TWÓJ KOKPIT
0

Dlaczego Rebelia? :: Twórczość fanów

Autor: Nadiru Radena



1 rok po zniszczeniu Pierwszej Gwiazdy Śmierci

**********


Acee Lark nie zaliczał się do ludzi niecierpliwych, nerwowych lub łatwo wpadających w gniew, ale nawet jemu przytrafiały się momenty, kiedy pragnął wyrzucić z siebie wiązankę przekleństw. Ostatnio te momenty nachodziły go częściej — szczególnie po paru minutach spędzonych na świeżym powietrzu planety zwanej Erdevik.
Blisko trzydziestoletni Chalactanin skrzywił się i rozpiął kolejny guzik swojej znoszonej szarozielonej wojskowej koszuli. Iście piekielny dzień, jak zresztą każdy jeden na Erdeviku, pomyślał cierpko, jedyną radość czerpiąc z faktu, że jego ciemna karnacja przynajmniej chroniła go przed zabójczymi promieniami słonecznymi. Niestety, przed chmarami insektów już nie.
Jakkolwiek zła była pogoda, nie grała wielkiej roli w jego zawodzie. Acee Lark parał się bowiem pracą najemnika, a był w niej na tyle dobry, że zebrał wokół siebie grupkę podobnych sobie „kondotierów”, którzy odrobinę prześmiewczo mówili na niego „kapitan” i właśnie leniuchowali w rozkosznym cieniu namiotu. Sam namiot był niewielką częścią obozu lokalnego oddziału Sojuszu Rebeliantów, który rozłożył się u stóp łańcucha górskiego, na skraju gigantycznej dżungli, podobno tak wielkiej, że w jednym miejscu rozciągała się na sto kilometrów.
T-tak, Sojusz Rebeliantów. Zgrzytnął zębami. Gdyby nie Rebelia i jej kredyty, ani Lark, ani tym bardziej jego ludzie nie musieliby zbijać bąków i toczyć daremnych bojów z grosami owadów na Erdeviku przez ostatnich pięć dni. Niemniej, dopóki buntownicy im płacili, nie było wielu powodów do narzekań. A płacili całkiem nieźle jak na garstkę partyzantów na totalnym zadupiu galaktyki.
Lark powoli zbliżał się do namiotu, jak szumnie zwano szeroką płachtę materiału zawieszonego między sześcioma słupami, ale w pewnym momencie zatrzymał się, żeby odczepić od nogawki kawałek siatki maskującej, która nagle zleciała z jakiejś skrzynki i wpadła mu w drogę.
— Co tam piszesz, Trench? — rozległ się chrapliwy głos czarnoskórego Ubesjanina, którego wszyscy przezywali Black, a który lubował się w eliminowaniu przeciwników każdą bronią inną niż blaster. — Swój testament?
Odpowiedział mu przyduszony śmiech Uzdina, szczupłego Durosjanina, który w drużynie najemników zajmował się wszystkim tym, co nie wybuchało i nie strzelało.
— Literaturę piękną — oświadczył z wyższością Trench, pierwszy specjalista do spraw efektownego wysadzania w powietrze tego, co należało (i nie należało) wysadzić. — Twoja przyciężka mózgownica nie będzie w stanie pojąć ponadczasowej i uniwersalnej wartości tego utworu, dlatego też pozwolę sobie na jego przeczytanie.
Durosjanin ponownie się zaśmiał.
— Tak, tak, „artysto”. Czytaj!
Trench zignorował kpinę w słowach kolegi i chrząknął głośno.
— „Dlaczego Rebelia?” — zaczął podniosłym tonem, a po chwili dodał ciszej swoim naturalnym głosem: — Na użytek Blacka: to był właśnie tytuł mego dzieła.
Durosjanin wybuchnął śmiechem.
— Ciii. — Trench kontynuował: — Walczymy dla Rebelii spod znaku karmazynowego feniksa, gdyż cenimy wolność wszystkich obywateli wielkiej galaktyki, która płaszczy się pod obcasem podłego, uprzedzonego i w ogóle bardzo złego Imperatora. — Durosjanin zachichotał znowu. — Cicho, to poważna literatura. Ekhm, gdzie ja byłem? A... Walczymy dla Rebelii, gdyż wierzymy, że w wielkiej, wielobarwnej i wielonarodowej galaktyce musi zatriumfować sprawiedliwość, której nie ukojono unicestwieniem ohydnej, megalomańskiej i w ogóle bardzo złej Gwiazdy Śmierci. Walczymy dla Rebelii, gdyż...
— ...to ona w swej łaskawości obdarza nas zawartością swego skarbca, a nie głupie, skąpe i w ogóle bardzo złe Imperium — dokończył za niego Acee Lark, wychodząc zza stosu skrzynek. — Mówiąc w basicu: oni dają nam więcej.
Trench zrobił powątpiewającą minę i zazezował oczami gdzieś za plecy swojego dowódcy. Chalactanin odruchowo odwrócił głowę.
Jego spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem zielonych oczu wcale niebrzydkiej jasnowłosej kobiety w mundurze Sojuszu. Amari, bo tak brzmiało jej imię, uśmiechnęła się leciutko i zniknęła za najbliższym szałasem.
— Jak już mówiłem — podjął Acee, z trudem maskując zakłopotanie obojętnością — oni dają nam więcej.
— Jasne, kapitanie, jasne — skwitował z przekąsem Trench, rzucając swój elektronotatnik w kąt. Durosjanin ryknął śmiechem i gdy wszyscy na niego popatrzyli, gotowi uciszyć kompana kilkoma dosadnymi zwrotami, zauważyli że pozbawiony kontaktu z rzeczywistością Uzdin wlepia oczy w ekranik swojego podręcznego komputera.
Trench westchnął ostentacyjne i proszącym wzrokiem zerknął na dowódcę.
— Powiedz, że przynosisz dobrą wiadomość.
— Nawet dwie. Ale mam też złą.
— Zacznij od złej.
Najemnicy, nie licząc Uzdina, popatrzyli na piątego członka zespołu — Ino’ks Ithu, zazwyczaj małomówną, ponurą samicę bladoskórej humanoidalnej rasy Anomid, która wypełniała rolę drugiego eksperta od działań z użyciem „ostatecznych środków perswazji”, jak sama z przewrotną wesołością określała ładunki wybuchowe.
— Będziemy musieli przejść się po lesie.
Ino’ks prychnęła, co zabrzmiało dziwacznie w jej masce zakrywającej usta, która jednocześnie robiła za wokoder.
Trench jęknął, a Black mu zawtórował.
— A teraz dobre nowiny. Pierwsza: mamy misję. Druga: mamy rozrywkową misję.
Trench klasnął w dłonie i natychmiast poderwał się z zardzewiałej pryczy, co wywołało tak przeraźliwe skrzypienie, że Uzdin na moment uniósł oczy znad swojego komputerka.
— Zbierać się. Wszystko wyjaśnię po drodze — oświadczył Lark. — I ruchy, ruchy! Czeka nas długa droga.

