Shelly Shapiro – główna redaktorka serii Gwiezdne Wojny (oraz innych serii związanych z Lucasfilm (jak chociażby nadchodzący Indiana Jones), w firmie Del Rey). Wywiad udało się przeprowadzić w Exhibit Hall podczas Celebration IV, Shelly prawie cały czas spędzała na stanowisku Del Rey, gdzie nawet można było dostać darmową kopię „Zdrady” w miękkiej okładce.
Łukasz Trykowski (Lord Sidious): Jak Ci się współpracuje z Sue Rostoni? Jaki jest podział prac między wami?
Shelly Shapiro: Prawdę mówiąc to obie robimy wszystko. W teorii powinno wyglądać to tak, że autor pisze zarys powieści, przesyła go mi, ja nanoszę swoje poprawki, a następnie przesyłam je do Sue Rostoni, która nanosi swoje. Potem oczywiście są poprawki, a potem dopiero przychodzi manuskrypt. I choć faktycznie powinnam go wpierw poprawiać ja, a dopiero potem Sue, praktyka najczęściej jest już trochę inna. A to autor się opóźni, a to my mamy mniej czasu, a to zmieni się harmonogram publikacji, więc bardzo często jest niestety tak, że nad tekstem pracujemy równocześnie. Jeśli się uda zachować kolejność, to poprawki wprowadzam ja, przesyłam tekst do Sue, a ta ostatecznie odsyła go mnie, bym zajęła się kontaktem z autorem. Niestety najczęściej wygląda to tak, że ja wprowadzam swoje poprawki, w tym samym czasie Sue robi swoje, podsyła mi je, a ja staram się je skonsolidować i przesłać pisarzowi.
Dobrze, ale na czym bardziej koncentruje się Twoja praca, nad poprawkami językowymi, czy może spójnością z resztą sagi, a może najwięcej wyłapujesz błędów logicznych i nieścisłości w samym dziele?
Najczęściej? To trudno stwierdzić. Tak naprawdę wszystko zależy od autora. Tu każdy jest inny. Faktycznie mieliśmy kilku, gdzie pojawiało się wiele problemów z logiką wydarzeń, ale są też tacy, którym doskonale się udaje nad tym zapanować, jednak mają pewne problemy z konstrukcjami gramatycznymi czy językowymi. Oczywiście jest też kilku dobrych autorów, gdzie podstawowym problemem jest to, że chciałoby się czytać dalej, a nie poprawiać. Oni faktycznie robią mało błędów językowych czy logicznych, wtedy nam właśnie najłatwiej jest zadbać o spójność, bo jest mniej rzeczy do opanowania.
Skoro już weszliśmy na temat spójności, to jestem ciekaw Twojej opinii właśnie na ich temat, chyba najlepiej to widać na przykładzie niedawno wydanej powieści Darth Bane: Path of Destruction. W końcu na samym początku było opowiadanie Darth Bane: Odrodzenie zła Kevina J. Andersona, a potem z goła odmienna wizja tej samej historii opowiedziana w komiksie Jedi vs. Sith. Powieść Drew Karpyshyna to kolejna wersja.
Wygląda to tak, że bardzo staramy się nie wchodzić w konflikty z tym, co zostało napisane wcześniej (w jakiejkolwiek formie). Ale tu trzeba pamiętać o jednym, jako pracownik Del Rey nie mogę odpowiadać za wszystko. Ja przyjmuję odpowiedzialność za błędy w książkach, które nie zgadzają się z innymi książkami wydanymi przez Del Rey i zawsze jestem na siebie zła za to. Ale cała reszta, to niestety, a może stety , bo nie moja wina, to domena Lucasfilmu i tu nie mam jak ich wyręczyć, czy brać odpowiedzialności na siebie. To do nich należy Holokron i jego uzupełnianie. My jedynie możemy pilnować tego, co nam dopiszą na zarysach, by nie ruszać jednych rzeczy, albo uwzględnić inne. Owszem czasem zdarza się tak, że w trakcie prac coś wyjdzie, coś czego na przykład nie znamy, albo nie opamiętamy. Wtedy staramy się wysłać do Lucasfilmu pytanie, jak mamy z takim problemem się uporać. Ale czasami po prostu nie przyjdzie nam nawet do głowy, aby o coś zapytać. Ale chcę tylko powiedzieć, że wiem, iż bardzo często może to wyglądać inaczej, ale my w Del Rey naprawdę się staramy. I próbujemy poprawiać.
