzę. Nie znałem wcześniej tego uczucia. Co ja zrobiłem? Przecież muszę nad sobą panować. To nigdy więcej nie może się powtórzyć. To nie jest lepsze, to jest okropne. Oblepia człowieka jak pajęczyna, nie można myśleć, mózgiem steruje wtedy tylko chęć mordu. Nigdy więcej.
Siedzę i rozmyślam. Myślę o różnych rzeczach. Ostatnio zastanawiam się nad tym jak wyglądałoby moje życie, gdybym nie został Jedi, gdyby moi rodzice nie oddali mnie do Zakonu. Może byłoby lepsze? Wiem, że to nie ma sensu – rozwlekanie takich spraw nie prowadzi do żadnych wniosków, ale ja po prostu nie mam co robić.
Czasem wyobrażam sobie siebie jak kończę publiczną szkołę, mam rodzinę, przyjaciół i może nawet dziewczynę... Tak, dziewczynę. Czytałem kiedyś potajemnie o miłości, niewiele z tego rozumiałem, ale to musi być naprawdę wyjątkowe uczucie. Ja zostałem zmuszony do miłości wszystkich stworzeń, muszę je chronić nawet za cenę swojego życia. Lecz wiem, że postępuje w ten sposób, bo nie miałem wyboru, bo nie było innej drogi. Jednak spokój, który przynosi mi rozmyślanie o miłości do konkretnej osoby nie daje mi o sobie zapomnieć. Jakby na samą myśl o tym robiło mi się lepiej. Czasem wyobrażam sobie jakby to było mieć przy sobie kobietę, której mogę zaufać. Na przykład taką jak ta, którą spotkałem podczas misji na księżycu Noo-R’da. Inteligentna, pewna siebie, uśmiechnięta i piękna.
Jednak z takich rozmyślań drastycznie wyrywają mnie strażnicy, którzy hałasują, krążąc po korytarzu. Wtedy dociera do mnie i przytłacza jedna myśl: jesteś i będziesz sam. Takie jest moje przeznaczenie.
Człowiekowi przychodzą różne rzeczy do głowy kiedy przez długi czas jest sam. Zaczyna sobie wymyślać dziwne zabawy na zabicie czasu. Pamiętam, że kiedyś próbowałem przypomnieć sobie całe życie od początku. Jednak niemiłe wspomnienia z dzieciństwa sprawiły, że zaniechałem tego pomysłu. Potem pojawiały się inne: rzucanie kostkami żywnościowymi do wiadra, żonglerka wiadrem poprzez Moc, próby nawiązania kontaktów z innymi więźniami. Lecz zawsze wszystko to kończyło się pogorszeniem stanu psychicznego. Gdy uświadamiałem sobie, że jestem jeńcem wojennym, który tkwi zbyt długi czas w izolatce, zamiast naprawiać galaktykę, załamywałem się. Twierdziłem, że jestem na to zbyt młody, zbyt naiwny, zbyt mało wiedziałem i widziałem. Bałem się również tego co ze mną będzie jeżeli uda mi się przeżyć. Może będę na tyle odmieniony, że nie przyjmą mnie w Zakonie. Chyba nie potrafiłbym ułożyć sobie życia w zwyczajnym społeczeństwie. Za każdym razem te rozmyślania sprowadzały mnie do jednej istotnej sprawy: jeżeli uda mi się przeżyć, to... A jeżeli nie? Jeżeli umrę?
Zdarzały mi się myśli samobójcze – nie mogłem wytrzymać tej bezczynności, okropnej stagnacji, na którą byłem skazany. To, że cuchnąłem, że moje mięśnie prawie zanikły, że tkwiłem w ciemnościach i tortury, to wszystko nie dawało nawet możliwości poprawnego rozumowania. Najczęściej kończyłem nie myśląc o niczym. Nie potrafiąc się skupić, ze łzami żalu do świata, do ludzi, którzy spowodowali tą wojnę.
Wydawało mi się, że mógłbym się zabić gdybym miał jak. Nie bałem się samej śmierci, tylko miny mojego mistrza, który dowiaduje się o moim czynie. Jego uczeń, ten któremu poświęcił tyle czasu odbiera sobie życie dusząc się swoimi odchodami. Nie mogłem...
