Autor: Jedi Nadiru Radena
— ... i wszystkie nasze odczyty wskazują, że powierzchnia Tralusa nie została zbombardowana.
— To był zwykły podstęp — stwierdził z irytacją Danetta Pitta. — Ale to nieistotne.
— Do kontaktu pozostały dwie minuty — rozległ się nagle głos jednego z członków załogi.
— Niech Lancery ustawią się kilkaset metrów przed Sferą — polecił Pitta, czując jak energia do działania przenika jego mięśnie. — Wszystkie myśliwce mają się skupić na obronie stacji.
— A bombowce? — spytał roztropnie, choć trochę lękliwie, major.
— Niech się zabiorą za Niszczyciele — odparł burkliwie Wielki Admirał, niezadowolony z tego, że ktoś odrywa go od najważniejszej sprawy. — Obrona Sfery to nasz największy priorytet. Jeżeli to będzie konieczne, nasze statki mają utworzyć wokół niej strefę obronną. Czy to jasne?
Oficerowie na mostku jednocześnie skinęli głowami.
— Do kontaktu została minuta. Myśliwce nieprzyjaciela startują.
O czym jeszcze nie pomyślał? O czym zapomniał? Serce Wielkiego Admirała silniej zabiło. Co jeszcze musiał zrobić?
— Włączyć osłony, wypuścić myśliwce i... — Raptownie sobie przypomniał. — Ile mamy torped?
— Osiem na każdą wyrzutnię, czyli ogółem cztery tysiące — odparł major. — Statystycznie około pięćdziesiąt wystarczy, by zniszczyć jeden Niszczyciel Gwiezdny klasy Imperial, ale w wyrzutniach nie ma systemów namierzania, bo Sfera...
— Cała salwa ma pójść na Super Niszczyciel — rozkazał Danetta Pitta, nie pozwalając podwładnemu dokończyć zdania. Z każdą upływającą sekundą nabierał pewności, że może zwyciężyć w tej bitwie. Grunger, Zsinj, czy ktokolwiek to był, prędko pozna dotkliwe skutki próby inwazji na System Korelliański.
— A co z naszymi Niszczycielami? — Tym razem trzeźwość umysłu zaprezentował pułkownik Vitkis.
Wielki Admirał potarł skroń, ponownie wytrącony z toku swoich rozmyślań. Niszczyciele... tak, miał ich kilkanaście, zarówno klasy Imperial, jak i Victory. Nic nie przychodziło mu do głowy. Zaczął się denerwować i w końcu ze złością powiedział:
— Niech się zajmą krążownikami!
W tym momencie przestrzeń pomiędzy obiema flotami wypełniła się dziesiątkami tysięcy różnokolorowych promieni: potężnymi turbolaserowymi błyskawicami i niewielkimi strzałami z pokładowych działek gwiezdnych myśliwców. W oczach Danetty Pitty wszystko rozmyło się w jedną wielką plamę, ale pomimo tego dostrzegł, że ustawiona w półokręgu armada wroga zogniskowała większość dział na jego Sferze Torpedowej. Stacją silnie zatrzęsło, gdy pierwsze strumienie energii wbiły się w tarczę ochronną. Wielki Admirał wpadł w przerażenie widząc, jak kolejny grad szmaragdowych i rubinowych pocisków zmierza prosto w jego kierunku...
— Torpedy wystrzelone! — krzyknął ktoś z boku.
— Wyślijcie drugą salwę! Natychmiast! — odkrzyknął Pitta, nie mogąc opanować drżenia rąk. — Gdzie ta blokada?! Wszystko leci na nas!
— Niszczyciele...
— Mają nas blokować! Już!
Turbolaserowe kanonady szarpały Sferą, procent po procencie wyczerpując siłę jego osłon, gdy tymczasem pięćset torped, ciągnąc za sobą błękitne warkocze, kierowało się nieuchronnie w stronę „Agresora”.
— Wystrzelili drugą salwę!
Chociaż Josef Grunger był blady jak flimsiplast, zachował zimną krew. Grubo ponad półtora miliona jego żołnierzy liczyło na to, że poprowadzi ich do zwycięstwa i temu wyzwaniu musiał sprostać.
— Utrzymać dystans! Manewr wymijania: czterdzieści stopni w górę! — rozkazał, kalkulując w głowie wszystkie posunięcia z kilkusekundowym wyprzedzeniem. — Cztery Niszczyciele z grupy pierwszej i drugiej mają przechwycić to, co w nas leci. Dajcie ich załogom sygnał do ewakuacji. Reszta niech się usunie z drogi.