**********


Dwie godziny później w uszach Acee Larka wciąż rozbrzmiewała sarkastyczna odpowiedź Trencha na jego słowa o kredytach. Mimo iż naprawdę chciał skupić się na planowaniu nadchodzącej akcji, jego myśli raz za razem zbaczały ze szlaku i zakotwiczały się wokół Amari. Kobieta od razu zwróciła na niego uwagę, a i on nie potrafił ukryć, że Rebeliantka bardzo mu się podobała. W ciągu pięciu dni zamienili ze sobą zaledwie parę zdać, ale to chyba tylko spotęgowało obopólne zainteresowanie.
Trench podpowiadał mu, że powinien po prostu do niej podejść i porozmawiać (wyraził to oczywiście z pomocą mniej cenzuralnych słów), ale o ile Lark nie znał czym jest strach nawet w największym zamęcie bitewnym, o tyle delikatne sprawy w rodzaju kontaktów interpersonalnych z przeciwną płcią przepełniały go jakimiś dziwnymi lękami.
Głośne plaśnięcie oderwało Chalactanina od niespokojnych rozważań.
— Cholerne robale! — warknął Trench, masując się po zaatakowanym przez owada karku.
` — Cholerna dżungla! — dodał Black, z obrzydzeniem odrywając podeszwy swoich butów od grząskiego gruntu, po którym wszyscy stąpali.
— Cholerna planeta — skończył beznamiętnie Uzdin, wskazując oczami wetkniętymi w holograficzny obraz, jak bardzo interesowały go przyziemne sprawy.
— Zachowujecie się jak baby. Bez obrazy, Ino’ks — powiedział dowódca. — Co to dla nas parę robaczków, hektolitry bagna, tryliardy roślinek i cała ta „cholerna” reszta?
Trench wypowiedział swoją opinię na ten temat po huttyjsku, dzięki czemu przynajmniej jedna osoba w zespole — oczywiście Durosjanin, który i tak nikogo nie słuchał — nie została zmuszona poznać trzech nowych przekleństw, z tylu bowiem wyrazów składała się ta przydługa opinia.
— Dobra, to może dla poprawienia humoru jeszcze raz powtórzymy sobie na czym polegają nasze role? — podsunął Chalactanin po chwili bezsensownego wpatrywania się w bezkresną ścianę zieleni, brązu i, sporadycznie, innych barw, które zewsząd ich otaczały.
— Black cichcem wykańcza szturmusiów na straży, ja i Ino’ks zostawiamy naszym szaro-biało-czarnym przyjaciołom kilka prezentów, a ty kapitanie załatwiasz wszystkich idiotów, którzy chcieliby nam popsuć zabawę. — Trench potrząsnął workiem pełnym ładunków wybuchowych i rozdziawił usta na całą szerokość, ziewając na pokaz. — Chwila, a co ma robić Uzdin?
— Pilnować, by szaro-biało-czarni byli tam, gdzie ich nie ma, czyli jak najdalej od nas — rzekł za Durosjanina Black, klepnąwszy swego kompana z całej siły w plecy. Ten bezgłośnie jęknął, ale nawet na pół sekundy nie oderwał źrenic od ekraniku. Larka rzadko cokolwiek zaskakiwało, ale czasem zachodził w głowę jakim cudem Uzdinowi udawało się bez patrzenia na drogę iść przez dżunglę i ani razu nie zaliczyć potknięcia. Zawsze dochodził do wniosku, że była to albo jedna z ukrytych zdolności Durosjan albo sprawka tej mitycznej Mocy.
Po jakimś czasie dżungla przeistoczyła się w rozrzedzony lasek, zaś rozmokła ścieżka w śliskie skały. Rozpoczął się krótki, ale najbardziej męczący etap ich wędrówki — wspinaczka i przedarcie się przez labirynt głazów, do wylotu długiego wąwozu, gdzie miał być ulokowany ich cel.
Najemnicy zaczęli narzekać już po kilku minutach marszu.
— Cholerne kamienie! — warknął Trench, ścierając sobie skórę na kolanie przy niefortunnym ześlizgnięciu się ze skały.
— Cholerny wiatr! — dodał do tego Black, czując jak dygocą mu wszystkie spocone mięśnie, narażone na chłodne podmuchy wiatru.
— Cholerna planeta — skwitował beznamiętnie Uzdin, dopełniając tradycyjnego już rytuału.
Lark przewrócił oczami, ale tym razem powstrzymał się od wypowiedzenia kąśliwej uwagi.
Wkrótce najemnicy zobaczyli w oddali przed sobą wystającą ponad wzniesienie antenę łączności — pierwszy element grupki imperialnych budynków o nieznanym przeznaczeniu. Czy istotnie było ono nieznane, czy po prostu Sojusz łaskawie nie podzielił się z nimi tą informacją, niespecjalnie miało znaczenie dla Larka. Jego jedynym zmartwieniem było to, ażeby nieznane przeznaczenie budynków pozostało nieznanym już na zawsze.