A co sądzisz o tak zwanych wszelakich nawiązaniach do fanów, ich dzieł (jak w najnowszej powieści Timothy’go Zahna – Allegiance, gdzie pojawia się nawiązanie do fan filmu Pink Five) czy nawet organizacji jak 501 Legion?
Myślę, że to bardzo miłe, to pewien rodzaj wdzięczności wobec fanów, zwłaszcza tych najbardziej zaangażowanych. W ten sposób chcemy wam wszystkim podziękować.
Dobrze, ale z drugiej strony, zwłaszcza jeśli chodzi o 501 Legion, przypomina mi się to, co mówi John Ostrander, że świat Gwiezdnych Wojen nie powinien się zamykać sam w sobie, powinien się rozszerzać, a nie kurczyć, przez ciągłe powroty tych samych postaci, tematów czy kolejne wynajdowanie powiązań między nimi. Owszem gdy 501 Legion pojawił się kilka razy po raz pierwszy, to było bardzo miłe, ale w momencie gdy nie tylko pojawia się w następnych książkach, ale próbuje się przepisać historię (w tym filmy) i go tam na siłę umieścić, nagle okazuje się, że poza 501 Legionem nie ma innych organizacji w Imperium. Wiem, że to organizacja fanowska, ale tylko jedna z nich, że się tak wyrażę (Rebel Legion, Mandalorianie i itp.).
W sumie to samo można by powiedzieć o całej reszcie, to olbrzymia galaktyka, a czemu w prawie wszystkich książkach jest Luke, Leia, Han i reszta? Ale tu trzeba zadać sobie pytanie o czym tak naprawdę jest ta seria? Czy o świecie, w którym żyją bohaterowie, czy właśnie o bohaterach? Owszem, my idziemy właśnie w tę drugą stronę, w stronę bohaterów. A 501 Legion? On ma tę przewagę nad resztą, że bardzo łatwo jest go nam wsadzać wszędzie. Bo nie musimy tworzyć postaci, te mogą się wymieniać, ale nazwa się przewija. Dzięki temu fanom o wiele łatwiej jest się z nimi identyfikować. Owszem problemem jest to, że zdajemy sobie sprawę, że nasi najwierniejsi czytelnicy najczęściej nie mają kostiumów, nie są członkami 501 Legionu, wiemy, że poza nimi są jeszcze kolekcjonerzy, Rebel Legion, Mandalorianie, których widzieliśmy na panelu Legacy i wiele innych grup. Ale w przypadku 501 Legionu ważna jest też nazwa, którą tak łatwo jest nam wkomponować w uniwersum. Jasne, zdaję sobie sprawę, że to nie jest jak być powinno, ale skoro i tak powracamy do Hana, Lei czy Luke’a, czemu nie mamy powracać również do fanów? A w przypadku 501 Legionu jest nam po prostu najłatwiej.
To może teraz tak trochę inaczej. Pracujesz obecnie nad praktycznie każdą książką z serii Gwiezdne Wojny. Redagujesz je, poprawiasz, zatwierdzasz, nie miałaś kiedyś ochoty napisać sama czegoś? Niekoniecznie z Gwiezdnych Wojen?
