Te ostatnie inspirowane filmami (i ich plakatami) twórców nowej trylogii stworzył Josh Lange. Więcej prac artysty znajdziecie tutaj.
Znając życie za jakiś czas będziemy mogli przedstawić kolejną porcję fanowskich plakatów.
Westerny bardzo długo służyły jako inspiracja w historii filmu. Orson Welles bacznie oglądał film Johna Forda – „Dyliżans” nie raz wracając do niego, podczas przygotowań i montażu „Obywatela Kane’a”. Akira Kurosawa także ubóstwiał dzieła Johna Forda i starał się połączyć japońską wrażliwość samurajów z wyjątkowym sposobem opowiadania historii znanym z westernów. Kurosawa stworzył epickie filmy w stylu westernów jak „Siedmiu samurajów”, „Straż przyboczna” czy „Sanjuro – Samuraj znikąd”.
Jeden z tych filmów „Straż przyboczna”, z kolei zainspirował jednego z najbardziej wpływowych reżyserów westernów, Sergio Leone. Leone przerobił „Straż przyboczną”, film o samurajach inspirowany westernami, w włoski „spaghetti western” – „Za garść dolarów”. Prawdę mówiąc, w wielu miejscach to jest bezpośredni remake, choćby ze względu na te same ujęcia czy kwestie, które mają oddać hołd oryginalnemu dziełu.
„Za garść dolarów” miał niesamowicie istotny wpływ na uniwersum „Gwiezdnych Wojen” z wielu powodów. Zgodnie z tym, co mówił Jeremy Bulloch, to cała jego gra Boby Fetta była inspirowana rolą Clinta Estwooda – czyli Bezimiennym z „Za garść dolarów”. Zdawkowe ruchy i groźna postawa Estwooda jest widoczna w każdym ruchu (lub jego braku) ulubionego mandaloriańskiego łowcy nagród w klasycznej trylogii.
Nawet Jango Fett ma akcję, w której okręca swój pistolet wokół palca nim odłoży go do kabury w „Ataku klonów” (zaraz po śmierci Colemana Trebora), zupełnie jak Clint Eastwood w tych trzech filmach Leone.
Podobieństwa widać nawet w doborze kostiumów. Eastwood spędził dużo czasu w filmie nosząc ponczo, które mocno przypomina to noszone przez młodego Bobę Fetta na Kamino, ale też Luke’a Skywalkera w Epizodzie IV czy Qui-Gona w Epizodzie I.
W całej trylogii Bezimiennego, „Za garść dolarów”, „Za garść dolarów więcej” oraz „Dobry, zły i brzydki” bezmiar pustyni odgrywa bardzo dużą rolę. Serce pustyni widać w podobnym stylu praktycznie zawsze, gdy widzimy Tatooine na ekranie, jest tam wiele podobnych wyznaczników, które widać w „Gwiezdnych Wojnach”. Oczywiście można znaleźć pewne nawiązania w architekturze lokacji takich jak domostwo Larsów czy Mos Eisley. Te filmy są pełne szumowin i łajdaków, a to uczucie towarzyszy nam wszędzie na Tatooine. Owszem mamy życzliwych farmerów jak Larsowie, bandytów jak Jeźdźcy Pustyni, ale i łowców nagród pokroju Clinta Eastwooda i Lee Van Cleefa. To nas prowadzi do postaci Lee Van Cleefa czyli Anielskich Oczek.
Trzeci film w trylogii Leone koncentruje się w dużej mierze na łowcach nagród i ich walce o nagrodę, w której zdradza się partnerów w dowolnej sytuacji, co trochę przypomina „Gwiezdne Wojny”. Nie tylko łowców nagród ścigających Hana w „Imperium kontratakuje”, ale przede wszystkim odcinki „Wojen klonów” skoncentrowane na łowcach nagród. W sumie zgodnie z tym, co pisał Pablo Hidalgo w 2009, George Lucas specjalnie użył bezwzględnego łowcy nagród Anielskie Oczka (Lee Van Cleef), gdy pracowano nad Cadem Banem w pierwszym sezonie „Wojen klonów”. Trybut nie mógł być bardziej widoczny. Bane, podobnie jak Anielskie Oczka, to ktoś kogo nie można lekceważyć, ktoś kto zabija szybko z zimną krwią, bez choćby sekundy namysłu. Obaj dzielą wspólną cechę przebierania się za przeciwników (Anielskie Oczka za żołnierza Unii, a Cad Bane za klona), no i obaj noszą zapadające w pamięć kapelusze z szerokim rondem. Obaj, Bane i Anielskie Oczka, mówią z pewną arogancją wynikającą z tego, że są zabójczy i inteligentni. Pomijając fakt, że Cad Bane jest Durosem, z pewnością bez problemu odnalazłby się w świecie Leone, zupełnie tak łatwo jak znajduje się w „Gwiezdnych Wojnach”.
