Autor: GentleSith
FatBoy - nieduży statek handlowy typu Skybox - przemierzał usianą konstelacjami gwiazd i układami planetarnymi galaktykę w swoim zwykłym, żółwim tempie. Zmierzał niespiesznie do bezpiecznego sektora A, φ,3, z którego będzie mógł bez przeszkód wskoczyć w nadprzestrzeń i błyskawicznie znaleźć się w pobliżu planety swego przeznaczenia - Dantooine. Wysłużony okręt kosmiczny miał już za sobą tydzień powolnego marszu pomiędzy rozlicznymi planetami, planetoidami, satelitami i stacjami kosmicznymi, występującymi w rejonie C3 w zagęszczeniu skazującym skok w nadprzestrzeń na niechybną, śmiertelną porażkę.
- Mistrzu Quan Doux, docieramy do umówionego sektora skoku..- rzekł beznamiętnie szpakowaty mężczyzna w szarym, znoszonym kombinezonie siedzący przy pulpicie nawigacyjnym, tuż obok pilota - Sullustana dzierżącego stery maszyny.
- Wreszcie! Dziękuję kapitanie, to świetna wiadomość. - odparł stojący za jego fotelem ze skrzyżowanymi na piersi rękoma wysoki, blondwłosy mężczyzna o blado-niebieskich oczach i wąskich wargach rozciągniętych w uśmiechu wyrażającym szczere zadowolenie z małą domieszką ulgi.
Mistrz zakonu Jedi, Zyr Quan Doux od miesiąca przebywał na niebezpiecznej misji zbliżającej się do końca szybkimi krokami. Mierziło go już wleczenie się w tym metalowym pudle, szumnie nazywanym „handlowym statkiem kosmicznym lekkiego udźwigu”. Z drugiej strony wcale się nie dziwił, że plan zakładał odbycie drogi powrotnej w czymś takim jak FatBoy. Towar, jaki przewoził był niezwykle cenny i nie było nawet mowy o utraceniu go, a w obecnej sytuacji, gdy w przestrzeni kosmicznej niepodzielnie rządziły krążowniki Imperium, w miarę bezpieczne były tylko statki nierzucające się zbytnio w oczy. Jak dotąd podróż przebiegała gładko i żaden z napotkanych krążowników nie przyczepił się do nich a niezwykle cenna przesyłka nadal znajdowała się na pokładzie przerdzewiałego Skyboxa.
Cała ekipa statku, licząca wraz z kapitanem 12 osób, wiedziała, że przesyłką tą jest człowiek. Większość z nich miała nawet okazję zobaczyć go na własne oczy, lecz żaden z nich nie znał tożsamości postaci skrytej pod głębokim, czarnym kapturem, z wyjątkiem Quan Douxa oczywiście. Mistrz Jedi nie tylko wiedział kim jest, ale także co potrafi pojmany przez niego osobnik. Nazywał się on Darth Nythar i był Sithem oraz tajnym agentem Imperium. Śledził go, szukał i ścigał przez prawie dwa lata aż wreszcie udało mu się go zwabić w zasadzkę i pojmać żywcem, gdyż tylko żywy był dla Republiki cenny. Martwi nie mówią a ten człowiek mógł powiedzieć bardzo dużo. A jeśli nie będzie chciał mówić? Oczywiście, że nie będzie chciał, ale są na to wypróbowane sposoby perswazji. O tak…, będzie śpiewał jak z nut, trzeba tylko dowieźć go do bazy na Dantooine. Nagle z zamyślenia wyrwał go donośny głos kapitana Dariusa:
- Uwaga, mamy towarzystwo!
Mistrz pochylił się nad pulpitem pomiędzy fotelami kapitana i pilota i wyjrzał przez przedni wizjer. Od razu dostrzegł zachodzący ich z prawej burty mały niszczyciel oddający w przestrzeń pod nimi strzały ostrzegawcze z działek pokładowych. Quan Doux zmarszczył brwi i zaklął szpetnie, zupełnie nie w stylu Jedi, za to w stylu cholernie wkurzonego człowieka, jakim zresztą teraz był.
- Piraci? - zapytał zauważając, iż Imperium nie stosuje jednostek tego typu.
- Na to wygląda. - odparł kapitan głosem mocnym a jednocześnie tak spokojnym, jakby chodziło o komitet powitalny, a nie o śmiertelnie niebezpiecznych zbirów.
- Zdołamy im uciec?
- Tym gratem? Nie mamy na to najmniejszych szans.
- Co zatem zrobimy?
- Ty tu dowodzisz, Mistrzu. Przesyłka jest priorytetem i dopóki znajduje się na pokładzie wszyscy jesteśmy na twoje rozkazy. - oświadczył rzeczowo kapitan, dodając: - Odradzałbym jednak próbę ostrzeliwania przeciwnika. Jedna ich salwa i wszyscy, włącznie z przesyłką, staniemy się garścią popiołu.
- Tak wiem. - odrzekł Jedi marszcząc czoło i na powrót przyjmując pozycję wyprostowaną.
- Wpuścimy ich na pokład i przywitamy najlepiej jak potrafimy - wymruczał przez zaciśnięte zęby gładząc przymocowaną do pasa rękojeść miecza świetlnego. Obserwujący sytuację na zewnątrz i wskazania migających kontrolek i zegarów kapitan nie mógł tego widzieć, ale i tak zrozumiał w lot aluzję swego przełożonego. Lekko odwróciwszy głowę w prawo zakrzyknął:
- Kwatermistrzu, proszę przygotować i rozdać załodze broń!