Ashley Rii zerknął pustym wzrokiem na Wielkiego Admirała, lecz nic nie powiedział.
Cztery białe kliny wyrwały się ze swoich formacji, obróciły nadbudówką do Sfery i zatrzymały w niewielkiej odległości od siebie. Od ich masywnych sylwetek poczęły się odrywać małe, błyszczące obiekty: kapsuły ratunkowe. Wszyscy mieli jednak świadomość, że w pół minuty ucieknie co najwyżej ułamek załogi. Grunger poczuł gniew na myśl, że posłał ponad sto tysięcy podwładnych na pewną śmierć, ale w jego sercu nie zakotwiczyła nawet odrobinka żalu. Ktoś musiał zginąć — a „Agresor” nie mógł zostać unicestwiony. Wprawdzie los nie miał prawa go oszukać, ale nie szkodziło mu nieco dopomóc.
Niszczyciel Gwiezdny klasy Super zaczął się piąć w górę i na moment przed zniknięciem czterech Imperialnych Niszczycieli z pola widzenia, Wielki Admirał spostrzegł głowice wbijające się w ich kadłuby. Później mógł sobie jedynie wyobrazić jak kwieciste, żółtoczerwone eksplozje rozrywają potężne okręty, roznosząc ich szczątki na wszystkie strony.
— Pierwsza salwa powstrzymana, sir! — oznajmił ktoś z załogi. — Straciliśmy pięć statków. „Orion” nie zdążył wyjść poza zasięg...
— Podgląd! — rzucił prędko Grunger, natychmiast odcinając się od myśli o utracie pięciu gigantycznych okrętów. Tuż przed nim rozbłysnął hologram. Pięćset migoczących punkcików podążyło śladem swoich poprzedników... i z chmury szczątków oraz wciąż eksplodujących części okrętów wyłoniły się ocalałe torpedy protonowe.
— Sir, druga...
— Widzę! — warknął. — Ile?
— Sto dwadzieścia, przynajmniej z siedemdziesiąt nas trafi.
— Niech wszyscy się czegoś złapią! — krzyknął Ashley Rii.
Grunger poczuł jak czyjeś ręce chwytają go za ramię i odciągają od iluminatora. Zanim zdołał zaprotestować, trzymał się już barierki zamontowanej po lewej stronie mostka. Ułamek sekundy później cały świat zatrząsł się i przewrócił do góry nogami.
— Siedemdziesiąt torped trafiło w cel, sir!
Na mostku rozbrzmiało kilka entuzjastycznych okrzyków. Danetta Pitta ukradkiem wytarł chusteczką kropelki potu, ozdabiające przez pewien czas jego oblicze. Ogniste wybuchy śmiercionośnych pocisków najpierw unicestwiły tarcze Niszczyciela Gwiezdnego klasy Super, a następnie rozorały jego podbrzusze w miejscu między otworem hangaru, a gigantycznymi silnikami. Nawet z tej odległości dało się dostrzec, że na moment przygasła na nim połowa świateł; być może uszkodzeniu uległ jeden z generatorów mocy. Pitta oddałby wiele, by dowiedzieć się jak bardzo ucierpiał okręt wroga.
— Sir, mamy problem z łącznością — słowa jakiegoś oficera nieoczekiwanie zburzyły dobry nastrój załogi mostka. — Jeden z okrętów przeciwnika jest chyba „zagłuszaczem”.
— Imperialnym Niszczycielem ze specjalistycznym sprzętem łącznościowo-zagłuszającym zamiast hangaru dla myśliwców — wyjaśnił rychło Vitkis. — W całej dawnej flocie Imperium było zaledwie kilka takich jednostek.
— To działa w dwie strony? — spytał Pitta, patrząc ze złością jak kilkadziesiąt szmaragdowych wiązek rozrywa jeden z jego Niszczycieli Gwiezdnych klasy Victory.
— Możliwe, że nie. Możliwe, że objęli zagłuszaniem tylko rejon wokół Sfery...
— To i tak nie ma znaczenia! — sarknął Wielki Admirał, mimowolnie napinając mięśnie na widok olbrzymiej kuli ognia, która rozdzieliła kolejny jego okręt na kilka mniejszych części. Kaskada szmaragdowych wiązek przeleciała przez szczątki i rozpłynęła się na tarczach Drednota Rendilli. — Kiedy zniszczymy „Agresora”, problem zniknie.