Gdy byłem młody marzyły mi się bitwy i chwała. Tak zostałem wychowany. Kiedy byłem młody? Nadal jestem, choć teraz czuję się dojrzalszy. Wyobrażałem sobie siebie na czele armii, prowadzącego żołnierzy do boju... Teraz wiem, że prowadziłbym ich na śmierć. Bezsens wojny przerasta mnie. Na co komu takie jednostkowe cierpienia, o których nikt się nie dowie, a które skrzywią psychikę człowieka? Ilu ludzi umarło w taki sposób? Okropieństwo. Gdy patrzy się na to z perspektywy wszystko się zmienia. A co będzie za kilkadziesiąt lat? Zapanuje pokój, a dzieci w szkołach, będą musiały się nauczyć na pamięć daty bitew i to wszystko. Suche fakty. O wojnach będą wiedziały tylko tyle.
Dni płynęły bezczynnie. Każdy był taki sam, nic się nie zmieniało. Pustka i oczekiwanie.
Biały pokój, znów tutaj trafiłem, choć teraz jest inaczej; oczy szybko przyzwyczaiły się do światła, strażnicy mnie nie biją, wszyscy się uśmiechają, cieszą się z nieznanego mi powodu. Boję się. Jeden z nich, ten który zna wspólny, podchodzi do mnie przywołując gestem kogoś zza siebie.
- Teraz nam wszystko powie. Powie czy chce, czy nie.. – mówi mi prosto w twarz. Uśmiecha się.
Zaczynam się jeszcze bardziej bać, nie wiem co dla mnie przygotowali.
Człowiek w białym kostiumie podchodzi do mnie i zaciska mi pasek na ramieniu.
Naszprycują mnie narkotykami. Przykłada mi do ręki urządzenie z igłą i małym reflektorkiem. Błysk światła – zdezynfekowane. Lekkie ukłucie, prawie nieodczuwalne. Nie wyrywam się, żeby mnie bardziej nie pokaleczyli. Siedzę spokojnie, próbując przez Moc zniszczyć lek lub przynajmniej zniwelować jego działanie.
Czekamy. Wszyscy nadal się szczerzą i żartują patrząc na mnie.
Jestem skupiony. Przez Moc docieram do narkotyku i próbuje go zatrzymać, jednak okazał się za silny, wiedziałem, że mogę opóźnić i trochę pomniejszyć jego działanie.
Mija piętnaście standardowych minut.
Uśmiechy spełzły z ich twarzy, patrzą na mnie z niedowierzaniem. Jednak mi się udało, powstrzymałem działanie tego świństwa. Choć wydaję mi się, że poszło zbyt łatwo.
Przymknąłem powieki i wtedy to się wydarzyło, pojawiło się nie wiadomo skąd. Gdy je otworzyłem nie wiedziałem, gdzie jestem, co tutaj robię, oczy miałem rozbiegane, nie potrafiłem skupić wzroku, język plątał mi się okropnie, gdy próbowałem coś powiedzieć. Lecz nadal wiedziałem, że nie mogę nic wyjawić.
Zaczęli zadawać pytania, które gdzieś już słyszałem. Wydawało mi się, że to deja vu. Zrobiło mi się potwornie niedobrze. Zwymiotowałem na demona, który stał przede mną To z pewnością był demon o czarnej skórze, który ukrywał się w białej skórze człowieka. Demon cały czas coś krzyczał, wrzeszczał, jak zarzynane zwierzę. To go paliło. Starałem się skupić na nim wzrok i nagle zapanowała ciemność.
Ocknąłem się w dziwnym pomieszczeniu, jakby wnętrzu kostki do gry. Przede mną na ścianie rysy tańczyły, co chwila łącząc się ze sobą i ponownie rozplatając. Przedstawiały dziwne kształty i wydawało mi się, że próbują mi opowiedzieć jakąś historię. Patrzyłem na to z niedowierzaniem, choć oczy miałem rozbiegane. Sam nie wiem - to chyba rysowało się w moim umyśle. Potem jakbym oglądał holofilm: przede mną przewijały się obrazy i wydarzenia z mojego życia. Potem zamknąłem oczy.