Rebelianci odwalili kawał dobrej roboty, dostarczając im precyzyjnych danych na temat wyglądu tajemniczych obiektów. Dzięki temu kapitan i jego drużyna wiedzieli, że spoglądając ostrożnie zza skał, zobaczą trzy cylindryczne struktury o rozmaitych rozmiarach oraz dwa małe, kwadratowe budyneczki przycupnięte tuż obok. Wokół całego obszaru kręciła się para machin kroczących AT-ST, którym pomagało przynajmniej kilku szturmowców. Raport zwiadu Sojuszu nie mówił nic o czujnikach, ale w związku z zauważonym brakiem kamer, Acee Lark uznał za wielce prawdopodobne, iż te pierwsze zostały gdzieś zainstalowane.
Ale od tego, by się nimi zająć, był ktoś inny.
— Czysto — rzekł Uzdin, czyli „ktoś inny”, wystukując polecenia na klawiaturze swojego komputerka, podłączonego do groźnie wyglądającego urządzenia z mnóstwem przewodów, drucików i antenek. — Faceci w bieli to wszystko, co mają Imperialce.
— Świetnie — powiedział Lark. — A teraz poproszę o nagranie z piosenką „Ratujcie nas dzielni rycerze Imperatora”.
— Się robi, kapitanie.
Minęło kilka sekund i jeden z AT-ST nagle ożywił się bardziej (jeżeli w ogóle można było rzec o ożywieniu się maszyny) i ruszył w kierunku drugiego końca wąwozu.
— Mogę rozwalić tego, co został? — spytał nagle Trench.
Chalactanin rzucił podwładnemu takie spojrzenie, że ten podniósł ręce i zaśmiał się nerwowo.
— Hej, tylko pytałem!
— Całe twoje szczęście. I nie wychylaj się — mruknął dowódca. Black przykucnął pod skałą, dobrych kilkadziesiąt metrów dalej, i Acee, po odczekaniu paru minut, dał mu dłonią znak do wkroczenia do akcji. Ubesjanin skinął głową i lotem błyskawicy popędził pod ścianę pierwszego z dwóch kwadratowych budyneczków. W okolicy jego rąk błysnęło coś metalicznego.
Obserwujący to wszystko kapitan uśmiechnął się kącikiem ust. T-tak, Black z pewnością wiedział do czego służy wibroostrze. I miecz. I topór. I wszystko inne, co tylko dawało się użyć jako broń bezpośredniego kontaktu.
Nieświadomi niczego szturmowcy przeszli nieopodal skrytego w cieniu Blacka i już po chwili leżeli na ziemi bez życia.
— Za łatwo nam idzie — burknęła Ino’ks. Nie czekając na pozwolenie, ruszyła biegiem ku zbiorowisku imperialnych gmachów. Trench poleciał za nią i Lark został sam z Durosjaninem, przykręcając do karabinu blasterowego specjalny celownik. Zerknął na Uzdina, by upewnić się, że wszystko jest w porządku i skoncentrował się na podziwianiu przez okular lunety sprawnie przeprowadzanej operacji przyspieszonego wyburzania.
Kiedy Anomidanka i Trench kończyli zakładanie ostatnich ładunków, Uzdin szturchnął dowódcę i wskazał na ekran komputerka. Jako że ciąg licz, kresek i kolorów zupełnie nic nie mówił Larkowi, ten spytał:
— Co to jest?
— Nie jestem pewien, kapitanie, ale zdaje mi się, że ktoś w pobliżu właśnie posługuje się jakimś zakłócaczem...
— Mówisz mi to dopiero teraz? — Chalactanin spiorunował wzrokiem zakłopotanego Durosjanina.
— Bo dopiero teraz to zauważyłem. To zakłócanie działa tylko w zakresie odczytywania form życia i...
Acee Lark zbladł. Gwałtownie odwrócił głowę w kierunku budynków, ale było już za późno.
Pośród imperialnych struktur zaroiło się od opancerzonych, białych postaci z karabinami blasterowymi wymierzonymi w trójkę całkowicie zaskoczonych najemników. W tym samym momencie w wąwozie zmaterializowała się — niemal dosłownie znikąd — cała gromada żołnierzy w akompaniamencie wojskowych swoopów, mobilnych wyrzutni rakiet i pojedynczego rydwanu bojowego.
Chalactanin uniósł ręce jeszcze zanim usłyszał za sobą charakterystyczny chrzęst zbrój szturmowców i stukot ich okutych butów.
— No to wpadliśmy — stwierdził z niemałą irytacją.