- Tak jest, Panie Kapitanie! - dobiegło z tyłu przedziału sterowania.
Podczas gdy kapitan powoli zatrzymywał silniki i przygotowywał statek do przyjęcia „gości” w głowie mistrza rysowały się możliwe scenariusze nadchodzących wydarzeń. Powodzenie misji wisiało na włosku, podobnie jak życie wszystkich na pokładzie FatBoya. Na szczęście miał plan awaryjny, w razie gdyby ziścił się najgorszy z możliwych wariantów.
Darth Nythar siedział na podłodze z pochyloną, zakapturzoną głową oparty plecami o pręty swej, mierzącej dwa metry wysokości, sześciennej klatki zbudowanej z antymedichlorianowej stali, uniemożliwiającej korzystanie z mocy osobie znajdującej się w jej wnętrzu. Jego nogi i ręce skute były grubymi kajdanami. Poza klatką i jej zawartością, w tym słabo oświetlonym przedziale ładunkowym nie było nic innego. Pomieszczenie było tak małe, że klatka zajmowała ćwierć jego powierzchni. Oczy Sitha, skryte w cieniu kaptura były zamknięte. Już po pierwszym dniu, trwającej od niemal tygodnia niewoli, znudziło mu się oglądanie pustych, stalowych ścian, połyskujących czerwienią święcącej nad drzwiami wejściowymi do ładowni żarówki. Ciemny, gruby kaptur i zamknięte powieki całkowicie odcinały dopływ delikatnie pulsującego, męczącego światła do jego oczu.
Pojedyncza cela z gołymi ścianami, stałe oświetlenie, drzwi, do których klucz posiadała tylko jedna osoba na statku i klatka z uniemożliwiającej użycie mocy stali - to wszystko po to by uniemożliwić jakąkolwiek próbę ucieczki. Republice bardzo zależało, by dostać go w swoje ręce. Wystarczy wspomnieć, że produkcja antymedichlorianowej stali była niezwykle trudna i bardzo kosztowna i wymagała połączenia sił bardzo zdolnych techników, chemików oraz najwyższej klasy mistrzów Mocy, co sprawiało, że była niemal niespotykana. Wyglądało na to, że wdepnął w niezłe bagno. Jak mógł tak głupio dać się złapać w pułapkę? Jak to się stało, że dał się zwabić do… Nie, nie chciał i nie powinien do tego wracać. Trudno, stało się. Teraz trzeba było pomyśleć jak się z tego wykaraskać. Nic jednak nie wskazywało, żeby miał na to jakiekolwiek szanse przed opuszczeniem klatki. Nie liczył przy tym na odsiecz. Spodziewał się, że ktoś go szuka z rozkazu Imperatora, lecz poszukiwania musiały rozpocząć się dopiero po kilkunastu godzinach od porwania, gdy zauważono jego nieobecność na piastowanym stanowisku; zbyt późno by mogły przynieść jakiś efekt.
Był szpiegiem Imperium i liczył się z tym, że kiedyś może wpaść, ale stało się to tak niespodziewanie, że zaskoczyło go zupełnie. Wiedział też, jaki los czeka szpiega w rękach wroga, zwłaszcza wroga przegrywającego wojnę, gotowego uciec się do wszelkich środków by odwrócić sytuację na froncie. Nie bał się śmierci. W obecnym położeniu przyjąłby ją z otwartymi ramionami, ale nie łudził się - nie prędko dane mu będzie odejść z tego świata. Za to przyjdzie mu przejść przez długi i gruntowny kurs doznawania bólu i cierpienia, na jakie nie zasługuje żadna, nawet najpodlejsza, najbardziej odrażająca istota. Zastanawiał się nad popełnieniem samobójstwa, ale i to przewidzieli jego wrogowie - nim trafił do klatki został kompletnie prześwietlony i pozbawiony wszelkich przedmiotów mogących posłużyć mu do samowolnego opuszczenia aresztu lub świata żywych. Z powodu kajdan nie mógł nawet przegryźć sobie żył. Jedyną przeoczoną przez organizatorów transportu możliwością było rozłupanie sobie czaszki o pręty klatki, lecz ta metoda była dla niego zbyt brutalna a ponadto nie gwarantowała powodzenia, toteż odrzucił ją z marszu, postanawiając, że nie będzie wyprzedzał faktów torturując sam siebie.
W czasie ostatnich dni, nie mając innych zajęć, dużo myślał. Rozważał, czy gdyby potrafił przewidzieć…, czy gdyby znał swój koniec zanim wstąpił do wywiadu Imperium, podjąłby w tej sprawie pozytywną decyzję, tak jak zrobił to piętnaście lat temu, kiedy był dwudziestodwuletnim młodzieńcem i pałał niepohamowaną nienawiścią do Republiki i Zakonu Jedi. Za każdym razem, gdy stawiał sobie to pytanie, przypominał sobie najgorszy dzień swego życia.