Wszyscy którzy lubią łowców nagród i ich przygody, czy to w „Wojnach klonów” czy „Gwiezdnych Wojnach”, powinni dać szanse spaghetti westernom Leone. Zabawne jest to, że mamy podobne uczucia i te same atrybuty, jak gdy oglądamy Cada Bane’a i jego gromadkę w kacji, czy Bobę lub Jango Fetta zajmujących się biznesem. No i oczywiście to wspaniałe, jak te filmy zainspirowały „Gwiezdne Wojny” na bardzo wiele oczywistych sposobów i mnóstwo wcale nie tak oczywistych.
Jeszcze w sezonie drugim „Wojen klonów” pojawił się pewien fantastyczny odcinek pt. Senate Spy. Opowiadał historię intrygi pomiędzy senatorami, gdy rada Jedi prosi Padmé by szpiegowała innego senatora (swą dawną miłość), który obecnie pracuje dla Separatystów. By go szpiegować, będzie musiała ożywić ich dawną znajomość. Rada zaś wyznaczają Anakina jako jej łącznika. Jeśli ta historia brzmi znajomo, pewnie dlatego, że dzieli te same założenia co arcydzieło Alfreda Hitchcoka z 1946 – „Osławiona” (Notorious) z Cary Grantem (w roli Devlina, łącznika) i Ingrid Bergman (w roli Alicii, szpiegującej agentki trochę z przymusu). Film ten może i porusza tematy damsko-męskich relacji, które są trochę jeszcze nie w głowach młodszym odbiorcom, ale jako film szpiegowski trzyma w napięciu. Natomiast ekipa „The Clone Wars” starała się złożyć hołd wszystkim jego najlepszym fragmentom.
To, co sprawia, że ta historia w kontekście „Wojen klonów” jest jeszcze bardziej wciągająca, to Anakin i jego problemy z zazdrością. W serialu ukazano niuanse powolnego przechodzenia Anakina ku Ciemnej Stronie, a zazdrość jest naturalną emocją, którą musi wykorzystać, ale jednocześnie która sprowadza go na manowce. Jako Anakin, Matt Lanter ukazuje subtelniejszy, mroczniejszy ton tej postaci, idealnie wchodzi w rolę Cary’ego Granta z filmu. U Hitchcocka Devlin jest nie tylko zdolnym szpiegiem, ale też zakochanym po uszy idiotą, którego mocno rani to, że Alicia musi pozostać tajniakiem pośród Nazistów.
Dla Padmé, Separatyści są równie źli i zabójczy jak Naziści. Cat Taber jako Padmé nie jest w stanie wyzbyć się swojej nieufności i wrażliwości jak Ingrid Bergman, głównie z powodu charakteru Padmé. Za to udaje jej się stworzyć mistrzowskie przedstawienie w przedstawieniu.
Poza historią i postaciami, ten odcinek zawiera kilka ikonicznych obrazów i wizualnych ozdobników z jednego z moich ulubionych filmów, co sprawia, że na mojej twarzy pojawia się uśmiech tak szeroki jak Żebraczy kanion. Jedną z największych scenografii, a przy tym najdroższych ujęć w „Osławionej” była ta w której pojawiały się schody i klucz. Alicia ukradła klucz do piwnicy od złych ludzi i ukrywa go przed wszystkimi na dużym przyjęciu. Kamera ukazuje drugi poziom pokoju, przemieszcza się przez przyjęcie i koncentruje na zbliżeniu klucza ukrytego w dłoni Alicii. To było zapierające dech w piersiach, a zdjęcia w tym odcinku „Wojen klonów” wcale nie są takie pretensjonalne. W jednym momencie, Alicia trzyma klucz w ręku, a mężczyzna którego szpieguje próbuje ją pocałować, ona zaś skacze do niego, rzuca mu ręce na szyję tak, by nie mogła oddać klucza. To bardzo mocna scena, i wcale nie mniej mocna wersja została powtórzona w „Wojnach klonów” z Padmé i datakartą, podczas gdy Anakin spogląda gdzieś z odległości.
Bez zbędnego spoilerowania, jednym z najbardziej satysfakcjonujących elementów filmu jest jego zakończenie. Zarówno Alicia jak i Padmé zostają otrute, więc potrzebują pomocy swojego protektora, a niesprawiedliwi powinni dostać za swoje. Anakin i Devlin robią to na własny sposób, ale ostateczne rozwiązanie jest tak satysfakcjonujące, że nie można mu już pomóc. I choć obie są bardzo podobne, możliwość zestawienia sposobu w jaki zrobił to Hitchcock i zrobionego w stylu Lucasa, to coś co powinien zobaczyć każdy fan filmu.