— Sir, jeżeli mogę. — Pułkownik Vitkis zwrócił na siebie uwagę dowódcy. — Sądzę, że nie ma sensu strzelać w „Agresora”, gdyż on i tak zasłoni się innymi statkami, dokładnie tak jak my. Lepiej wyeliminować Imperialne Niszczyciele Gwiezdne, a jego samego dobić turbolaserami innych naszych okrętów i tym co zostanie w wyrzutniach Sfery.
Danetta Pitta w pierwszym odruchu chciał rzec, że ukręcenie łba wykończy tułów przeciwnika, ale po namyśle uznał, że pułkownik ma rację. Bez Niszczycieli służących za mur obronny, nawet taki gigant jak „Agresor” nie będzie miał szans.
— Dopilnuj, żebyśmy na końcu mieli te turbolasery!
Vitkis wydał polecenia załodze. Wielki Admirał zerknął na niego kątem oka i uśmiechnął się w duchu.
Josef Grunger otworzył oczy i z najwyższym zdumieniem odnotował, że wpatruje się w szarą, stalową ścianę. Jego mózg boleśnie powiadomił go, że otrzymał silny cios w czaszkę. W ustach poczuł smak krwi, gdy dwie śniadoskóre dłonie złapały go i pomogły mu wstać.
— Dziękuje, kapitanie. — Głos Wielkiego Admirała zabrzmiał wyjątkowo słabo, jakby dochodził z dna pustej studni. Chrząknął parę razy i rozejrzał się po mostku. — Co się stało?
— Na chwilę wysiadł generator sztucznej grawitacji. Straciliśmy połowę hangaru i kilkanaście wież turbolaserowych, ale tarcze już wróciły — wyjaśnił Ashley Rii, podążając za wzrokiem dowódcy. — Dwóch ludzi nie żyje, czterech innych już odesłałem do ambulatorium. Reszta ma tylko potłuczenia i zadrapania. — Kapitan pokazał swój rozerwany i zakrwawiony rękaw. — Zaraz wezwę kogoś, żeby się zajął pańską raną.
— Jaką...? — Grunger popatrzył na mundur i dostrzegł na nim kilkanaście czerwonych plam; wszystkie pochodziły z zadrapań na czole, które dostrzegł dopiero w swoim odbiciu w iluminatorze. — Nie, nie trzeba. Jak długo byłem nieprzytomny?
— Góra minutę, sir.
— Fatalnie — mruknął sam do siebie, kierując oczy na bitwę rozgrywającą się za grubą warstwą pancernej transparistali. Ból głowy nasilił się, ale nie dlatego Wielkiego Admirała ogarnęło przerażenie. Nie widział wielu, bardzo wielu swoich okrętów — za to mnóstwo szczątków, fruwającego bezwolnie złomu i Sferę Torpedową, wypluwającą torpedę za torpedą. Kilka długich sekund dochodził do siebie. Po chwili jednak przeanalizował sytuację i taktyka jego byłego kolegi z Kręgu Dwunastu szybko stała się oczywista.
Sfera, wraz z flotą obronną Pitty, systematycznie niszczyła kolejne okręty jego armady. Eksplozje gwałtownie targały Carrackami i Niszczycielami; wszystkie plany Grungera waliły się w tempie w jakim kolejne uderzenia torped protonowych rozrywały kadłuby jego potężnych machin wojennych.
— W jakim stanie jest Sfera? — spytał głośno, próbując oderwać się od mrocznych myśli.
— Tarcze w dwudziestu procentach sprawne, wszystkie wyrzutnie funkcjonują, sir.
A więc stacja wytrzymała. Całą kanonadę musiały przejąć okręty blokujące ją. Tych największych, Niszczycieli Gwiezdnych, nie było jednak więcej niż cztery... właściwie trzy, bowiem na jego oczach jeden z nich przeistoczył się w kilkanaście tysięcy ton żużlu. Rozeźlonemu Grungerowi pozostało tylko jedno rozwiązanie: oko za oko.
— Do wszystkich okrętów: zaprzestać ostrzału Sfery! — krzyknął. — Skupić cały ogień na Niszczycielach Gwiezdnych. I zniszczcie te cholerne Lancery!