Miał wtedy zaledwie pięć lat, ale pamiętał tamten wieczór tak wyraźnie jakby to było wczoraj. Mieszkał wraz z rodzicami i dwiema siostrami (starszą o dziesięć lat Nilą i młodszą, dwuletnią Zorą) na małej, odludnej planecie o stepowym klimacie i dwóch wyglądających jak dwa błyszczące guziki słońcach, stykających się brzegami (już wtedy wiedział, że stykają się one pozornie, w rzeczywistości będąc od siebie bardzo odległe - wytłumaczył mu to ojciec). Matka, z pomocą Nili zajmowała się domem i dbała aby jego mieszkańcy nie chodzili głodni ani brudni, on wraz z malutką Zorą bawili się całymi dniami, za wyjątkiem chwil gdy zajęci byli prostymi zadaniami powierzonymi przez któregoś z rodziców, a ojciec albo przesiadywał w swoim warsztacie za domem albo po prostu go nie było. Był konstruktorem i mechanikiem, tak przynajmniej mówił. Budował proste roboty do zadań gospodarskich oraz nieduże nadziemne pojazdy o różnych zastosowaniach. Zwykle przebywał poza planetą. Bywało, że znikał nawet na kilka miesięcy by wrócić na parę dni lub rzadziej tygodni i znów zostawić ich samych. Mówił, że nic na to nie może poradzić, że musi szukać klientów i zbytu dla swych produktów, żeby cała ich rodzina miała za co żyć.
Tamtego pamiętnego dnia ojciec był w domu a on, mały Nythar, szczęśliwy z powodu jego bliskości, bawił się przy warsztacie za domem robotem, podarowanym mu na jego niedawno obchodzone urodziny. Zbliżała się pora kolacji i burczało mu w brzuchu. Zabawne, jak trywialne rzeczy potrafi człowiek zapamiętać. Zza uchylonych lekko, tylnych drzwi dochodził go cudowny zapach jednego ze specjałów mamy, a na nieboskłonie trzymające się za rączki słoneczka chyliły się ku zachodowi, zalewając świat ognistą czerwienią. Tamta chwila była cudowna i pragnął, aby trwała wiecznie. Niestety była krótsza niż ktokolwiek z nich mógł się spodziewać. Ciche, niewzruszone powietrze zostało przeszyte i rozdarte głośnym, wysokim, drgającym krzykiem jego starszej siostry i wiedział od razu, że w domu działo się coś strasznego. Na jego gołych ramionach pojawiła się gęsia skórka a ciałem wstrząsnął potężny, lodowaty dreszcz. Chciał pobiec szybko do domu, skąd dobiegł go ten przerażający krzyk, ale instynkt podpowiadał mu, że powinien być ostrożny. Podkradł się zatem do uchylonych, tylnych drzwi by móc zajrzeć do środka (dom nie posiadał żadnych okien, co w tym ciepłym klimacie pozwalało utrzymać w nim przyjemny chłód). Usłyszał kolejne krzyki - męskie, niskie głosy, zawodzenie matki i sióstr, stanowczy ton ojca, najwyraźniej starającego się załagodzić sytuację, oraz dziwne, trzaskające dźwięki będące zapewne nieznaną mu mową innego gatunku. Wychylił się na tyle by jednym okiem obserwować co się dzieje w izbie, na końcu długiego, szerokiego korytarza. Widział tylko część pomieszczenia, będącego sceną dla tych dramatycznych wydarzeń. Zobaczył ojca, trzymanego za ramiona przez dwóch ludzi w zielonych pancerzach bojowych i jednego, przyodzianego w granatową szatę, wysokiego mężczyznę o kasztanowych włosach zaczesanych do tyłu w długi do połowy pleców ogon. Jego dłoń ściskała nieduży, metalowy drążek lub rurkę. Sądząc po dochodzących odgłosach, kilku napastników musiało znajdować się w niewidocznej dla niego części izby, wraz z matką i siostrami, których wrzaski powoli przechodziły w szloch i błagania o litość. Mężczyzna w granatowej szacie najpierw kazał żołnierzom zrobić coś by się przymknęły (tak to określił) a następnie zwróciwszy się do ojca rzekł:
- Wreszcie odpowiesz za swoje zbrodnie, Imperialna świnio! - z drążka w jego dłoni wytrysnęła błękitna wiązka lasera długości kija od miotły. Wtedy po raz pierwszy w życiu Nythar widział miecz świetlny, co wcale nie znaczy, że nie znał tej broni. Ojciec wielokrotnie opowiadał mu historie o wojownikach nazywanych rycerzami Jedi, posługującymi się takimi właśnie mieczami. Do tamtej pory brał te opowieści za bajki i oto bajki na jego oczach stały się brutalną rzeczywistością. Błękitne laserowe ostrze uniosło się na wysokość szyi ojca, który na ten widok, bez cienia strachu czy zdenerwowania w głosie rzekł:
- Daj spokój, Jedi tak nie postępują.
- Masz rację Nombo, ale dla takiej szui jak ty zrobimy wyjątek - oświadczył długowłosy.
- Rozumiem, - odrzekł ojciec wciąż nie przejawiając żadnych objawów lęku - zatem rób co do ciebie należy, ale oszczędź moją rodzinę.
- Przykro mi, mam rozkazy - zabrzmiała odpowiedź i ostrze miecza błyskawicznie przeszło przez szyję swej ofiary zrzucając z ramion jej głowę. Krzyki żeńskiej części rodziny rozbrzmiały na nowo. Kiedy bezgłowe ciało zostało upuszczone na podłogę przez trzymających je żołnierzy długowłosy rzekł beznamiętnie do pozostałych:
- Znacie rozkazy, róbcie co musicie. Ja się rozejrzę.