Prawdopodobnie to co najbardziej zdumiewa w odcinku „Senate Spy” jest to, że skompresowano tam historię w mniej niż 30 minutach, a Hitchcockowi zajęło to prawie dwie godziny. To swoisty testament możliwości tworzenia filmów stworzony przez ekipę „Wojen klonów”.
Dla fanów kina, mogę polecić by obejrzeli „Osławioną” Hitchcocka nie tylko razem z „Senate Spy”. Zarówno film jak i ten odcinek sprawiły mi wiele radości. A czy nie o to właśnie chodzi w Gwiezdnych Wojnach?
(Uwaga do rodziców. Choć „Osławiona” zawiera pewne treści dla dorosłych, są one zamaskowane dzięki technikom i dialogom z lat 40. Nie sadzę, by ten film był nieodpowiedni dla dzieci, skoro oglądałem go z moim 10-letnim synem i mu się podobało, ale dla dzieci może to być trochę za nudne, przynajmniej dopóki nie dorosną).
Jest to dla mnie prawie niemożliwe, by wymienić wszystkie wpływy sztuki filmowej, które konsumuję, i to nawet jako ktoś, kto robi filmy i scenariusze. Niektórzy mogą próbować uciekać od tych wpływów i hołdów, martwiąc się o słowa takie jak „oryginalność”, ale są i inni, którzy je przyjęli i dzięki temu stworzyli naprawdę zapierające dech w piersiach dzieła sztuki.
Gdy byłem młody, zawsze myślałem, że „Gwiezdne Wojny” powstały w jakiejś próżni. Coś tak imponującego musiało być całkowicie nowe, świeże i oryginalne, racja?
Nie miałem bladego pojęcia o długiej historii filmów, które pomogły ukształtować się temu, co formowało się w głowie George’a Lucasa. Od starego serialu „Flash Gordon”, do dzieł Akiro Kurosawy, „Gwiezdne Wojny” stały się utkanym gobelinem tego, co powstało wcześniej. Czasem choć nie jest to tak wyraźne, da się dostrzec te wpływy, i można sobie uświadomić, że kiedyś jeszcze przed „Gwiezdnymi wojnami”, „Wojnami klonów” i wszystkim innym z logiem Star Wars, byli ludzie ogarnięci pasją tego, co robią.
Dla mnie ta podróż odkrywania wpływów zaczęła się od końca. Moja miłość do filmów Kurosawy narodziła się z tego, że miały one wpływ na „Gwiezdne Wojny”. Kiedy miałem tę szczęśliwą okazję spotkać się z Georgem Lucasem, udało mi się podziękować mu za to, że dzięki niemu poznałem tak wspaniałego i poruszającego filmowca.
To co chcę osiągnąć tym wpisem, to pokazać wam kilka wpływów na „Gwiezdne Wojny” i mieć nadzieje, że sami spróbujecie sobie je zbadać.
Pierwszym filmem, który chciałbym wam przedstawić będzie klasyczny obraz Kurosawy z 1958 „Ukryta forteca”, który opowiada historie o generale i księżniczce, którzy walczą by móc wrócić do domu z terytorium wroga w czasach feudalnej Japonii, a pomaga im przy tym para nieudolnych wieśniaków. Każdy kto ogląda ten film od razu rozpozna w dwójce kłócących się chłopów luźną analogię do naszych ulubionych droidów, czyli Artoo-Detoo i See-Threepio. Wieśniacy nawet na początku filmu pojawiają się na jakimś pustkowi i są nakręceni z użyciem długich obiektywów, w sposób bardzo podobny w jaki Lucas i jego ekipa filmowali sceny na Tatooine w „Nowej nadziei”. Chociaż Artoo i Threepio są dużo bardziej przyjaźni niż chciwi wieśniacy w „Ukrytej fortecy”, ich komediowa rola w całej historii pozostaje zdumiewająco podobna.
Po raz pierwszy zagłębiłem się w „Ukrytą fortecę” mając 12 lat. Znalazłem ją w bibliotece, na starej, podwójnej kasecie VHS, na której widniały słowa „Panoramiczna odyseja, która zainspirowała Gwiezdne Wojny George’a Lucasa... Niech droga ku Mocy Kurosawy będzie z tobą”. Wziąłem ją do domu, obejrzałem i moje życie się zmieniło. To był film mocno przypominający „Gwiezdne Wojny”, ale w całkowicie obcym dla mnie świecie, z historią nie mniej emocjonującą, czy napakowaną akcją. Ponieważ Kurosawa zainspirował „Gwiezdne Wojny”, mogłem wrócić do tych filmów i doświadczyć je osobiście.