Na usta Danetty Pitty wcisnął się subtelny uśmiech. Rozpierały go duma i poczucie triumfu. Armada Josefa Grungera — teraz już nie miał wątpliwości, że to on, a nie znany z militarnego geniuszu Zsinj — była rozbita i teraz należało ją tylko dobić. Zwycięstwo nad rywalem świadczyło tylko o tym, że Pitta wszystko dobrze rozegrał. Tak, stracił wiele statków w tej bitwie, lecz wygrał ją. Potwierdził swoją wyższość nad innym Wielkim Admirałem. Pokonał go i może pójść dalej, może wreszcie oczyścić galaktykę z plugastwa, które się w nim zalęgło. Niewątpliwie jest to wola jakiejś siły wyższej, może nawet samej Mocy, jak ją niektórzy zwali.
Niszczyciele i krążowniki przeciwnika znikały jeden po drugim w ognistym piekle. Co chwila jakiś wybuch rozsiewał po międzygwiezdnej przestrzeni żarzące się części rozerwanych okrętów flotylli Grungera. Nawet wielki Niszczyciel Gwiezdny klasy Super, rażony tysiącami turbolaserowych sztych, coraz rzadziej odpowiadał ogniem.
Nagle Sfera Torpedowa potężnie się zatrzęsła. Danett Pitta ze ściśniętym żołądkiem zdał sobie sprawę z tego, że „tarcza” złożona z okrętów jego floty wyparowała. Już jej nie było — tak jak nie było ogromnej większości armady jego przeciwnika.
Bitwa powoli przeistaczała się w pojedynek jednostek flagowych dwóch Wielkich Admirałów. Sfera Torpedowa i „Agresor” szatkowały ogniem mniejsze jednostki: dziesiątki torped protonowych rozpylały statki Grungera, a turbolaserowe błyskawice rozsadzały kadłuby statków Pitty.
Wreszcie Super Niszczyciel Gwiezdny, nie licząc kilku eskadr myśliwców nękających pozbawioną ochrony Sferę, został sam. Blisko dwieście okrętów zginęło w niebycie, a Danetta Pitta z szerokim uśmiechem kontemplował spektakl torped uderzających falami o poszycie „Agresora” i wyrywających z niego ogromne okruchy pancerza. Czekał niecierpliwie na ostatni akord tego bezgłośnego koncertu. Ostatnią detonację, która sprawi, że jego marzenia o czystej galaktyce będą mogły zostać zrealizowane bez żadnych przeszkód.
Nieoczekiwanie pokład mostka zadrżał tak silnie, że Wielki Admirał z trudem utrzymał równowagę.
— Sir, generator zasilający wyrzutnie... — jeden z ekranów sekcji sensorów eksplodował iskrami, gdy seria zwarć przetoczyła się przez całe pomieszczenie — ...nie wystrzelimy już żadnej torpedy!
— Niemożliwe... to niemożliwe! — Danetta Pitta zacisnął pięści w bezsilnej złości. Teraz, tak blisko zwycięstwa... Nie, to się nie może tak skończyć! — Naprawcie go do cholery!
— Ale...
Zanim technicy zdołali zaprotestować, Vitkis do nich podszedł i rzucił im parę słów do ucha. Kiedy bojaźliwie opuścili mostek, pułkownik rzekł:
— Proszę się nie obawiać, sir. Mamy jeszcze kilkanaście mniejszych okrętów, fregat, drednotów; nawet jeżeli nie uda nam się uruchomić wyrzutni, ich działa w końcu wykończą „Agresora”.
— A on nie odpowie nam ogniem, tak? — Jedyną możliwą odpowiedzią była odpowiedź sarkastyczna. W tym momencie pułkownik zrobił jednak rzecz, której się po nim Pitta nie spodziewał: uśmiechnął się, pokazując szereg idealnie białych zębów.
— Ależ oczywiście. Wątpię tylko, czy dziesięcioma bateriami turbolaserów i dwiema dział jonowych zdoła zrobić nam krzywdę, sir.
Danetta Pitta uniósł obie brwi. Choć nie lubił niespodzianek, ta jedna sprawiła mu ogromną radość. Vitkis kolejny raz o wszystkim pomyślał z góry.
— Tak, tak...
Upewniony przez swojego najbardziej zaufanego człowieka, czuł już tylko lekkie zdenerwowanie, niespokojnie oczekując końca bitwy.
Josef Grunger przeistoczył się w posąg. Już nie był w stanie wysilić się nawet na prosty grymas. Nie wrzeszczał histerycznie, złorzecząc na los, nie wyzywał swych ludzi od nieudaczników, nie wypluwał potoku obelg pod adresem wroga. Po prostu obserwował jak jego flota zostaje zredukowana do jednego okrętu, który sam ledwo nadawał się do walki.