Nythar stał osłupiały i sparaliżowany tym, co przyszło mu oglądać, lecz gdy Jedi ruszył korytarzem ku tylnym drzwiom, za którymi się ukrywał, oprzytomniawszy od razu zerwał się na równe nogi i uciekł do warsztatu, gzie schował się w starej pustej skrzyni na narzędzia, którą ojciec, po sprawieniu sobie nowej, oddał mu do zabawy. Kiedy siedział w swej kryjówce, słyszał przytłumione, jakby bardzo odległe krzyki, gasnące jeden po drugim, aż ostał się tylko jeden i trwał przerażająco długo. Nythar, ukryty w ciasnym, przerdzewiałym pudle, płakał bezgłośnie wielkimi, gorzkimi łzami. W tym czasie ktoś - prawdopodobnie kat jego ojca - przyszedł do warsztatu i przeszukiwał go przestawiając różne przedmioty i zaglądając do szafek z częściami i podzespołami do robotów i ścigaczy. Szukającemu nie przyszło na myśl by sprawdzić starą, odrapaną skrzynię na narzędzia, stojącą w kącie i tak małą, że nie zmieściłby się w niej nawet wychudzony ewok.
Wkrótce po tym, jak Nythar został sam w garażu, dochodzący z domu wrzask ustał a Jedi (rozpoznał go po głosie) zakrzyknął do swoich ludzi:
- Zbieramy się chłopcy!
Odchodząc podpalili dom, by zatrzeć ślady zbrodni, jakich się dopuścili w ramach swej misji.
Tamte wydarzenia całkowicie odmieniły jego życie i jego samego. Obudziły w nim żal, smutek i gniew, z których zrodziła się bezgraniczna nienawiść i żądza zemsty tak silna, że nieomal przyprawiająca o szaleństwo. Czy zatem postąpił słusznie służąc Imperium jako szpieg? Czy było warto, skoro ceną, jaką przyjdzie mu za to zapłacić będzie powolna śmierć w niewyobrażalnych męczarniach? Kiedy wracały wspomnienia tamtego dnia, odpowiedź stawał się prosta. Będąc szpiegiem przyczynił się do pojmania lub śmierci kilkudziesięciu wysoko postawionych oficerów i dygnitarzy Republiki, a także kilku Jedi. Cena za jego wywiadowczą działalność nie była wygórowana, wziąwszy pod uwagę ukojenie i uczucie spełnienia, jakich doznawał pełniąc swą służbę. Spomiędzy bladych, wyschniętych warg skrytych w cieniu czarnego kaptura wypłynęły ciche, spokojne słowa:
- Nie żałuję.
W tym czasie w przedniej części FatBoya wrzało od przygotowań do przyjęcia nieproszonych gości. Załoga składająca się z dziesięciu ludzi, trzech twi'leków (jednego płci żeńskiej) i dwóch sullustanów, naprędce wkładała rozdawane pomiędzy siebie pancerze bojowe i osłony na ręce i nogi, sprawdzała broń i w całym tym zamieszaniu starała się przyswoić rozkazy wydawane przez Quan Douxa, dowódcę operacji i jedynego wśród nich osobnika zachowującego względny spokój i opanowanie.
- Komandorze Vrill - Mistrz zwrócił się do kwatermistrza - pójdzie pan z dziewięcioma podwładnymi, których przydzieli panu kapitan Darius, do korytarza bakburtowego i schowa się w jednym z pomieszczeń leżących za głównym wejściem. Ja, z kapitanem i resztą załogi pozostaniemy tutaj by przywitać agresorów i związać ich walką na dziobie, z dala od ładowni i jej zawartości. Kiedy usłyszycie odgłosy walki ruszycie do ataku zamykając przeciwnika od tyłu i odcinając mu drogę na rufę. Najpierw strzelajcie. Mieczy dobywajcie dopiero, gdy wróg znajdzie się w bezpośrednim kontakcie z wami i - na wszystkie gwiazdy galaktyki - celujcie dobrze i nie pozabijajcie przy okazji nas.
- Zrozumiano, Mistrzu! - kwatermistrz gromko potwierdził otrzymane rozkazy.
-Świetnie. Kapitanie, czy wszyscy dostali broń?
- Jesteśmy gotowi - oświadczył kapitan, jednak nie tak dziarsko i pewnie jak komandor Vrill, a następnie wyznaczył siedmiu ludzi i obydwu subullbanów do oddziału kwatermistrza.
- Na pozycje! - krzyknął Darius na znak dany mu przez Jedi.
Przez szybę w kokpicie można było dostrzec smukły dziób cumującego przy ich bakburcie niszczyciela.
Ledwie zdążyli się ustawić na ustalonych miejscach, kiedy rozległo się głośne stukanie w pokrywę głównego wejścia. Mistrz machnął ręką do stojącego z tyłu twi'leka by wcisnął odpowiedni guzik na konsoli sterowania i metalowa osłona z sykiem wsunęła się w grubą ścianę zewnętrzną statku, odsłaniając wejście, przez które z łączącego pojazdy rękawa wysypała się kilkuosobowa grupa piratów. Składała się z dwóch abyssinów, trzech potężnie uzbrojonych ganków, ubese, dzierżącego groźnie wyglądające wibroostrze, rosłego, ponad dwumetrowego tegoriana, pary tłustych gamorreanów wyposażonych w olbrzymie topory oraz paskudnie wyglądającego vultana. Na widok tych chodzących maszyn do zabijania Quan Doux zaczął wątpić w zwycięstwo załogi, wyglądającej przy nich jak banda biednych dzieciaków (a napastników wciąż przybywało). Stojący na ich czele vulnar z paskudnymi naroślami na czole, zauważywszy komitet powitalny, ruszył w jego kierunku. Pozostali podążyli za nim z blasterami gotowymi do strzału. Vulnar, najwidoczniej będący przywódcą tej piekielnej hordy, zatrzymał się jakieś cztery metry przed stojącym na czele swej grupy Jedi i przemówił:
- To napad, drodzy panowie, jak pewnie zdążyliście się już zorientować. Zabieramy wasze pudło wraz z całym ładunkiem i wami. Jeśli będziecie grzeczni, to wysadzimy was nienaruszonych na jakiejś planecie, względnie bezpiecznej dla ludzi naszej zacnej profesji.