Nie wiem, czy coś im powiedziałem. Mało pamiętam z tych wydarzeń. Wszystko wydaje się zamazane jak sny. Lecz wiedziałem, że to wydarzyło się naprawdę. Przez długi czas dochodziłem do siebie. Kilka razy przyłapałem się na tym, że wpatrywałem się z otwartymi ustami w ścianę, zupełnie bez celu. Postanowiłem, że nie pozwolę im, żeby jeszcze raz tego próbowali. Zrobię wszystko, żeby im się to nie udało. Jak ludzie mogą płacić, żeby wprowadzić się w taki stan?
Zamykam oczy i uciekam w świat medytacji. Czuję jak przepływa przeze mnie Moc. Moc, jedynie ona mnie nie opuści.
Znów zacząłem rozmyślać o innych więźniach. Byłem ciekaw co zrobili, że tutaj się znaleźli. Może niektórzy są niewinni, nie zrobili nic złego i cierpią te wszystkie męki, bo byli w nieodpowiednim miejscu. A może pomogli Republice bardziej niż ja. Gdyby mieli ochotę ze mną rozmawiać... ktokolwiek. Byłoby mi o wiele łatwiej. Ale siedzę sam. Całe życie byłem sam – trudno.
Najokropniejsza jest samotność. Gdy człowiek ma z kim porozmawiać, zwykła wymiana zdań daje możliwość spojrzenia na wszystko z innej strony. Teraz siedzę sam i zastanawiam się czy to wszystko ma sens. Gdybym miał współwięźnia może powiedziałby, że to co robię jest bez sensu: nikomu nie pomogę siedząc w tym lochu. Nie mam pojęcia czy robię dobrze. I zawsze rozważam moje czyny z dwóch stron.
Gdy się budzę wcale nie jestem pewien czy spałem. Wydaję mi się że tracę przytomność, nie pamiętam, że zasypiam i nagle wstaję - nic nie odmierza tutaj czasu. Czasami wydaje mi się, że cały czas śpię, że w ogóle się nie budzę. Snuję się tu jak cień. Przestaję rozróżniać przeszłość od teraźniejszości. Wspomnienia mieszają się z mrokiem.
Muszę obmyślić plan ucieczki, jakikolwiek. Wole zginąć uciekając, niż ze świadomością, że nie próbowałem. Jedzenie i wiadro na odchody przez mały właz podaje mi robot. Z nikim więcej się nie spotykam. Od czasu do czasu po korytarzu przechadzają się strażnicy. Nie ma żadnej możliwości. Kolejne tortury zbytnio mnie wykończą, żebym zdołał się wyzwolić. Chyba, że wymknę się jak mnie będą prowadzić, albo spróbuje uciec przez właz.
Wstaję. Nadal trochę kręci mi się w głowie. Dotykam chłodnych ścian z kamienia. Pod opuszkami palców czuję wilgoć oraz napisy wydrapane przez moich poprzedników. Wiele z nich jest napisane nieznanymi mi językami. Docieram do tych, które znam i potrafię odczytać. Niektóre przywracają wiarę: „Republika”, „Wolność” inne przygnębiają: „Boże, czemu mnie opuściłeś?”, „Chcę do domu”, „Nie ma wyjścia”.
Opieram się plecami o ścianę.
Nie ma wyjścia?
Osuwam się na podłogę. Sam nie wiem, co mam robić. Muszę uciekać, ale nie mam już na nic siły. Gdyby tylko był przy mnie mój mistrz. Wyobraziłem sobie jego uśmiechniętą twarz, poprzecinaną bruzdami zmarszczek, starannie przystrzyżona, krótka broda, kasztanowe oczy i uśmiech, który sprawiał, że wszystkie problemy stawały się nieważne.
Zawsze mi powtarzał, że Jedi nigdy się nie poddaje.
Zamykam oczy.
Sala treningowa Świątyni
- Jedi nigdy się nie poddaje!
Mistrz podaje mi rękę pomagając wstać. Chwytam ją i staję na równych nogach. Pot spływa po mnie strumieniami.
- Jeszcze raz – mówię, przyjmując postawę i włączając miecz.