Odmówił wycofania się na zapasowy mostek ukryty we wnętrzu „Agresora”, chociaż wiedział, że osłony nie działają, a od śmierci chroni go jedynie kilkunastocentymetrowa warstwa pancernej transparistali.
Przeznaczenie go zwiodło i oszukało. Miał zwyciężyć — i co? Miał zdobyć Coruscant — i co? Miał zostać Imperatorem — i co?
I nic. Wszystko przepadło. Stracił swoją życiową szansę. Jego wielkiej armady już nie było, gdyż unicestwił ją idiota, który pragnął go jedynie powstrzymać przed zajęciem jednego systemu gwiezdnego. Jednej planety. To najlepiej świadczy o tym jak nisko upadł Josef Grunger. Przegrał i już nigdy nie odbuduje tego, co miał. Gdyby nawet jakimś cudem uciekł i przeżył, nie ma po co wracać na Gargonę. Gdy tylko wieść o jego porażce rozejdzie się po całej galaktyce, wszystko przejmie Ysanne Isard lub jakiś imperialny lord. Josef Grunger i jego nędzna próba zdobycia Systemu Korelliańskiego zaginą w meandrach historii. Chyba, że... chyba, że zginie. Tak. Chyba, że zginie i zrobi to w wielkim stylu.
Wykrzywił usta w cynicznym półuśmieszku. Nie wyobrażał sobie, by mógł żyć w hańbie. Nie on, który pragnął stać się władcą galaktyki.
Nie, to po prostu może się tak skończyć. Skoro nie może żyć tak jak chciał, zginie tak jak chciał żyć: w oślepiającym blasku.
— Kapitanie. — Jego głos był ochrypły, jakby miał za sobą wielogodzinne przemówienie. — Proszę rozkazać całej załodze opuścić okręt.
— Sir...?
— Na pokładzie mają pozostać jedynie kluczowi technicy od osłon i napędu — kontynuował niewzruszenie Josef Grunger. — Kiedy skończy się ewakuacja, cała moc ma przejść na osłonę mostka, a rezerwa na silniki.
— Sir, co pan zamierza zrobić? — Ashley Rii zmarszczył czoło, niepewnie spoglądając na dowódcę. — Chyba nie zamierza pan...
— Właśnie, że zamierzam. Staranujemy Sferę.
— Co on u licha robi?!
Wielki Admirał nie otrzymał odpowiedzi. Wszyscy patrzyli jak kilkanaście malutkich okrętów raz za razem kąsa giganta, na ich turbolaserowe strzały mozolnie rozrywające tytaniczny kadłub Super Niszczyciela Gwiezdnego. Jednakże błysk zadowolenia w oczach obserwatorów ustąpił wkrótce miejsca zwątpieniu, zdenerwowaniu u wreszcie zwykłemu strachowi. Z jakiegoś powodu „Agresor” nie odpowiadał ogniem, pomimo iż wciąż miał z czego strzelać, i niespodziewanie zmienił kurs. Od tej pory kierował się mniej więcej w stronę Sfery Torpedowej. Kilka kilometrów na godzinę było nieznaczną prędkością, ale w wypadku tak ogromnego okrętu wystarczająco dużą, żeby prędko pojąć do czego dojdzie za parę minut.
— Sir, obawiam się, że on chce nas staranować.
Wypowiedź jednego z poruczników była tak oczywista i zarazem tak prosta, że nabrała nieco absurdalnego i nierealnego posmaku — w przeciwieństwie do przerażenia, które było aż nazbyt prawdziwe.
— Czy ja wyglądam na ślepca?! – wybuchnął Danetta Pitta, nie mogąc uwierzyć, że w decydującym momencie zawodzi go zarówno technologia, jak i załoga. — Naprawcie te pieprzone generatory, to będziemy go mieli z głowy, do cholery!
Mostek stał się morzem ciszy, na którym lada chwila miała się rozszaleć potężna burza.
— Sir. — Major zerknął na Vitkisa, rozpaczliwie szukając w jego oczach oznak poparcia. — Nawet jeżeli zniszczymy „Agresora”, wrak lub jego szczątki nas trafią. Nie zdążymy...
— Nie zdążymy? — zadrwił Pitta. — Nawet nie będziemy musieli „zdążać”, majorze. W wyrzutniach mamy tyle torped, że rozpylimy ten statek na atomy!
— Ależ on jest za blisko! — Major nie wytrzymywał nerwowo całej sytuacji, o czym świadczyły strugi potu zalewające mu kołnierz.
