Recenzja Nestora
„Powrót Jedi” jak wszyscy wiemy jest ostatnią częścią starej trylogii. To też jego komiksowa adaptacja ma szczególne miejsce sferze twórczości Star Wars. Oryginalną adaptację z lat 80tych podzielono na 4 zeszyty. Pierwszy z nich nosi tytuł: „In the Hands of Jabba the Hutt!”. Akcja komiksu kończy się w momencie, gdy Luke Skywalker ma zostać zepchnięty do paszczy Sarlacca.
Okładka jest wykonana w klasycznym stylu, do którego nawiązywały też późniejsze serie komiksowe, czyli umiejscowienia 3 najważniejszych postaci zeszytu w arcie. W tym przypadku są to: Lando Calrissian, przebrany za Tamtela Skreeja, Luke Skywalker z mieczem w ręku i Leia Organa w stroju tancerki. Warto zauważyć, że Księżniczka dzierży wibrotopur, taki sam, jakimi posługują się ochroniarze Jabby. Tło jest fioletowe i widać na nim coś w stylu wybuchających gwiazdek. Dość epicko, choć Luke wygląda mało heroicznie. Miecz młodego Jedi jest troszkę dziwny. Zupełnie utracono poczucie równowagi podczas jego rysowania. Nie jest on prosty, tylko... pofalowany. To znaczy światło nie emanuje równomiernie z klingi. W dodatku poświata jest obtoczono czarną otoczką. Osobiście bardzo tego nie lubię, psuje to cały efekt miecza.
Jak to zawsze bywa przy recenzjach adaptacji należy się skupić na różnicach między komiksem a filmem, bo przecież zarysu fabuły nie trzeba nikomu przedstawiać. Różnic zasadniczo nie jest dużo, produkcja „rysowanego” „Powrotu Jedi” od strony technicznej jest zacznie lepsza niż poprzednie Epizody. Poza kilkoma pomyłkami w dialogach, nie ma nic wartego uwagi. Dla przykładu, w przemowie Luke Skywalkera do Jabby, emitowanej przez R2-D2, zamieniono szyk wyrazów „exolted one” z „mighty”. Można też zauważyć przyspieszenie niektórych momentów. Choćby ten w którym Leia rozmraża Hana Solo. Cała scena została ujęta na jednej stronie. Pominięto niektóre szczegóły, z pewnością by nie obniżać poziomu tempa akcji. Tudzież walka z Rancorem jest sporo okrojona, przez co zabieg zupełnie traci na skuteczności. Sam potwór nie wygląda dość dobrze, jest szkaradny, ale nie straszny, po prostu pokraczny. Następnie akcja przenosi się szybko do momentu końcowego, czyli egzekucji Rebeliantów nad jamą Carkoon. Odnoszę wrażenie, że ta seria za szybko gna. O ile poprzednie adaptacje zajmowały 6 zeszytów, o dla tej poświęcono zaledwie 4. Poczucie pędu towarzyszy czytelnikowi niemal od początku. Źle to wpływa na komfort czytania, mamy tu istną powtórkę z komiksowego „The Empire Strikes Back”.
Rysunki bardzo mi się za to podobają. Dzięki nim koneser komiksu może znaleźć coś dla siebie w „ROTJ #1”. Czegoś słabego przecież nie można się spodziewać kiedy w rubryczce: „art” widnieje nazwisko Williamson. Do tego dołączył Garzon, którego czytelnicy Marvel Comics Star Wars znają bardzo dobrze i wiedzą na co stać obu tych panów. Świetną kreację ma Jabba the Hutt, który jest rysunkową kwintesencją numeru pierwszego. Na końcu komiksu umieszczono mały bonus, w postaci rysunków poszczególnych postaci z pałacu Jabby i imperialnego promu.
Ocena końcowa
|
Ogólna ocena: 6/10 Klimat: 10/10 Rozmowy: 5/10 Rysunki: 7/10 Kolory: 4/10 Opis walk: 2/10 Opis świata SW: 3/10 |
SW-Yogurt2019-09-15 13:02:40
Dziś można stwierdzić, że staroświeckie obrazki i kolorystyka wyglądają staroświecko. ~;) Czasami ciut za duże skróty. (EVI.01)