**********


Kiedy szturmowcy z pedantyczną dokładnością uwolnili ich od ciężaru wszystkich niebezpiecznych narzędzi, najemnicy zostali skierowani do środka największego z trzech cylindrycznych budynków. Na widok tego, co tam zastali, głośno jęknęli.
— To chrzaniona atrapa! — oburzył się Trench, nie mogą uwierzyć, że jego cenne ładunki wybuchowe miały zniszczyć coś tak bezwartościowego. — To nie fair!
— Nawet nie wiesz jak bardzo — odezwał się młody człowiek w szarym mundurze, który niespodziewanie wyłonił się z szeregu nieruchomych szturmowców. W głosie postawnego bruneta, którego jedynie z litości można by nazwać przystojnym, pobrzmiewała ironia. — Całe szczęście dzięki wam sytuacja zrobi się bardziej fair, a mój kochany braciszek nie będzie musiał się mnie wstydzić.
— A ów kochany braciszek to...? — spytał Acee Lark, uchwyciwszy w specyficznym, wiejskim akcencie oficera szczyptę typowej dla osadników z Zewnętrznych Rubieży buty.
— Wielki Admirał Miltin Takel — odparł z dumą mężczyzna. — A ja jestem Griff Takel, Gubernator Erdevika.
— Bardzo zaszczytne stanowisko — zakpił pod nosem Black, wcale nie przejmując się tym, że otacza go kilkudziesięciu żołnierzy Imperium.
— Śmiej się śmiej, ale kiedy tu skończę z Rebelią, przeniosą mnie w nagrodę na Esseles! — powiedział z wyższością Takel. — Was też nie minie nagroda, ma się rozumieć.
Kapitan najemników uniósł brew w zaciekawieniu.
— Nagroda?
— A myśleliście, że kto was tu sprowadził, może Rebele? — Takel roześmiał się nieprzyjemnym, chrapliwym śmiechem. — Widzicie, ci co was wynajęli zrobili to, bo moi ludzie w obozie buntowników nawciskali im kit, że zbieramy tu wielką armię czy coś w tym rodzaju i tylko wy możecie nas posłać w Sithów. Siedzieliście w obozie parę dni, co byście później łatwiej zrobili to, co my tam damy wam do zrobienia.
— Czyli?
— No, to chyba jasne. — Brązowe oczy Griffa Takela zalśniły. — Rozwalić to byśmy ich mogli raz dwa, i to już miesiące temu, ale nam chodzi, żeby dorwać szychy tutejszej Rebeli, największych ważniaków. Żywych, ma się rozumieć.
— To znaczy, że mamy ich zdradzić? — spytał podejrzliwie Trench.
— Czemu od razu takie mocne słówka? — Gubernator zachichotał. — Po prostu wasza umowa nieco szybciej wygaśnie. A powiem wam, że damy wam równo dwa razy tyle ile Rebele wam już dali i mieli dać za rozwalenie tego tutaj. No i dostaniecie moją rekomendację na przyszłość. — Ktoś z drużyny Larka musiał zrobić sceptyczną minę, bo oficer szybko dodał: — Rekomendację od Wielkiego Admirała Takela, ma się rozumieć. Dam wam parę minut na zastanowienie się. Aha, jakbyście roboty nie chcieli, to... cóż, czeka was „długie zwiedzanie imperialnych zakładów penitencjarnych w wielu malowniczych zakątkach galaktyki”, jak mawia mój braciszek.
Z tymi słowami błąkającymi się gdzieś między ścianami atrapy, szturmowcy i ich zwierzchnik zostawili najemników samych.
— Czy ja jedyny odnoszę wrażenie, że tak czy siak źle na tym wyjdziemy, a tutejszy gubernator jest przysłowiowym pałacowym głupkiem? — zagadnął jako pierwszy Trench, przebiegając wzrokiem po zamyślonych twarzach pozostałych najemników. — Hej, nie odstawiajcie mi tu cmentarza...
— Do tej pory nikogo jeszcze nie zdradziliśmy — podsunął nieśmiało Uzdin, a Black prędko wsparł go kiwnięciem głową i słowami:
— I tak powinno zostać. Zbratamy się z Imperialcami, oni nas puszczą, a my ostrzeżemy Rebelię i zwiejemy gdzie błyszczostym rośnie.
Zadowolony ze swojego planu Ubesjanin poszukał pozytywnego odzewu w oczach kapitana, lecz zamiast niego głos zabrała Ino’ks Ithu:
— Ten gubernator może robi za głupka, ale jest jak aka’na’y, za sprytny. Nie uda się.
Oświadczenie to w innych ustach brzmiałoby jak wyświechtany truizm, jednak Acee Lark, mimo iż nie było tego widać, bardzo poważnie traktował opinie Anomidanki. Zazwyczaj tego nie żałował — i świadomość tego stanu rzeczy była najgorsza. W jego umyśle toczyła się bitwa, gdzie po jednej stronie stały logiczne racje, a po drugiej nadzieje i mgliste możliwości. Do tego jeszcze dobijały się uczucia względem pewnej jasnowłosej kobiety.
— Lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu — oświadczył mało odkrywczo Trench. — Może Imperialcy nam nie zapłacą, a może zapłacą. Zawsze jest szansa na to drugie. Rebelianci na pewno już nam nic nie dadzą. Poza tym pamiętajmy o zasadzie „kto daje najwięcej”.
Trench ułożył mięśnie twarzy w cwaniacką minę, ale Black pokręcił głową z dezaprobatą.
— A gdzie się podziały te twoje ponadczasowe i uniwersalne wartości?
— Niestety, zdaje się, że już się zdewaluowały.
— Powinieneś pisać tragedie, „artysto”.
Dwaj mężczyźni zmierzyli się nieprzejednanymi spojrzeniami, ale pierwszy, co zdumiało Chalactanina, poddał się Ubesjanin.
— Dobra, jestem za kasą.
Zapadła nerwowa cisza.
— Kapitanie?
Acee Lark podniósł wzrok, który dotąd miał utkwiony w szaroburej podłodze. Doskonale czuł, że cztery pary oczu uważnie wpatrują się w niego. Musiał podjąć decyzję — choć precyzyjniej byłoby rzec, że jedynie wypowiedzieć ją na głoś. Wybór był bowiem oczywisty.
Zaskrzypiały założone na klasycznych zawiasach drzwi i do środka z powrotem weszli żołnierze Imperium na czele z Griffem Takelem. Gubernator stanął parę metrów przed Larkiem, mierząc go wyczekującym spojrzeniem.
Dowódca najemników pozwolił sobie kilka sekund potrzymać Takela w niepewności.
— Możemy omówić szczegóły naszego kontaktu.
Imperialny Gubernator Erdevika uśmiechnął się promiennie.