— To nawet lepiej. Będzie łatwiej trafić.
Sarkazm w głosie Danetty Pitty sprawił, iż roztrzęsiony major nie znalazł w sobie więcej siły na dalszą dyskusję. Super Niszczyciel nie robił się zaś ani o metr mniejszy; jedynie powoli rósł w oczach panikującej załogi.
Wtem na mostek wpadł umorusany szef techników.
— Sir, nie mamy odpowiednich części. Nie uda nam się naprawić... — Oczy mężczyzny rozwarły się ze zdumienia. — O cholera...!
Wielki Admirał wprost spąsowiał.
— Macie znaleźć te pieprzone części, nawet gdyby to oznaczało wymontowanie systemów podtrzymywania życia! Czy to jasne?!
Major, pokrzepiony wejściem technika, natychmiast rzekł:
— Sir, to koniec. Musimy ewakuować Sferę!
— Sir — do rozmowy włączył się Vitkis, łagodząc ostre słowa swojego poprzednika. — Major ma, niestety muszę to przyznać, rację. Sfera Torpedowa, tak czy inaczej zostanie zniszczona.
Danett Pitta otworzył usta w zdumieniu; poczuł się tak, jakby ktoś wbił mu sztylet w plecy. Nie przypuszczał, że zdrada nadejdzie z tej strony, że Vitkis stanie przeciwko niemu. Jak on mógł? Po tym wszystkim... w sumie, to powinien był się tego spodziewać. Tyle razy to widział, tak często dochodziło do zdrad, zwłaszcza w Imperium.
Wielki Admirał, nie mogąc się opanować, w końcu dał upust wszystkim emocjom, które dotąd tak skrycie tłumił.
— Nigdy! Słyszycie, nigdy! — wrzasnął, nieświadom tego, że cała załoga spogląda na niego z coraz większą antypatią, wręcz odrazą. — Odpowiecie za tą zdradę, wszyscy odpowiecie, osobiście zatroszczę się, żeby wyroki były najwyższe!
— Już podpisałeś na nas wyrok — powiedział spokojnie Vitkis, porzucając swój oficjalny ton. — Jedynym sposobem, żeby został odwołany jest ewakuacja.
Wielki Admirał pokręcił głową, czując na sobie gniewne spojrzenia wielu swoich oficerów. Nie podda się teraz, w przeddzień swojego sukcesu. Nie ucieknie jak tchórz, jak oni wszyscy stojący przed nim! Jak Vitkis, którego uważał za przyjaciela. To się tak nie skończy!
— Nie będzie żadnej ewakuacji – wysyczał lodowatym głosem.
— W takim razie... przykro mi, sir.
Pojedyncza karmazynowa błyskawica przecięła powietrze. Zszokowany Danetta Pitta zgiął się wpół i runął na płytę mostka.
W całym swym szaleństwie i beznadziejnym uporze nie dostrzegł zdeterminowania malującego się w oczach pułkownika. Nie zauważył napięcia na jego obliczu, ani chłodu w słowach. Wreszcie nie wychwycił metalicznego błysku wyciąganego z kabury blastera. Lecz nawet gdyby to wszystko spostrzegł, czy zrobiłoby to jakąkolwiek różnicę?
Leżał z wykrzywioną twarzą, drżącą dłonią dotykając broczącego krwią brzucha. Pociemniało mu przed oczami. Zdało mu się, że Vitkis coś do niego powiedział, lecz nie zrozumiał ani jednego wyrazu. Chwilę później kilka niewyraźnych kształtów przemknęło przed jego obliczem.
Z zadziwiającą jasnością umysłu pojął, że zostało mu jeszcze parę minut życia i nie zdąży umrzeć przed zderzeniem. Świadomy tego, zaczął się zastanawiać nad sensem wszystkiego co uczynił i czego nie zdążył uczynić w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Tych drugich było tak wiele, a jak skończył? W samobójczym ataku innego Wielkiego Admirała.
Mógł zrobić jeszcze tak wiele wspaniałych rzeczy, a skończył jak ci, którymi pogardzał. W bratobójczej, z gruntu idiotycznej bitwie o wielkie NIC.
Pomieszczenie wypełniło się istną kakofonią przeraźliwych dźwięków — ostatnich, agonalnych wrzasków stacji bojowej, która miała być gwarantem jego sukcesu.
Wielki Admirał Danetta Pitta mógł osiągnąć tak wiele — a opuszczony przez wszystkich, w ostateczności nie osiągnął nic.