Jak dla mnie to chyba zabiłoby to część magii. Owszem pracuję nad tymi książkami, ale jakoś nie mam ochoty sama chwytać za pióro. Kiedyś byłam współautorką kilku książek dla dzieci, ale praca edytora to inny rodzaj wyzwania i nie wiem, czy bym chciała poddawać się jeszcze raz edycji. Nie, w chwili obecnej nie chcę pisać, a już na pewno nie do Gwiezdnych Wojen.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Łukasz Trykowski (Lord Sidious): Jak Ci się współpracuje z Sue Rostoni? Jaki jest podział prac między wami?
Shelly Shapiro: Prawdę mówiąc to obie robimy wszystko. W teorii powinno wyglądać to tak, że autor pisze zarys powieści, przesyła go mi, ja nanoszę swoje poprawki, a następnie przesyłam je do Sue Rostoni, która nanosi swoje. Potem oczywiście są poprawki, a potem dopiero przychodzi manuskrypt. I choć faktycznie powinnam go wpierw poprawiać ja, a dopiero potem Sue, praktyka najczęściej jest już trochę inna. A to autor się opóźni, a to my mamy mniej czasu, a to zmieni się harmonogram publikacji, więc bardzo często jest niestety tak, że nad tekstem pracujemy równocześnie. Jeśli się uda zachować kolejność, to poprawki wprowadzam ja, przesyłam tekst do Sue, a ta ostatecznie odsyła go mnie, bym zajęła się kontaktem z autorem. Niestety najczęściej wygląda to tak, że ja wprowadzam swoje poprawki, w tym samym czasie Sue robi swoje, podsyła mi je, a ja staram się je skonsolidować i przesłać pisarzowi.
Dobrze, ale na czym bardziej koncentruje się Twoja praca, nad poprawkami językowymi, czy może spójnością z resztą sagi, a może najwięcej wyłapujesz błędów logicznych i nieścisłości w samym dziele?
Najczęściej? To trudno stwierdzić. Tak naprawdę wszystko zależy od autora. Tu każdy jest inny. Faktycznie mieliśmy kilku, gdzie pojawiało się wiele problemów z logiką wydarzeń, ale są też tacy, którym doskonale się udaje nad tym zapanować, jednak mają pewne problemy z konstrukcjami gramatycznymi czy językowymi. Oczywiście jest też kilku dobrych autorów, gdzie podstawowym problemem jest to, że chciałoby się czytać dalej, a nie poprawiać. Oni faktycznie robią mało błędów językowych czy logicznych, wtedy nam właśnie najłatwiej jest zadbać o spójność, bo jest mniej rzeczy do opanowania.
Skoro już weszliśmy na temat spójności, to jestem ciekaw Twojej opinii właśnie na ich temat, chyba najlepiej to widać na przykładzie niedawno wydanej powieści Darth Bane: Path of Destruction. W końcu na samym początku było opowiadanie Darth Bane: Odrodzenie zła Kevina J. Andersona, a potem z goła odmienna wizja tej samej historii opowiedziana w komiksie Jedi vs. Sith. Powieść Drew Karpyshyna to kolejna wersja.
Wygląda to tak, że bardzo staramy się nie wchodzić w konflikty z tym, co zostało napisane wcześniej (w jakiejkolwiek formie). Ale tu trzeba pamiętać o jednym, jako pracownik Del Rey nie mogę odpowiadać za wszystko. Ja przyjmuję odpowiedzialność za błędy w książkach, które nie zgadzają się z innymi książkami wydanymi przez Del Rey i zawsze jestem na siebie zła za to. Ale cała reszta, to niestety, a może stety , bo nie moja wina, to domena Lucasfilmu i tu nie mam jak ich wyręczyć, czy brać odpowiedzialności na siebie. To do nich należy Holokron i jego uzupełnianie. My jedynie możemy pilnować tego, co nam dopiszą na zarysach, by nie ruszać jednych rzeczy, albo uwzględnić inne. Owszem czasem zdarza się tak, że w trakcie prac coś wyjdzie, coś czego na przykład nie znamy, albo nie opamiętamy. Wtedy staramy się wysłać do Lucasfilmu pytanie, jak mamy z takim problemem się uporać. Ale czasami po prostu nie przyjdzie nam nawet do głowy, aby o coś zapytać. Ale chcę tylko powiedzieć, że wiem, iż bardzo często może to wyglądać inaczej, ale my w Del Rey naprawdę się staramy. I próbujemy poprawiać.