- Nigdy nie rezygnuj – mówi, gdy zaczynamy krążyć w prawą stronę, jak dwa drapieżniki szykujące się do ataku. – Pamiętaj, że siła mięśni to nic w porównaniu z siłą umysłu.
I poczułem zmarszczkę Mocy, która ostrzegła mnie przed błyskawicznym atakiem mistrza. Sparowałem jego cios i od razu wyprowadziłem własny. Blok, atak, parada. Poruszam się schematycznie starając się go zmylić. Moc naszych mieczy świetlnych jest ustawiona na najniższy poziom – jeżeli ostrze napotka ciało nie wyrządzi żadnej krzywdy, tylko tymczasowy paraliż.
Ta walka nie ma zasad – wszystkie chwyty dozwolone. Mistrz zawsze uważał, że to bardzo ważne, gdyż prawdziwy przeciwnik nie będzie walczył honorowo, zwłaszcza robot. Kolejny atak - ostrza się skrzyżowały, każdy napierał, próbując zmusić przeciwnika żeby ten ustąpił. Patrzyłem prosto w oczy mistrza. Nie ustąpi. Walczyliśmy już długo, a on nawet się nie spocił. Postanowiłem, więc zrobić coś bardzo nieprzewidywalnego. Szybkim ruchem wyłączyłem miecz, mistrz zachwiał się tylko przez chwilę, ale to mi wystarczyło. Skoczyłem do przodu uderzając go barkiem. Stracił równowagę i bez zastanowienia kopnąłem go w kolano. Przewrócił się. Włączyłem miecz i już miałem zadać ostateczny cios, gdy on kopnął mnie w krocze. Ból był porażający. Uderzenie pozbawiło mnie tchu i nie potrafiłem się wyprostować. Skoczył na nogi. Parowałem jego ciosy pochylony. Zadawał je coraz szybciej. Ból ustępował, jednak mistrz wychwycił szczelinę w mojej obronie i zadał dwa szybkie pchnięcia, po czym długie uderzenie z góry. Klinga uderzyła mnie w plecy paraliżując. Nie wrzasnąłem. Upadłem na kolana, a mistrz powoli zbliżał się do mnie. Miałem już paść na twarz, gdy w mojej głowie rozbrzmiały słowa: „Jedi nigdy się nie poddaje”. Resztką sił utrzymałem się w pionie choć całe ciało miałem zesztywniałe, mistrz kolistym ruchem miecza chciał uderzyć mnie w szyję. Lewą ręką złapałem za ostrze jego miecza. Na jego twarzy odmalowało się zdziwienie. Przyciągnąłem go do siebie i swoim mieczem szybko, raz po raz uderzałem w jego odsłonięte żebra. Upadł zemdlony na twarz. Chwilę chwiałem się na kolanach delektując się zwycięstwem, po czym sam zemdlałem, gdy ból nieznośnie naparł na moją czaszkę.
Wstaję i zaczynam zdrapywać napisy, czuję jak kamień wciska mi się pod paznokcie. Drapię, a po rękach spływają mi krople krwi. Wpadłem w jakiś dziwny trans. Robię wszystko mechanicznie i podświadomie, w ogóle się na tym nie skupiając. Po chwili pozostają dwa podnoszące mnie na duchu, a ja wyryłem jeszcze jedno „JEDI”. Teraz już wiem - muszę uciec... mimo wszystko.
Strach jakby zniknął. Czuję się pewniejszy, może nawet zacząłem się uśmiechać, a to za sprawą jednego napisu. Choć czasem sprawdzam, czy dalej jest na ścianie, jakby bojąc się, że gdy zniknie zabierze ze sobą całą moją odwagę i pewność siebie.
Od tamtego czasu dużo się zmieniło. Dużo płakałem, ale ze szczęścia. Po prostu poczułem się normalnie. Jakbym znowu był w zakonie. Tkwiłem tu tak długo. Tak długo. Muszę uciec. Muszę.