Potężne stalowe wrota otwierają się na oścież. Do monstrualnej komnaty wpadają złociste promienie światła słonecznego, nakreślając zadziwiające wzory na nieskazitelnie białych zbrojach szturmowców. Niekończące się szpalery żołnierzy jednocześnie stają na baczność, trzaskiem swoich butów wywołując niezwykle donośny grzmot.
Przez szeroko otwarte przejście wkracza postać okryta wspaniałym, purpurowym płaszczem. Asystuje jej sześciu milczących gwardzistów w karmazynowych pancerzach. Kiedy majestatyczna postać dostojnym krokiem rusza w kierunku błyszczącego złotego tronu, kilkanaście metrów za jej plecami ukazują się sylwetki pokornych poddanych, zbitych w płochliwe stadko. Władca bez pospiechu, delektując się tą chwilą, siada na olbrzymim tronie wyściełanym bezcennymi futrami egzotycznych bestii i uśmiecha się szeroko.
W ułamku sekundy wszyscy jego poddani padają na kolana, oddając należny mu pokłon.
Pan wodzi po nich wzrokiem i wtem uśmiech spełza z jego ust. Jego czoło pokrywa się siecią zmarszczek, albowiem dzieje się coś dziwnego. Poddani wstają i powoli, jeden za drugim, znikają. Ich ciała stają się przezroczyste. Całe pomieszczenie momentalnie pustoszeje.
Władca krzyczy z całych sił, rozkazując, by nikt się nie ruszał, lecz znajduje posłuch jedynie u jednej osoby — mężczyzny w paradnym białym mundurze z plecionymi, złotymi naramiennikami. Po chwili i on znika. Ściany zmieniają swój kształt i barwę na srebrzystoszare.
Moment później wspaniałe szaty Imperatora także znikają — tak samo jak pałac, który przeradza się w gigantyczne okno. Wielka stalowa kula zbliża się do okna, a do kuli wielki klin. Kiedy już kula przysłania cały widok, rozpada się. Wraz z kulą rozpada się wielki klin, a wraz z klinem okno.
Wtedy zapada ciemność, a Władca znika.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 7,83 Liczba: 12 |
|
Nadiru Radena2008-07-31 11:54:14
Wielkie thx za dłuższą recenzję.
Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że rzeczywiście źle się stało, że nie zaczepiłem wątku lojalności podkomendnych dwóch Wielkich Admirałów.
Jeśli chodzi o Pittę, to tutaj mogła ona wynikać z faktu, że ów WA był dobrym administratorem i to była dopiero jego pierwsza bitwa. W przypadku Grungera... Hmm, mogłem napisać o jakimś ISDeku, który się wyłamał z szyku, dodać więcej kapsuł ratunkowych (żeby było jeszcze bardziej jasne, że przed uderzeniem torped załoga częściwo uciekła) itp. itd.
Co do kanoniczności wizerunków WA. W przypadku Grungera miałem większą swobodę, bo wiemy o nim tylko tyle, że chciał zostać nowym Imperatorem. Pitta to inna rzecz: w jego przypadku wszystko było ustalone (charakter rasisty i choleryka), więc wymyślać za dużo się nie dało...
Jaro2008-07-30 21:15:33
Nie mam w zwyczaju czytać fanficów. Ale nie dlatego, że uważam, że ich twórcy nic ciekawego wymyślić nie potrafią. Skąd! Wielu z nich brzydzi się stosowaniem tak ogranych schematów, jakie czekają nas chociażby w najnowszych "Wojnach klonów" i według mnie dużo lepiej nadawaliby się na kanonicznych twórców EU niż lucasowskie lizusy. Po prostu zwyczajnie mi się nie chce, wstyd się przyznać. Ale jak już zacznę, to czytam do końca. Tak jest też z niemłodym już dwuczęściowym "Upadkiem wielkich admirałów" pióra nieoficjalnego króla fanficów, Nadiru Radeny.
Akcja rozgrywa się w systemie koreliańskim i przedstawia inwazję wielkiego admirała Josefa Grungera na władającego tym układem swojego kolegę po fachu, Danettę Pittę. W trakcie kosmicznej bitwy okazuje się jednak, że teoretycznie słabszy Pitta ma w zanadrzu tajną broń...