**********


Detonacja ładunków wybuchowych nastąpiła kilkanaście minut po tym, jak grupka najemników rozpoczęła podróż powrotną.
— Marnotrawstwo — mruknął Trench.
— Konieczność — sprostował Lark, sprawdzając czy Imperialni nie majstrowali przy jego karabinie blasterowym. — Huk eksplozji sięgnie uszu Rebeliantów, co da nam dowód...
— Tak, kapitanie, tak, wiem — stęknął. — Nie to miałem na myśli.
— Myśli? — wtrącił się Black — Przesłyszałem się, czy Trench próbował nam właśnie zasugerować, że potrafi myśleć?
— Zamknij się — warknął zagadany i westchnął ciężko z irytacją.
Acee Lark nie musiał na niego patrzeć, by poznać źródło jego złości i nietypowego rozdrażnienia. Układ z imperialnym gubernatorem nie napawał nawet szczyptą optymizmu. Powrót do bazy Sojuszu z pięcioma mikroskopijnymi kamerami — dla każdego po jednej, „dla utrwalenia lojalności”, jak się wyraził Takel z irytującym uśmieszkiem igrającym w kąciku jego warg — był tylko jedną z rzeczy, które mieli uczynić. Drugą było upewnienie się, żeby nikt z dowództwa Rebelii nie uciekł „imperialnej sprawiedliwości”.
Byli najemnikami i podejmowali się dużo gorszych zadań, więc w zasadzie zlecona im misja nie powinna być powodem żadnego niezadowolenia. W prawdziwą furię wprawiało ich, że całą sumę kredytów otrzymają dopiero po zakończeniu akcji — a zanim do tego dojdzie, oni znajdą się w epicentrum szturmu imperialnych żołnierzy, którzy raczej na pewno nie będą się wahać przy naciskaniu spustów, gdyby „przypadkiem” wycelowali w kogoś z nich.
Fatalnie, nawet jeśli nie liczyć pewnych kwestii, które pozornie zostawił za sobą, gdy zdecydował się zostać „kapitanem”.
Głęboko wciągnął do płuc wilgotne powietrze dżungli. Nie było czasu na takie deliberacje.