Znowu ktoś krzyczy. Wiem, że mam mało czasu, jeżeli nic im nie wyjawię, w końcu mnie zabiją. Krzyk. Kolejny krzyk – kolejne tortury. Choć... To nie krzyk, to śpiew. Ktoś śpiewa. Znam tę melodię. To hymn Republiki! Dobrze pamiętam te słowa. Prowadzą kogoś nowego. Żadna z tkwiących tu istot nie ośmieliłaby się na takie zachowanie.
- ... i Republika zwycięży, a jej męstwo i chwała będą wieczne. – kończy się pierwsza zwrotka.
Teraz słyszę głosy strażników. Podchodzę do drzwi, przykładam do nich głowę i nasłuchuję. Jeden z nich go uderzył.
- Niech żyje Republika! – słyszę kogoś mówiącego basiciem i coraz bardziej zdenerwowanych klawiszy. Znam ten głos, to głos Fetta, Janga Fetta. Przyprowadzili tutaj jakiegoś klona. Rozbudziła się we mnie nadzieja. Może razem z nim uda mi się uciec? Musi się dowiedzieć, że tu jestem.
- Klonie!, piękne statki nigdy nie tracą na wartości. – mówię. Takim hasłem mieliśmy się posługiwać, aby rozpoznać swoich, jeżeli coś poszłoby nie tak. Hasło na taką sytuację, jak ta.
- Bo piękno jest bezcenne – odpowiada. Też znał hasło. Słyszę syk pałki obezwładniająca przyłożonej do ciała. Nawet nie krzyknął tylko opadł na ziemię.
Ktoś zbliża się do mojej celi.
- Szatas!
Strażnik przyłożył pałkę do metalowych drzwi mojej celi, impuls elektryczny poraził mnie w głowę. Cela nabrała biało-czerwonego koloru. Poczułem straszny ból. Padłem nieprzytomny na ziemię.
Ocknąłem się.
Słyszę, że ktoś wali w drzwi. Robot sprzątający. Podstawiam pod nie pełne wiadro. Staję pod przeciwległą ścianą. Właz się otwiera, mechaniczne ramię chwyta wiadro, a po chwili wraca ono z powrotem, puste. Robot wyrzuca z siebie jeszcze 2 kostki racji żywnościowych. Właz się zamyka. Mój jedyny znajomy odchodzi bez słowa. W ciemności namacałem jedną kostkę, którą od razu wkładam do ust. Drugą chowam do kieszeni szaty. Wiadro stawiam w kącie.
Z korytarza dobywa się także inny dźwięk. Jakby drapanie o metal.
- Hej – słyszę szept dobiegający z zewnątrz. – Słyszysz mnie?
- Tak słyszę.
- Tutaj CT-2323/8845, sierżant Wielkiej Armii Republiki. Jestem w celi 24.
- Tu Antari, biznesmen kolonijny – to moje fałszywe dane, przydzielone na tą misję. Klon jest w celi na prawo od mojej.
- Cieszę się że się spotykamy, panie ... biznesmenie. Długo pan tu przebywa?
- Od rozpoczęcia interesów – nagle przez moją głowę przebiega myśl – jesteś pewien, że na zewnątrz nie ma strażników?
- Tak, przyglądałem się ich grafikom. Teraz zabrali kogoś na tortury.
Na potwierdzenie tych słów, z oddali dobiegł nas stłumiony krzyk.
- Dobrze, niech pan powie jak się tu znalazł, sierżancie?
- Moja grupa – specjalny oddział komandosów, została wysłana, żeby sprawdzić co się stało z Habokiem – Habok to ja - Przechwycono nasz statek, nie wiem co się stało z załogą, mnie obezwładniono i zabrano tutaj. Zabiliśmy piętnastu z nich.
- Aha. Co sądzisz o przechadzce?
- Drogi; przez właz od robota, lub gdy prowadzą na tortury.
- Potwierdzam, musimy stąd uciekać i to szybko, jestem tutaj zbyt długo. Muszę wracać do rodziny, pewnie się martwią.
- Tak, martwią się, zwłaszcza ojciec – mówi.
Gdy to usłyszałem łzy napłynęły mi do oczu i jakby ktoś ścisnął mnie za gardło – nie umiałem złapać tchu. Mój mistrz, nie ma o mnie żadnych wieści. Zapewne pogrzebał mnie już, jak wielu swoich przyjaciół podczas tej wojny.