W 2001 wyszła Criterion Collection, z nowym wydaniem „Ukrytej fortecy” na DVD, zapowiedziano, że George Lucas wypowie się o wpływie filmu na „Gwiezdne Wojny”.
- Pamiętam jedną rzecz, która naprawdę mnie urzekła w „krytej fortecy” - powiedział - jedna rzecz, która naprawdę mnie zaintrygowała to fakt, że ta historia została opowiedziana z perspektywy dwóch nisko urodzonych bohaterów. Uznałem, że to będzie to dobry sposób na opowiedzenie „Gwiezdnych Wojen”. Wziąć dwie najmniej ważne postaci , jak Kurosowa, i opowiedzieć wszystko z ich punktu widzenia. W przypadku Gwiezdnych Wojen były droidy, i to jest najsilniejszy wpływ. Fakt, że pojawia się księżniczka, która znajduje się na terytorium wroga to raczej koincydencja, niż cokolwiek innego. W moim filmie, księżniczka jest zdecydowanie bardziej waleczna i samodzielna. Na początku, w pierwszych wersjach scenariusza, miałem jej zdecydowanie więcej, wraz z Jedi, starym Jedi, z którym próbowała uciec. Potem to ewoluowało w historię Luke’a.
Nie trzeba się dużo zastanawiać, czy użycie dworek jako sobowtórów, które jest dość powszechne w filmach Kurosawy, w szczególności w przypadku inspiracji dla „Mrocznego widma”, no i śmierci Corde w „Ataku klonów”. Podobnie jak Padme w „Mrocznym widmie”, księżniczka znajduje się na niebezpiecznym terytorium, jest biedna, i odkrywa że jak ludzie na świecie naprawdę żyją. Ta analogia nabiera jeszcze głębszego sensu, gdy przypomnimy sobie, że to Lucas osobiście wyprodukował najbardziej znany film Kurosawy o królewskich sobowtórach – „Kagemushę – Sobowtóra”.
Jest wiele innych analogii między tymi dwoma filmami i fajnie jest je móc porównać. Ale ten film nie tylko inspirował scenariusz „Gwiezdnych Wojen”, także technika filmowania Kurosawy jest obecna w dziełach Lucasa. W „Ukrytej fortecy” jest scena, w której generał na koniu ucieka przed wrogami, a w tle widzimy intensywnie zmieniającą się scenerię, która przypomina atak na Gwiazdę śmierci w „Nowej nadziei”. Wyobraźcie sobie to. Kurosawa nakręcił jazdę na koniu i to było emocjonujące. Kamera koncentruje się na koniu (lub X-Wingu), a tło nam tylko przelatuje, kręcone bardzo długimi obiektywami, pełne szarości, dodające dynamiki do pościgu. Potem kamera się zatrzymuje a generał jest otoczony wrogami, zupełnie jak Han na Gwieździe Śmierci. Zobaczycie też, że w „Ukrytej fortecy” sposób w jaki Kurosawa przechodzi między ujęciami jest bardzo podobny do tego który znamy i kochamy z „Gwiezdnych Wojen”.
Między „Gwiezdnymi Wojnami” a „Ukrytą Fortecą” jest jeszcze więcej podobieństw. Dość szybko donoszono o tym, że Toshiro Mifune, który grał generała samuraja Rokurotę Makabe, był rozważany do roli Obi-Wana Kenobiego.
Nie ma nic fajniejszego dla fana filmów i Gwiezdnych Wojen niż śledzenie tych nawiązań jeszcze dalej. We wspomnianym już wywiadzie dla Criterion Lucas mówił o inspiracjach Kurosawy:
- Wiem, że Kurosawa był wielkim fanem Johna Forda i że się inspirował Johnem Fordem, no i można zobaczyć wpływ Johna Forda na filmy Kurosawy, co moim zdaniem jest jedną z przyczyn, że te filmy są przyswajalne przez ludzi zachodu.
No i John Ford to kolejna styczność w którą się zagłębiam, dziękuję za takie komentarze.
Mam nadzieję, że wskazałem wam wpływy i części wspólne, może nawet dacie szansę któremuś z tych filmów. Wpływ klasycznych filmów na różne aspekty „Gwiezdnych Wojen” jest chyba nieskończony i mam nadzieję, że będziecie zainteresowani kolejnymi odsłonami podróży filmowej przez pryzmat „Gwiezdnych Wojen”.