**********


Triumfalny powrót do bazy tuż przed zapadnięciem zmroku był jednym wielkim pokazem fałszu. Począwszy od samego „triumfu”, poprzez okazywaną radość, a skończywszy na mniej lub bardziej entuzjastycznym przyjmowaniu gratulacji — wszystko to było obłudą, którą z ogromną satysfakcją odstawiali zarówno Trench, jak i Black. Ino’ks Ithu i Uzdin milczeli, niespecjalnie interesując się całym zamieszaniem.
Tylko Acee Lark zachował w sobie dość przyzwoitości, by nie brać udziału w tym ponurym przedstawieniu teatralnym. Od razu odłączył się od swoich kompanów. Szukając wytchnienia od dręczących go wątpliwości i roześmianych Rebeliantów, zaczął kluczyć między najróżniejszymi namiotami i skrzynkami z zaopatrzeniem.
Właśnie wtedy, kiedy najmniej tego potrzebował, natknął się na Amari.
Zielonooka kobieta zmierzyła go lekko zaskoczonym spojrzeniem, w którym niezbyt dobrze kryło się zafascynowanie. Zaprezentowała mu niepewny, lecz ciepły uśmiech. Lark otworzył usta, ale nie wykrztusił z siebie żadnego dźwięku. W takich chwilach jak ta, pragnął bądź zapaść się pod ziemię, bądź skrzyczeć samego siebie za swoje uprzednie niezdecydowanie. Ileż mogłoby się zmienić, gdyby... klasyczne „gdyby”.
Amari z zakłopotaniem przestąpiła z nogi na nogę i zagaiła:
— Słyszałam, że wysadziliście w powietrze jakąś bazę Imperialnych.
— Owszem — odparł z nienaturalną sztywnością i by zmyć niekorzystne wrażenie, dodał z nikłym uśmiechem: — Ale „baza” to słowo nieco na wyrost.
Kobieta odesłała mu uśmiech, lecz rozmowa nadal była napięta jak struna w antycznym łuku. Jakie wspólne tematy mogli odnaleźć idealistyczna Rebeliantka i bezwzględny najemnik parający się pracą dla wszystkich tych, którzy byli gotowi mu zapłacić? Lark mimo to nie zrezygnował.
— Od jak dawna tu jesteś? Na planecie, znaczy się.
— Od urodzenia — odpowiedziała z nutką żalu. — Prawie wszyscy ludzie, których tu widzisz są z Erdevika. Nikt nas nie szkolił, a te mundury — dotknęła placem cienką zieloną bluzkę — uszyliśmy sami. Jedyne, co dobrze umiemy, to się ukrywać. To dlatego Sojusz was tu przysłał, chyba.
Amari wzruszyła ramionami; udawała, że niespecjalnie się nad tym rozwodziła. Acee ogarnęło dziwne uczucie, coś na kształt świadomości niespełnionego zadania, którego nie wolno mu było zawalić. Było też coś innego, coś, co nieustannie tłukło się i przewijało przez jego głowę, ale nie był w stanie tego zidentyfikować. Teraz czuł to coś z pełną mocą.
— Walczyłaś kiedyś na polu bitwy? — spytał, pragnąc zepchnąć rozmowę na bardziej znajome tory.
Kobieta pokręciła głową i odwróciła wzrok, jakby odrobinę się wstydziła.
— Moja specjalność to to. — Położyła dłoń na stojącej nieopodal skrzynce, na której widniał fioletowy romb, symbol zaopatrzenia medycznego. Kobieta rozchmurzyła się po chwili, szybko wrócił jej zapał, ogień, który tak mu imponował, a którego sam nie posiadał. — Logistyka, amunicja, lekarstwa, żywność... bezużyteczne środki na ukąszenia. — Roześmiała się cicho. — To moje królestwo. Inni są od dźwigania karabinów.
Zerknęła na Larka, który zorientował się, że miała na myśli jego — i tylko jego, bo w jej rozweselonym tonie słychać było autentyczny podziw. Poczuł, że tonie. Nie mógł mieć wątpliwości i nie mógł roztrząsać decyzji już podjętych — a obecność Amari sprawiała, że zaczął to czynić, gubić się. Musiał przeciwdziałać, zrobić coś, by nie zatonąć całkiem i nie zwariować na jej punkcie.
— Ja... — wydukał — muszę już, eee, wracać do moich ludzi. Jeszcze coś narozrabiają i będzie problem.
Nerwowo się zaśmiał. Zdawał sobie sprawę, że kobieta bez trudu go rozszyfrowała, nie umiał bowiem dobrze kłamać, nawet gdy nie był zdenerwowany.
— Oczywiście — powiedziała Amari, niechętnie kiwnąwszy głową. — Ja też muszę się zająć swoimi rzeczami. — Ona także nie powiedziała prawdy, ale była to dobra wymówka.
` Przez moment oboje stali naprzeciw siebie. Nic nie mówili, jedynie patrzyli na siebie spojrzeniami pełnymi wyczekiwania — na jakiś ruch, gest, zmianę zamiarów, kontynuację rozmowy, zatrzymanie się jeszcze przez chwilę w tej dziwnej dziurze w czasie i przestrzeni, w jakiej się znaleźli.
Te nadzieje nie mogły zostać spełnione i wiedział o tym Lark, który rzekł w końcu:
— Do zobaczenia.
Nie zaczekał na odpowiedź Amari. Odwrócił się na pięcie i skierował prosto do namiotu najemników, którzy, nie licząc Durosjanina pochylającego się nad komputerkiem, błądzili po obozie, opowiadając zmyślone historie o „ataku”.
Chalactanin przegryzł batona żywieniowego i położył się na swoim hamaku z nadzieją prędkiego zaśnięcia. Moc widać uwzięła się na niego, bo nie mógł zmrużyć powiek, tak kotłowało mu się w czaszce od natłoku myśli, planów, rozważań, wątpliwości i sprzecznych emocji. Gwałtownie potarł czoło, ułożył się na drugim boku, rozluźnił mięśnie. Nie pomogło. Dalej dręczyło go jedno pytanie: dlaczego?
Dlaczego musiał ją spotkać właśnie teraz?