Rozmawialiśmy jeszcze długo o ucieczce. Doszliśmy do wniosku, że sierżant ucieknie podczas wizyty robota sprzątającego. Jakoś otworzy moją celę i razem uciekniemy. Wiem, że oślepnę, kiedy ujrzę światło. Ale wolność jest ważniejsza.
Myśl o ucieczce przywróciła mi radość. Już dawno się tak nie cieszyłem. To uczucie wypełniło mnie całego dając mi nową siłę. Wiem, że może się nie udać, a wtedy zginę, ale... Jedi nigdy się nie poddaje.
Jutro wszystko będzie inaczej.
Jutro...
Drzwi otwierają się ze szczękiem. Miałem opaskę z szaty na oczach, która chroniła mnie przed światłem. Wstałem i zjadłem szybko kostki żywnościowe – potrzebowałem energii. Postawiłem wszystko na jedną kartę.
- Uciekamy – powiedział sierżant i uścisnął mi rękę. – Panie generale... – wziął mnie pod ramię i wyprowadził na korytarz.
Byłem okropnie słaby. Słaniałem się na nogach. Szliśmy przez chwilę. Zatrzymaliśmy się, sierżant robił coś i znów ruszyliśmy.
Zacząłem się bać. Tak długo nie wychodziłem, bałem się wrócić do świata, którego już nie pamiętałem i nie znałem. Tutaj wiedziałem co mnie czeka. Koniec! Uciekam.
- Czy wykonał pan swoje zadanie, sir? – przerwał mi rozmyślania sierżant.
- Nie, mówiłem już. Schwytano mnie, gdy tylko wylądowaliśmy. Nie zdążyliśmy nikogo zwerbować.
- Zwerbować?
- Zostałeś zapoznany z celem mojej misji?
- Nie.
Wydało mi się to bardzo dziwne. Skoro miał ruszyć mi z odsieczą, to powinien wiedzieć o mnie wszystko. Jeżeli nie został zapoznany z tymi informacjami to może tak chciała Rada, a wtedy nie powinien o nic pytać.
- To czemu pytasz? – przystanąłem i skierowałem twarz w jego kierunku, pytając tonem człowieka, który całe życie wydaje rozkazy.
- Nie wiedziałem, czy wykonał pan swoje zadanie, sir.
Jego odpowiedź nie spodobała mi się. Nic mi się nie podobało w obecnej chwili. Postąpiłem krok naprzód, zbliżając się do niego. Nie czułem jego oddechu. Chciałem dotknąć jego twarzy, ale uchylił się. Następnie zrobiłem szybki ruch i chwyciłem go za... maskę.
- Co do...? – nie zdążyłem dokończyć, gdyż Moc ostrzegła mnie przed jego atakiem. Chciał uderzyć mnie w głowę jakimś przedmiotem, ale zrobiłem unik i uderzyłem go w brzuch. O dziwo, nie napotkałem stalowych mięśni, które na ogół miały klony i choć uderzenie było słabe powaliło przeciwnika. Gdy się przewrócił zacząłem go kopać po plecach. Stwierdziłem, że przestał się ruszać, schyliłem się i dotknąłem jego maski. Zdjąłem ją. To był syntezator mowy. Oszukali mnie! Uknuli podstęp, żeby wyciągnąć ode mnie informacje. Jaki byłem głupi, uwierzyłem we wszystko – tak bardzo chciałem uciec. Tylko skąd wiedzieli o haśle?
Przypomniało mi się. Nie chciałem tego przyjąć do świadomości, ale to było jedyne wytłumaczenie: ten dzień, w którym podali mi narkotyk – nie pamiętałem co im powiedziałem. Mogli ze mnie wyciągnąć praktycznie wszystko.
Człowiek leżący u moich stóp zajęczał. Muszę uciekać.
Kopnąłem go w twarz na odchodne.
Zacząłem biec korytarzem, nie miałem pojęcia gdzie dotrę. Biegłem przed siebie, a prowadziła mnie Moc. Nagle nadziałem się na blaster, który leżał na jakimś stole. Wziąłem go i pędziłem dalej. Choć oczy miałem osłonięte widziałem wszystko wokół mnie. Moc pokazywała mi gdzie mam podążać. Pozwoliłem żeby mnie prowadziła. Byłem już blisko wyjścia, czułem je tak wyraźnie.