Dopiero teraz Mistrz zauważył, że w lewym oczodole vultana zieje czarna dziura, zapewne pamiątka po jednym z rabunków. Ocalałe oko wodziło po blasterach trzymanych kurczowo przez śmiertelnie przerażoną załogę FatBoya. Jednooki odczekał kilka sekund i widząc, że przeciwnicy ani myślą się poddać orzekł:
- Dobra, jak nie chcecie po dobroci to spróbujemy inaczej. Chłopcy, pora się zabawić!
Naraz piraci ze swym przywódcą na czele rzucili się do ataku. Kilku z nich zostało na miejscach i opierając się o ściany korytarza otworzyli ogień do stłoczonej przed kokpitem załogi. Żółte wiązki laserów minęły nacierających hurmem bandytów i zmierzały ku swemu celowi. Ułamek sekundy później kilka podobnych promieni pomknęło w przeciwnym kierunku. Wypadki toczyły się w błyskawicznym tempie. Ledwie Mistrz Quan Doux zdążył dobyć swego świetlnego miecza i odbić nim zmierzające ku niemu wiązki laserów a rozwścieczona horda już rzucała mu się do gardła z przerażającym bojowym krzykiem na ustach i paszczach. Usłyszał jak pięcioosobowy oddział za jego plecami upuszcza na podłogę blastery i z brzękiem dobywa mieczy, oręża odpowiedniejszego do walki w krótkim dystansie. Na szczęście dla nich przestrzeń na statku była mocno ograniczona i uniemożliwiała napastnikom uderzenie liczbą większą niż po trzech, czterech naraz. Znalazłszy się odpowiednio blisko, vulnar zamachnął się ciężkim, szerokim kordelasem, bez jakiegokolwiek respektu dla rycerza Jedi i jego broni. Szybkość, z jaką zginął pozbawiony głowy wraz z prawą ręką i częścią torsu dorównywała wielkości jego głupoty. Pozostali, nie przejmując się zupełnie utratą dowódcy, kontynuowali napór z szaloną zawziętością. Szczęk stali o stal odbijał się głuchym echem od grubych, metalowych ścian. „Gdzie ten kwatermistrz? Czeka na zaproszenie?” pomyślał zdenerwowany Mistrz i zdążył położyć trupem dwóch gamorreanów i jednego abissyna, nim usłyszał dochodzące z drugiego końca korytarza strzały. Pułapka działała, pozostało pytanie czy złapane w nią szczury nie rozniosą jej w drobny mak, a pierwsze pęknięcia już zaczęły się pokazywać. Walczący po jego lewej kapitan padł właśnie od ubesowego wibroostrza a twi'lek po jego prawej wciąż, co prawda walczył, lecz krew bryzgała z niego na wszystkie strony jak fontanna i było kwestią sekund by omdlał, o ile wcześniej nie dobije go nacierający właśnie drugi z abissynów. Jedi postanowił pójść twi'lekowi z pomocą, uznawszy, iż jednocześnie uda mu się zrobić unik przed spadającym na niego z góry gamorreańskim toporem. Widział, że twi'lek uniósł miecz do parady przed cięciem w obojczyk, wymierzonym przez olbrzyma z jednym, umieszczonym centralnie na czole dużym, szerokim okiem. Był pewien, że parada będzie spóźniona. Ciął od dołu odcinając uzbrojoną w żelazo rękę abissyna i wykonał szybki obrót przez prawe ramię, o włos unikając szerokiego ostrza topora. Wykończenie bezbronnego cyklopa pozostawił trzymającemu się jeszcze na nogach twi'lekowi a sam, wychodząc z obrotu, krótkim płaskim cięciem odpowiedział gamorreanowi. Topór z brzękiem uderzył o podłogę. Na jego trzonie wciąż zaciśnięte były potężne, grube, zielonkawe dłonie. Niebieskie ostrze zatoczyło ku górze ciasny łuk i górna połowa czaszki tłustego stwora ześlizgnęła się w dłuż linii cięcia i z obrzydliwym mlaśnięciem spoczęła na zalanym krwią podłożu. W ślad za nią poszła reszta tego, co zostało z hardego pirata.
Bitwa była krwawa i szybka. Przestrzeń korytarza wypełniały coraz cichsze bojowe okrzyki agresorów oraz coraz liczniejsze wrzaski rannych i okaleczonych, których przybywało po obu stronach. Grupa dowodzona przez Jedi wykruszała się błyskawicznie. Kiedy Mistrz rozejrzał się wokół siebie w przerwie pomiędzy kolejnymi przeciwnikami, z niepokojem zauważył, że pozostało przy nim tylko dwóch ludzi. Na szczęście napór też osłabł. Centrum bitwy przeniosło się na część bronioną przez oddział kwatermistrza, ustępujący pola krok za krokiem i odepchnięty w głąb statku od oddziału nieżyjącego już kapitana o jakieś sześć, siedem metrów. „Nie dobrze” pomyślał Quan Doux i żwawiej zabrał się do siekania znajdujących się w jego zasięgu boltrunianów i shistavenów, przybyłych w trzeciej fali posiłków.