**********


Acee Lark powoli otworzył przekrwione oczy i przez dobrych parę sekund zastanawiał się gdzie się znalazł i dlaczego tak bardzo bolały go plecy. Pierwsza odpowiedź była zarazem odpowiedzią drugą, bo okazało się, że leżał na ziemi, tuż pod swoim hamakiem.
Za nic nie mógł sobie przypomnieć, jak się tam znalazł, ale też nie zamierzał specjalnie przeciążać swojego umysłu szukaniem tej nieistotnej odpowiedzi.
Rozejrzał się dookoła siebie. Nikogo z jego drużyny już nie było w namiocie. Dlaczego go nie zbudzili? Kolejne pytanie. Szybko pozbierał się z miękkiej ziemi i zgarnął swój karabin. Nie przejmując się poranną toaletą, wybiegł spod płachty materiału.
Pierwszy raz w swym wcale niekrótkim życiu był tak zdeterminowany, że nawet sam Darth Vader nie zawróciłby go z drogi, którą chciał obrać. Nieprzespana noc przyniosła mu jedną konkluzję: musiał uratować Amari. Musiał, choć nie po to, aby uspokoić sumienie, które już od wieków ignorował, ale żeby... w zasadzie to sam nie wiedział czemu.
Imperium Galaktyczne przystąpiło do szturmu, kiedy ruszył w drogę do baraku dowództwa Rebeliantów. Dwa TIE Fightery przeleciały nad obozowiskiem ze skowytem silników, ale były one zaledwie zapowiedzią nadchodzących kłopotów. Dosłownie, gdyż pierwsze strzały oddali szturmowcy, którzy ze wszystkich stron runęli na partyzantów. Rebelianci chaotycznie rozbiegli się, krzykami jeszcze bardziej mieszając sobie w głowach. Atak był całkowitym zaskoczeniem — tak całkowitym, że część bojowników spanikowała, a część stanęła, straciwszy kontakt z otaczającą ich rzeczywistością.
Lark wyminął ich. Karmazynowe błyskawice fruwały nad jego głową z coraz większą częstotliwością, ale gdy dotarł na miejsce przeznaczenia, z przerażeniem przypomniał sobie, jakie rozkazy wydał zawczasu swoim podwładnym.
Popełnił olbrzymi błąd.
Na jego widok zebrani wokół oficerów Rebelii Trench, Ino’ks i Black wyciągnęli przed siebie blastery i wycelowali je w swych niedawnych pracodawców.
Amari stała tyłem do Trencha, gdy ten pociągnął za spust.
Ostatnia nadzieja kapitana, strzał ogłuszający, zawiodła. W ciele kobiety utkwiły dwa rubinowe promienie. Jasnowłosa Rebeliantka upadła bezwładnie na ziemię — stała się pierwszą ofiarą zdrady.
Chalactanin zatrzymał się i bezsilnie zacisnął lewą dłoń w pięść.
Po błyskawicznym wyeliminowaniu szeregowców i podoficerów, trójka zabójczo skutecznych najemników zabrała się za zdruzgotanych i oszołomionych dowódców. Błękitne promienie ogłuszające położyły ich na ziemi niechcianym snem.
W swych myślach Acee Lark był już przy Trenchu, obiema pięściami masakrując mu twarz, by po chwili uderzyć go z całej siły kolbą karabinu i z opętańczym wrzaskiem wpakować w leżącą postać fontannę blasterowych pocisków.
Lecz te myśli nigdy nie stały się rzeczywistością. Kapitan rozluźnił lewą dłoń, podparł nią swój karabin i dołączył do dzieła zabijania i destrukcji.
Pojął, że cokolwiek by nie uczynił, nie zmieni tego, co już się wydarzyło. Niczego nie zmieni. Dokonało się to, co miało się dokonać. Nie mógł winić ani Trencha, ani nikogo innego za to, że w stu procentach, jak zawsze, wywiązali się ze swych obowiązków.
Przecież, w gruncie rzeczy, wszystko poszło zgodnie z planem.