Nie miałem już sił. Nie będę walczył. Osunąłem się na kolana. Po moich ramionach spływała krew. Wypuściłem blaster z ręki. „Jedi nigdy się nie poddaje” teraz było nieważne.
- Oszustwo to chyba domena Separatystów, przyjacielu – powiedziałem.
- Tak, to chyba prawda. – odpowiada silusjanin, który udawał klona, mierząc do mnie z miotacza. – Chcą wygrać za wszelką cenę to wszystko. Nie mają żadnych zasad...
Przewróciłem się i podparłem o betonowy blok, który mnie osłaniał. Przez Moc widziałem ściany osmolone od energetycznych strzałów.
- Mam nadzieję, że przynajmniej tobie się uda – dodałem z szyderczym uśmiechem.
Na czole poczułem zimno metalu. Silusjanin przycisnął pistolet do mojej głowy i usłyszałem jak go przeładowuje. W tamtej chwili poczułem największą ochotę na to, aby ... żyć, po prostu żyć. Ściągnąłem szmacianą opaskę z oczu. Siedziałem. Na końcu pomyślałem tylko o tym, że tak naprawdę nigdy nie byłem szczęśliwy... W ostatnim odruchu obrony chciałem chwycić za jego broń. Pociągnął za spust jakby zmuszony moim zachowaniem. Potem ostatni raz zapadła ciemność. Śmiertelna ciemność i cisza.
Mistrz Toma Uk przechadzał się korytarzami Świątyni Jedi. Rozmyślał o wojnie i o swoim uczniu. Jakiś czas temu wyczuł zmarszczkę Mocy, która nie mogła oznaczać niczego dobrego. Przez wiele godzin dziennie oddawał się medytacjom próbując go odszukać, lecz teraz miał wrażenie, że już na to za późno.
Z rozmyślań wyrwał go tupot. Odwrócił się: ku niemu biegł padawan, który obecnie miał dyżur przy bramie. Nie miał uradowanej miny. Choć od początku wojny rzadko się to zdarzało komukolwiek.
- Mistrzu, kazano mi to przekazać – powiedział i wyciągnął przed siebie podłużne pudełko. Ukłonił się pospiesznie i odszedł. Wyglądał na przestraszonego.
Mistrz trzymał pudełko w trzęsących się rękach. Wiedział co znajduje się w środku. Wiedział, ale bał się je otworzyć. Bał się, albo nie chciał. Powoli je otworzył. Łzy spływały mu po policzkach i nie miał zamiaru ich ocierać, wiedział, że przez długi okres będzie płakał. Wyciągnął srebrny cylinder. Zważył go w dłoni. Powoli wyślizgnął mu się z palców i z głuchym łoskotem upadł na ziemię.
- Joanie... Mam nadzieję, że się nie poddałeś.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 7,57 Liczba: 7 |
|
Włochacz2008-07-23 20:14:21
Pisz więcej, widać że masz ukryty talent, choć do końca go nie użyłeś.8/10
Dorg2008-07-23 16:14:40
Opowiadanie bardzo ciekawe, choć parę rzeczy mi się trochę nie zgadzało(większość z nich wymieniła Kasis). Pisz więcej, bo masz talent. 7/10
Kasis2008-07-23 13:26:45
Ciężko mi ocenić to opowiadanie, ponieważ mam co do niego mieszane uczucia.
Z jednej strony mi się dość podoba, a z drugiej pewne rzeczy mi tam zgrzytają (momentami zachowanie tego Jedi lub klonów). Nie mogę pojąć, dlaczego mistrz Joana płakał gdy wysłano go na tą misję. Rozumiem, że jako Jedi przywiązany do swego ucznia, niepokoiłby się, był przejęty i zasmucony. Wiadomo wojna. Ale te łzy mi nie do końca tam pasują.
Hmmm, niech będzie 6. Pisz więcej, bo wydaje mi się, że jak poćwiczysz to będzie jeszcze lepiej:)