Pierwszy jego cel został osiągnięty - udało mu się obronić kokpit. Teraz zamierzał się przebić do, znajdującej się już niebezpiecznie blisko ładowni, grupy komandora Vrilla i wspomóc ją oflankowując wroga. Był wyczerpany, lecz znajdujące się na wyciągniecie ręki zwycięstwo dodawało mu sił i zapału. Kolejny błysk niebieskiego ostrza i kolejny nacierający gamorrean został - dosłownie - ścięty z nóg. Mistrz nie miał czasu żeby go dobić a ranny i tak stracił cały zapał do walki i zajął się rozpaczaniem nad własnym losem.
Położył trupem jeszcze parę natrętnych abissynów i droga do drugiego, leżącego już na samym końcu dwunastometrowej długości korytarza, placu boju stała otworem.
- Za mną rozkazał Jedi swoim dwóm, zbryzganym różnokolorową krwią przeciwników ludziom i żwawym krokiem podążył na pomoc słabnącym kolegom, broniącym dostępu do ładowni.
Nie zdążył przejść nawet dwóch metrów, gdy stanął jak wryty. Oto, kilka metrów przed nim, z łączącego statki rękawa wyłonił się - odziany w czarny, matowy skafander i takąż samą, długą do ziemi grubą pelerynę - zabrak. Małe, acz wyraźne rogi na jego głowie niezaprzeczalnie świadczyły o jego przynależności rasowej. Quan Doux od razu domyślił się, iż to właśnie był prawdziwy kapitan pirackiego statku, a nie, jak myślał wcześniej, ten głupi vulnar, leżący teraz bez głowy w plątaninie martwych ciał i wijących się z bólu, niedobitych rannych.
- Nie potraficie sobie poradzić z garstką oberwanych przemytników?! - zagrzmiał przybysz niskim, lekko chrapliwym głosem, zwracając się do swych żyjących jeszcze towarzyszy, po czym rozglądając się dodał: - Jak zwykle muszę wziąć sprawy w swoje ręce.
Kiedy obrócił się w lewo i ujrzał stojącego w bojowej pozycji Jedi z dwoma żołnierzami za plecami, również gotowymi do walki, uśmiechnął się odsłaniając białe jak mleko, spiczaste zęby.
Dopiero teraz, gdy zabrak stał do niego przodem, Quan Doux mógł dokładnie mu się przyjrzeć. Jego skóra miała kolor pustynnego piasku i żywo przypominała barwę widzianej z kosmosu Tatooine. Miał ostre rysy z krótkim, lecz wąskim, ostro zakończonym nosem. Oczy osadzone w głębokich oczodołach miały barwę wschodzącego słońca. Przez jego bezwłosą czaszkę biegły od czoła ku jej tyłowi, dwa rzędy długich na cal rogów. Jego głowę i twarz zdobił czarny tatuaż, czyniąc jego wizerunek jeszcze bardziej demonicznym. Stanowiły go dwie, trochę szersze niż cal, zygzakowate linie ciągnące się wzdłuż linii rogów i schodzące przez środek oczodołów, wystające, kanciaste policzki i kąciki ust, ku mocno zarysowanemu podbródkowi. Zabrak już na pierwszy rzut oka wydał się Mistrzowi trudnym przeciwnikiem a kiedy z jego zaciśniętej pięści wyrosło półtorametrowe, żółte, laserowe ostrze, przekonanie Quan Douxa o bliskim zwycięstwie prysnęło jak mydlana bańka. Kapitan piratów okazał się być Sithem; mało tego, był zdegenerowanym Sithem!
Zmęczony Jedi, woląc uniknąć konfrontacji na miecze świetlne, postanowił spróbować potęgi swej mocy. Jego dłoń wystrzeliła do przodu wyrzucając niewidzialną porcję energii kinetycznej, która powinna cisnąć zabrakiem o sufit z siłą wystarczającą do rozłupania jego rogatej czaszki na dwoje. W tym czasie dwuosobowe wsparcie rycerza pobiegło w stronę kokpitu po porzucone tam w ferworze walki blastery. Sith również wyciągnął przed siebie wolną dłoń i chociaż jego reakcja była nieco spóźniona, żeby całkowicie obronić go przed atakiem, wystarczyła by osłabić jego siłę na tyle, iż poczuł zaledwie stosunkowo słabe pchnięcie, pod naporem którego musiał cofnąć się o kilka kroków. Zamierzał dać zuchwałemu Jedi lekcję mocy posyłając mu solidny ładunek elektryczny, ale zaniechał tego widząc, że nieustraszony rycerz zakonu znika za załomem korytarza, umykając z doprawdy zadziwiającą prędkością.
Quan Doux odetchnął z ulgą, wpadając do kokpitu i kryjąc się przed potęgą pirackiego dowódcy. Dysząc, zwrócił się do swych podwładnych:
- Jeśli będzie mnie ścigał, spróbujcie go zatrzymać najdłużej jak się da. Ja muszę zadbać o ładunek.
Spodziewał się, że tym dwóm, wiernym żołnierzom nie zostało już wiele życia. Podejrzewając, iż oni także mają tego świadomość dodał, aby ich pokrzepić:
- Robicie to dla Republiki. Możecie być z siebie dumni.
Po drugiej stronie kokpitu znajdował się korytarz sterburtowy - bliźniaczy do tego, w którym właśnie grasowali piraci. Rzucił się ku niemu i pędząc co sił w nogach pognał nim na tył statku. Zamierzał zrealizować swój prosty - ale i skuteczny, jeśli dostatecznie się pospieszy - plan awaryjny. Musiał tylko wyciągnąć szpiega z klatki, zaciągnąć go pod pokład i opuścić wraz z nim FatBoya, w czekającej tam kapsule ratunkowej.