**********


Pogrom skończył się po dwóch minutach beznadziejnej walki. Ocalała garstka Rebeliantów poddała się, zaś najemnicy, wśród których jedynie Black zarobił ranę, z napięciem oczekiwali przybycia gubernatora.
Chociaż wydawało się to nieprawdopodobne, Griff Takel dotrzymał obietnicy. Pogratulował im, przekazał całą sumę kredytów i zapewnił, że informacja o ich dokonaniach na Erdeviku trafi do jego brata i zostanie zamieszczona we właściwym miejscu. Pełni podejrzeń, czym prędzej zostawili za sobą ruiny rebelianckiego obozu i korzystając z pożyczonego śmigacza, udali się do gwiezdnego portu, gdzie spokojnie spoczywał ich statek.
Kiedy Acee Lark odlatywał z planety, miał świadomość zaprzepaszczonej szansy i pewnego rodzaju poczucie winy. Parę dni później usłyszał o nominacji Griffa Takela na Gubernatora Esseles, a już parę tygodni później prawie zapomniał o tym, czego doświadczył na Erdeviku.
Pięć lat upłynęło zanim Acee Lark, wykrwawiając się na śmierć gdzieś na jakimś polu bitwy, raz jeszcze — ostatni raz — przypomniał sobie te wydarzenia. Dopiero wtedy, czując bliskość śmierci, zrozumiał co utracił.
Szansę na życie, które mogło mieć jakieś znaczenie. Szansę na życie, którego już nigdy nie miał, błąkając się bez celu po całej galaktyce. Szansę, którą zaprzepaścił przez jedyny z lęków, jaki znał. Lęk przed przywiązaniem, uczuciem, miłością.
Umarł z cieniem sardonicznego uśmiechu na ustach.


TAGI: Fanfik / opowiadanie (255)

KOMENTARZE (4)

  • Carno2008-12-21 01:16:19

    Hmmm... Mieszane uczucia. Bardzo się ucieszyłem z powodu tego, że nie było żadnego happy endu, żadnego przesadnego moralizatorstwa. Parę razy się uśmiechnąłem z powodu komentarzy najemników. Opowiadanie czyta się dobrze... Czemu więc mieszane uczucia? Samo przejście na stronę Imperium, i sama ,,imperialna intryga" jest do niczego, w taki sposób, jaki go opisałeś. Z opisu sił Rebelii na planecie wynikało, że pijany szturmowiec, na rozochoconej banthcie mógłby rozwalić wszystkich rebeliantów i wziąć ich dowodców do niewoli. Po co więc ta cała intryga? Po drugie - najemnicy. Ten tnie toporem, ten czymś tam, ta jest cicha i bystra, ten jest hakierem. A kapitan jest kapitanem. I nic więcej. Żadnych emocji wobec tych najemników, gdyż nie zdołałeś nadać im prawdziwej osobowości, jedynie ,,pozorną". A to, szczególnie w twoim przypadku, za mało. Poza tym technicznie znalazło się sporo uchybień, np. ,,nie znał czym jest strach".

    To najsłabsze twoje opowiadanie, jakie dotychczas czytałem, więc i nota najsłabsza. 5/10

  • Nadiru Radena2008-07-08 16:21:25

    Deus malum -> Ano, tak to już jest. No ale zawsze można dać ocenę w komencie, razem ze swoją opinią - a to jest znacznie cenniejsze niż suche x/10.

  • Deus malum2008-07-05 16:32:59

    Tytymku jestes zalosny ... jezeli spodziewasz sie na stronie z fan-ficami dziela na miare literackiego nobla oznacza to mnie wiecej twoj niedorozwoj psychiczny.

    Co do samego opowiadania swietne, nie bylo przesadnego moralizowania, styl jest jak zawsze bardzo dobry, chaosu w opisach nie widze jedyne do czego moge sie przyczepic to dosc oczywista fabula ale to zaden minus daje 9/10 a raczej dalbym gdybys nie zablokowal oceniania =/ ehh co czlowiek musi wycierpiec przez debilizm niektorych osobnikow.

  • Krogulec2008-06-27 03:07:40

    - chaos opisu
    - opisy jak w sesji rpg, napomnienie o poszczególnych postaciach, natomiast opisy otoczenia i samych walk (a w zasadzie nie wiadomo czy to walki nawet) mierne i nie rozwinięte
    - sam scenariusz naciągany maksymalnie, zwłaszcza z tym moralistycznym zakończeniem którego i tak moznabyloby sie domyśleć
    - styl.

    dam 2/10 bo chociaz poruszyles troche sensowniej watek milosny ale i tak opowiadanie...

ABY DODAWAĆ KOMENTARZE MUSISZ SIĘ ZALOGOWAĆ:

  REJESTRACJA RESET HASŁA
Loading..