Autor twierdzi, że trzyma się kanonu, lecz ja potwierdzić tego nie umiem, gdyż zwyczajnie nie do końca dobrze orientuję się w postpalpatine'owskim Imperium. Trzeba jednak przyznać, że fabuła prowadzona jest inteligentnie, szczególnie dobrze wypadły opisy kosmicznych walk. Nie ma tu żadnego zwrotu akcji, lecz całość czyta się naprawdę przyjemnie.
Nieco gorzej jest z przedstawieniem postaci: chociaż Grunger jeszcze ujdzie, to Pitta jest od góry do dołu standardowym imperialnym durniem, który chyba tylko cudem dostał awans na wielkiego admirała. Nie wiadomo też, dlaczego załoga tak daje mu się pomiatać - przecież to nie Vader ani Imperator, tylko zwyczajny człowiek, który powinien trzymać się na stanowisku tylko dzięki przyjaźni ze strony personelu.
W paru innych miejscach również trzeba co nieco wytknąć - na przykład niszczyciele formujące z siebie zaporę dla torped nieprzyjaciela. Sto tysięcy ludzi i wszyscy są gotowi oddać życie? Podobna sytuacja miała miejsce podczas ucieczki Nagi Sadowa w "Upadku Imperium Sith", ale tam Sadow poradził sobie z kłopotliwymi kapitanami za pomocą Massassi. Ta niezachwiana lojalność trochę tutaj dziwi.
Co do byków językowych, to raczej nie ma ich za wiele. Jak na fanfic - jest zupełnie dobrze.
"Upadek..." nie jest może opowiadaniem, o którym będziemy pamiętać do końca życia. Ale czyta się go, przede wszystkim część drugą, naprawdę niezwykle przyjemnie i dlatego mogę go chyba szczerze polecić.
OCENA:
8/10
PLUSY:
+ całkiem niezła, (podobno) zgodna z kanonem fabuła,
+ dobre opisy walk,
+ początek i zakończenie,
+ brak Jedi i postaci z filmów,
+ brak większych potknięć językowych.
MINUSY:
- kiepscy, stereotypowi bohaterowie,
- niezachwiana lojalność żołnierzy admirałów.
mgmto2007-11-07 20:35:09
Mi się podobało. Mimo wszystko, szkoda mi ich obu...
Nadiru Radena2007-10-17 09:13:32
Początek i koniec miały się wyróżniać nie tylko czasem teraźniejszym, ale właśnie sposobem opisu; taki styl.
Jeszcze wracając do zwięzłości: w tym tekście akurat sobie z niej zrezygnowałem i IMO nienajgorzej to wyszło.
zorad2007-10-16 21:29:31
PS. nie dotyczy to sceny ostatniej wizji, tu zgadzam się, że taka "opisówka" jest konieczna.
zorad2007-10-16 21:27:45
Tak, przegadanie to oczywiście nadmiar słów :) Męski styl w tekście to zwięzłość, wiadomo to co najmniej od czasów Hemingwaya. Dlaczego uważasz, że krótkie zdania tu nie pasują, skoro używasz ich na samym początku tekstu i jak strzelił pasują. Mówię ci to jako czytelnik.
Nadiru Radena2007-10-16 17:11:32
zorad -> Krótkie zdania nie zawsze spełniają swoją funkcję; tutaj niespecjalnie by pasowały. Nie bardzo też rozumiem dlaczego przegadanie jest twoim zdaniem "niemęskie". Domyślam się, że chodzi ci o nadmiar wypowiedzianych słów ze strony Wielkich Admirałów, ale mimo wszystko słowo "niemęskie" mi tu ni w ząb nie pasuje...
Co się tyczy "zdążyć" to zwykła literówka się wkradła; ot, nie zauważyłem jej i tak zostało.
zorad2007-10-15 20:35:55
Podoba mi się. Jak się weźmie razem te marzenia admirała ze wstępu (żywa scena, cóż, takie stany ducha pewnie każdy fan SW zna, to i wie o czym pisze :) i zakończenie, to robi się z niego fajna postać.
Ta część lepiej się czyta. Zwłaszcza początek, bo potem znowu wracają te przymiotniki!
Krótkie zdania są ładne i naprawdę dynamizują akcję. Widać, że to bitwa, mało czasu, dużo zdarzeń itd. Zabieg prosty, a jakże skuteczny. Ponadto przegadanie, nawet w tekście, jest niemęskie.
Drobne PS."zdążać" to całkiem inny wyraz niż "zdążyć", znaczy zmierzać ku czemuś, "zdążyć" nie ma formy niedokonanej z wyjątkiem prób jej tworzenia w niepoprawnej polszczyźnie mówionej :)