Darth Nythar siedział w kącie swej klatki pogrążony we wspomnieniach i rozważaniach o życiu i śmierci, zupełnie nieświadomy tragicznych wydarzeń rozgrywających się zaledwie kilkanaście metrów dalej. Od miejsca potyczki oddzielał go środkowy przedział towarowy i kilka grubych metalowych ścian, skutecznie tłumiących odgłosy walki. Z zamyślenia wyrwał go szczęk zamka i odgłos otwieranych drzwi. Pozostał w dotychczasowej pozycji, nawet nie podniósłszy głowy ani nie otworzywszy oczu. „To znów ten Jedi” pomyślał, ponieważ tylko on go odwiedzał przynosząc trochę wody i jakiegoś świństwa mającego uchodzić za jedzenie. Wolał oszczędzić sobie tego mało interesującego widoku. Jednakże, zamiast sztywnych, ciężkich kroków usłyszał zupełnie inne - szybkie i lekkie. Zaskoczony natychmiast uniósł głowę, by przyjrzeć się niespodziewanemu gościowi, który już stał przy drzwiach klatki i majstrował przy zamku. Była nim młoda, według jego osądu nie starsza niż dwudziestoletnia, dziewczyna rasy chiss. Miała na sobie obcisłe, czarne spodnie i krótką brązową kurtkę z futrzanym kołnierzykiem. Jej śliczna, pomimo iż niebieska, twarz wyrażała głębokie skupienie.
- Kim jesteś? - zapytał wstając z podłogi.
- Rhia Linn, najlepsza w galaktyce złodziejka i włamywaczka oraz twoja ostatnia deska ratunku - przedstawiła się miękkim, łagodnym głosem i szarpnąwszy drzwi klatki otworzyła je:
- Do usług - dodała przyglądając mu się błyszczącymi, czerwonymi oczyma.
- Dzięki. Potrafiłabyś zdjąć też to? - wyciągnął przed siebie skute obręczami dłonie.
Podczas gdy ona rozkuwała kajdany na jego rękach i nogach, on wypytywał ją, próbując dowiedzieć się o swojej wybawczyni czegoś więcej. Okazało się, iż (tak jak przypuszczał) ona także była więźniem, tylko o mniejszym znaczeniu. Była przetrzymywana wraz z innymi przestępcami w większej, znajdującej się tuż za ścianą, celi. Przemyconym w sposób, który wolała zatrzymać w tajemnicy, wytrychem uwolniła się ze swej klatki jak tylko usłyszała pierwsze odgłosy walki.
- Zaraz, zaraz! - przerwał jej gwałtownie - Jakiej walki?!
- Piraci. - wyjaśniła krótko, bez zbędnej gadaniny, po czym dokończyła przerwany wątek objaśniając, iż między strażnikami, a wkrótce i między jej współwięźniami, zaczęły krążyć plotki o niebezpiecznym osobniku trzymanym na końcu przedziału towarowego, w osobnym pomieszczeniu, do którego wstęp miał tylko Mistrz Jakiś Tam, nie pamiętała nazwiska.
- No i pomyślałam, że ktoś taki mógłby mi się przydać w ucieczce, zwłaszcza gdyby coś poszło nie tak.
- Świetnie. Zatem nie traćmy czasu. Masz jakiś plan?
- Znam ten typ statku. Pod pokładem powinna być mała kapsuła ratunkowa - wyjaśniła zdejmując mu łańcuchy z nóg i wyprostowawszy się zapytała wpatrując się w ciemną otchłań kaptura:
- Mógłbyś to zdjąć? Chciałabym wiedzieć, komu ratuję skórę.
- Może jak już będzie po wszystkim. - nie chciał wystraszyć tej młodej, radosnej dziewczyny. Wieloletnie używanie mocy w dużych ilościach nie pozostawiło na jego twarzy zbyt wiele ludzkich cech.
- Chodźmy. - rzekł i żwawym krokiem pierwszy opuścił celę.
Kiedy znaleźli się w szerokim na ponad dwa metry korytarzu Rhia wysunęła się na przód uznawszy, iż lepiej będzie jeśli poprowadzi ktoś, kto zna drogę ucieczki. Drzwi do następnego przedziału towarowego, tego w którym sama była więziona wciąż stały otworem, tak jak je zostawiła. Szybko je minęli i znaleźli się w o wiele dłuższym niż poprzedni, korytarzu, choć i ten nie przekraczał dwunastu, trzynastu metrów. Na jego końcu znajdowały się kolejne drzwi. Spodziewała się, że z tymi będzie miała większy problem, bowiem do ich otwarcia potrzebny był kod. Nie dla niej, oczywiście. Ona obejdzie go, ale wcześniej będzie musiała dostać się do skrzynki, znajdującej się pod klawiaturą do wystukiwania kodu, a to trochę potrwa. Zdawała sobie sprawę, że te dwie, trzy minuty mogą zaważyć na ich losie. Bitwa może się zakończyć w każdej chwili, o ile już się nie skończyła, a wtedy, bez względu na jej wynik, będą ugotowani. Od drzwi dzieliło ich jeszcze osiem metrów, gdy jej problem rozwiązał się sam - drzwi wyjściowe z ładowni otworzyły się z cichym sykiem. Niestety, jak to często bywa, zastąpił go drugi, o wiele większy kłopot. Oto w wejściu stanął zbryzgany krwią blondwłosy rycerz Jedi z aktywnym, gotowym do walki mieczem świetlnym. Zaskoczona zamarła, nie wiedząc co robić. Jedi chyba również nie spodziewał się zastać ich w tym miejscu, gdyż na ułamek sekundy i on zastygł w bezruchu, lecz opanował się błyskawicznie i uniósł wolną dłoń. Domyślała się, że za moment na własnej skórze doświadczy potęgi słynnej Mocy i już żegnała się z życiem, gdy ponad jej ramieniem wystrzeliła wiązka kilku przeplatających się wyładowań elektrycznych, rozświetlających korytarz fioletowym blaskiem. Załamujące się, ruchome promienie skupiły się we wnętrzu wyciągniętej dłoni Quan Douxa i przez kilka sekund nic się nie działo, jakby atak jej towarzysza nie odniósł żadnego skutku. Jednakże w chwilę później Mistrz zgarbił się nieco a potem osunął na kolana, a fioletowe języki Mocy objęły jego tors, głowę i w końcu całe ciało, wstrząsając i szarpiąc nim gwałtownie na wszystkie strony. Powietrze zaczęła wypełniać ostra woń spalenizny i dym unoszący się z czerniejącej w szybkim tempie, wciąż klęczącej postaci.