A co sądzisz o tak zwanych wszelakich nawiązaniach do fanów, ich dzieł (jak w najnowszej powieści Timothy’go Zahna – Allegiance, gdzie pojawia się nawiązanie do fan filmu Pink Five) czy nawet organizacji jak 501 Legion?
Myślę, że to bardzo miłe, to pewien rodzaj wdzięczności wobec fanów, zwłaszcza tych najbardziej zaangażowanych. W ten sposób chcemy wam wszystkim podziękować.
Dobrze, ale z drugiej strony, zwłaszcza jeśli chodzi o 501 Legion, przypomina mi się to, co mówi John Ostrander, że świat Gwiezdnych Wojen nie powinien się zamykać sam w sobie, powinien się rozszerzać, a nie kurczyć, przez ciągłe powroty tych samych postaci, tematów czy kolejne wynajdowanie powiązań między nimi. Owszem gdy 501 Legion pojawił się kilka razy po raz pierwszy, to było bardzo miłe, ale w momencie gdy nie tylko pojawia się w następnych książkach, ale próbuje się przepisać historię (w tym filmy) i go tam na siłę umieścić, nagle okazuje się, że poza 501 Legionem nie ma innych organizacji w Imperium. Wiem, że to organizacja fanowska, ale tylko jedna z nich, że się tak wyrażę (Rebel Legion, Mandalorianie i itp.).
W sumie to samo można by powiedzieć o całej reszcie, to olbrzymia galaktyka, a czemu w prawie wszystkich książkach jest Luke, Leia, Han i reszta? Ale tu trzeba zadać sobie pytanie o czym tak naprawdę jest ta seria? Czy o świecie, w którym żyją bohaterowie, czy właśnie o bohaterach? Owszem, my idziemy właśnie w tę drugą stronę, w stronę bohaterów. A 501 Legion? On ma tę przewagę nad resztą, że bardzo łatwo jest go nam wsadzać wszędzie. Bo nie musimy tworzyć postaci, te mogą się wymieniać, ale nazwa się przewija. Dzięki temu fanom o wiele łatwiej jest się z nimi identyfikować. Owszem problemem jest to, że zdajemy sobie sprawę, że nasi najwierniejsi czytelnicy najczęściej nie mają kostiumów, nie są członkami 501 Legionu, wiemy, że poza nimi są jeszcze kolekcjonerzy, Rebel Legion, Mandalorianie, których widzieliśmy na panelu Legacy i wiele innych grup. Ale w przypadku 501 Legionu ważna jest też nazwa, którą tak łatwo jest nam wkomponować w uniwersum. Jasne, zdaję sobie sprawę, że to nie jest jak być powinno, ale skoro i tak powracamy do Hana, Lei czy Luke’a, czemu nie mamy powracać również do fanów? A w przypadku 501 Legionu jest nam po prostu najłatwiej.
To może teraz tak trochę inaczej. Pracujesz obecnie nad praktycznie każdą książką z serii Gwiezdne Wojny. Redagujesz je, poprawiasz, zatwierdzasz, nie miałaś kiedyś ochoty napisać sama czegoś? Niekoniecznie z Gwiezdnych Wojen?
Jak dla mnie to chyba zabiłoby to część magii. Owszem pracuję nad tymi książkami, ale jakoś nie mam ochoty sama chwytać za pióro. Kiedyś byłam współautorką kilku książek dla dzieci, ale praca edytora to inny rodzaj wyzwania i nie wiem, czy bym chciała poddawać się jeszcze raz edycji. Nie, w chwili obecnej nie chcę pisać, a już na pewno nie do Gwiezdnych Wojen.
Dziękuję bardzo za rozmowę.