Rhia odwróciła się do ściany i bezceremonialnie zwymiotowała. Widok jej nie przeszkadzał, natomiast odór okazał się silniejszy od żołądka. Wciąż pochylona nad zanieczyszczoną wymiocinami podłogą usłyszała jak usmażone zwłoki plasnęły o metalowe podłoże. Otarłszy usta wierzchem dłoni wyprostowała się. Fioletowe pioruny zniknęły a jej partner już stał przy trupie. Nachyliwszy się, wyjął z martwej, sztywnej dłoni rękojeść miecza świetlnego a następnie aktywował i dezaktywował ostrze w celu sprawdzenia czy broń nie uległa uszkodzeniu. Stwierdziwszy, że działa bez zarzutu zatrzymał ją.
- A więc jesteś Sithem? - bardziej stwierdziła niż zapytała podchodząc do niego.
- Czy to ci przeszkadza? - jego głos, pomimo tego co przed chwilą zrobił, nie wyrażał żadnych emocji.
- Wręcz przeciwnie. - odparła uśmiechając się do niego szczerze, po czym przekraczając to co pozostało po wielkim, dumnym Mistrzu Quan Douxie dodała:
- Pospieszmy się. Parę kroków stąd znajduje się zejście pod pokład. Mam nadzieję, że umiesz odpalić kapsułę ratunkową…
Podczas gdy na statku handlowym noszącym w pełni do niego pasujące imię FatBoy ginęli ostatni z jego dzielnej, gotowej zginąć za Republikę załogi, a pierwsi piraci właśnie wpadali do ładowni, niezmiernie ciekawi jakichże to skarbów tak zaciekle bronili ich przeciwnicy, mała, cylindryczna kapsuła ratunkowa, niezauważona przez nikogo opuściła statek przez dolny luk i odpaliwszy silniki szybko popędziła w dół, ku jednej z pobliskich planet, unosząc wraz z sobą mrocznego Sitha - szpiega Imperium - i jego nową przyjaciółkę o gorejących czerwienią, wpatrzonych w niego oczach.
Cenny ładunek wymknął się z rąk Republiki.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 7,00 Liczba: 3 |
|
TC-10112007-12-03 23:17:57
Kilka (moim zdaniem) błędów:
1.Klatka- coś takiego istnieje?
2.Ledi pojawiający się w retrospekcji powinien wyczuć obecność dzieciaka (sczególnie że był on (dzieciak) wrażliwy na moc).
3.Postać Sitha pirata wydaje się być zbyt błacha.
Gentle Sith2007-07-31 18:21:13
Na początek dzięki za to, że choć jedna osoba zainteresowała sie moim opowiadaniem. Mam nadzieję, że pojawi się jeszcze kilka komentarzy. Teraz do sedna. Na szybką śmierć jedi złożyło się kilka czynników. Po pierwsze był już nieco wyczerpany walką z piratami, po drugie widok sitha w miejscu gdzie nie spodziewał się go ujrzeć zaskoczył go i opóźnił reakcję na atak przeciwnika, a po trzecie może jego moc była po prostu dużo słabsza niz sitha. Co do chaotyczności to, możecie mi wierzyć lub nie, ale był to efekt zamierzony, mający oddać zamieszanie panujące podczas walki, w której udział bierze kilkunastu przeciwników, rozgrywającej się w mocno ograniczonej przestrzeni. A co do kapitana piratów, to chociaż był postacią ważną dla fabuły, to wciąż w tej historii pozostaje postacią drugoplanową, zatem jego dalsze losy dla tej konkretnej historii nie są istotne. Zresztą ze względu na ograniczenia (opowiadanie zostało napisane na konkurs bastionu) akcja rozgrywa się na przestrzeni kilku, kilkunastu minut i rozpisywanie się o kolejach losu bohaterów nie wchodziło w rachubę. Zresztą każda historia musi mieć swój koniec i wcale nie jest powiedziane, że zakończenie ma wyjaśniać wszystkie poruszone w niej kwestie i wątki. Mam nadzieję, że moje wyjaśnienia okażą sie satysfakcjonujące i jeszcze raz dzięki za zainteresowanie opowiadaniem.
mgmto2007-07-12 23:36:55
Wszystko dobrze, tylko czy ten jedi nie zginął zbyt łatwo? Krótki lighting i już po nim. Na dodatek wszystko to jest trochę chaotyczne. Nie wyjaśnino kto jest kim, Sith-pirat pojawił się tylko na chwilę, a co działo się z nim potem? Stał sobie i czekał? Mimo to samo opowiadanie jest całkiem w porządku