Czasem niektórzy zapominają, że
George Lucas (i
Steven Spielberg) wcale nie stworzyli kina na nowo. Raczej je przedefiniowali, wybierając sobie pewnie elementy, które ułożyli we własnych proporcjach, rozwinęli i rozpropagowali. „Nowa nadzieja” to jeden z pierwszych filmów, który uruchomił lawinę.
Po pierwsze temat, czyli o Kinie Nowej Przygody. Zaczęło się od nostalgii i starych komiksów, seriali i filmów z lat 30., 40., czy 50. Warto tu przypomnieć, że przed rozpowszechnieniem się telewizji, seriale takie jak „Flash Gordon” czy „Buck Rogers” prezentowane były w kinach. Zaś na kolejny odcinek należało czekać tydzień. Jechało się w sobotę i oglądało nowe przygody, potem tę rolę przejęła telewizja. Ta chęć powrotu do dawnych widowisk, nostalgia, stoi u podstaw Kina Nowej Przygody. Lucas i Spielberg nie do końca zaprzątali sobie głowę jakimś konkretnym gatunkiem. Film miał przede wszystkim wciągać i bawić. Owszem, wątek przygodowy był w nim dość istotny, ale reszta, to trochę sensacji, trochę kina katastroficznego, trochę humoru i dobrze by miał jakiś temat przewodni. Reszta to miszmasz, bez znaczenia. Nawet jeśli zajmujemy się science fiction, jak w „Nowej nadziei” to sama nauka nie jest tak istotna jak cała reszta. Staje się to potem przyczyną takich dialogów jak lot w dwanaście parseków. Ale dokładnie tak to wyglądało w starym „Flashu”, ważniejsza była przygoda i tempo niż wiarygodność szczegółów. Dzieło ma wyglądać prawdziwie, ale wcale nie musi być takie jak ktoś zacznie je rozkładać na czynniki pierwsze.
Tempo filmu także było ważne. Lucas chciał, by miejscami przypominało to prawdziwą wojnę, bardziej dokument niż fabułę. Zupełnie odwrotnie niż w „2001: Odysei kosmicznej”, gdzie mieliśmy długie ujęcia efektów. Tu były często krótkie i lecieliśmy dalej. To element świata, który miał wciągać, a nie cel sam w sobie. Dziś czasem się zapomina, że efekt specjalny ma być tylko dodatkiem, ale nadal w większości tak jest. Głównie z tego powodu, że poza spektakularnymi scenami w kinie używa się bardzo wielu efektów.
Kino Nowej Przygody się przyjęło. Dzięki „Nowej nadziei”, „Szczękom” czy „Bliskim spotkaniom trzeciego stopnia”, później też „Poszukiwaczom zaginionej arki” wypromowało jeszcze jeden trend, który faktycznie zmienił oblicze kina. Letnie blockbustery. Czy Lucas i Spielberg planowali taką zmianę? Nie wiadomo. Chyba raczej wyszło przy okazji. Chcieli na pewno mieć filmy idealne na sobotnie poranki, ale w przypadku drogiego obrazu, który wchodzi do kina, nie da się wyprodukować nowego odcinka co tydzień. Ale co rok, dwa, trzy. W sam raz, by pojawił się w lato. Tak się to zaczęło, a potem pojawiły się powroty do światów, postaci, czyli sequele. Nie jest tak, że kolejnych części nie było przed Lucasem czy Spielbergiem. Warto choćby wspomnieć o seriach takich jak „Godzilla” czy „James Bond”. One istniały i miały się całkiem dobrze przed Kinem Nowej Przygody. Lucas jednak postawił najpierw na nostalgię fabularną, a potem powrót do swoich już znanych bohaterów. Dziś w okresie letnim do kin wchodzi kilkanaście sequeli, prequeli, sidequeli, remake’ów, rebootów, spin-offów czy filmów będących częścią większego uniwersum. To wszystko istniało w latach 70. Ale to nie był główny nurt kina. Gdy się okazało, że można na tym zarabiać olbrzymie pieniądze, naśladowcy znaleźli się bardzo szybko, zaś sam zamysł stał się standardem.
Kolejna zmiana to merchandising, czyli produkty. Powszechnie uznaje się, że Lucas to wszystko wymyślił. Nie jest tak do końca. Zainspirował się tym, co robił Walt Disney. Gdy otwierano Disneyland w Anaheim, Lucas był jednym z pierwszych gości. Nie tylko się bawił, ale też obserwował i uczył. Problemem produktów okołofilmowych, była ich krótka żywotność. Film przeminął, zabawek nikt nie chciał kupować. U Disneya jednak to działało, bo klasyczne postaci nie zmieniały się przez lata. Znów nostalgia, sequele, wyczekiwanie spowodowały, że zabawki zaczęły się sprzedawać. Zaś zanim to się stało, studio bardzo łatwo zrezygnowało z czegoś, co nie mogło generować prawdziwego zysku. Już w czasach „Mrocznego widma”, przychód z produktów licencjonowanych był większy niż z samego filmu. Obecnie tak też wyglądają współczesne blockbustery, czasem wręcz jako płatne reklamy potencjalnych figurek, zabawek i masy innych produktów. Wpadki zaliczane są tam, gdzie zapomina się o tym, że to ma być jeszcze film. Zanim jednak licencjonowanie przybrało obecną formę, gdzie ktoś nad tym czuwa, Lucas też zaliczył kilka „wpadek” z produktami, których nie chciał znać. Dlatego do Lucasfilmu ściągnął
Howarda Roffmana, który stworzył Lucas Licensing (i między innymi EU), który nadzorował wszystko.
Już w latach 30., kiedy rozwijały się studia filmowe, zaczęto ciąć koszty produkcji. W studiach można było zbudować wszystko, całe miasta, plany, zupełnie nie wychodząc z terenu wytwórni filmowej. Ten trend się nasilał przez wiele lat. Widać to bardzo dobrze w filmach z cyklu o Bondzie, gdzie rozpoznawalnych plenerów było bardzo niewiele. Lokacje zaś często ograniczały się do kilku zdjęć w znanych wnętrzach, no i paru ujęć ukazujących miasto. Dobry przykład to „Pozdrowienia z Rosji” i Istambuł, w którym filmowcy są, ale którego za wiele w tym filmie nie ma. Większość jest kręcona w studiach. „Nowa nadzieja”, kręcona w Tunezji oraz z kilkoma ujęciami w Gwatemali, była już tylko filmem, który potwierdzał zwrot w trendzie. A jednymi z tych, którzy zaczęli to mocno zmieniać byli
Francis Ford Coppola i George Lucas, choćby na planie „Deszczowych ludzi”, czy „Amerykańskiego graffiti”. To, że można kręcić kosmiczne przygody w plenerze, a nie w studiu, to było coś.
Blue screen (czy obecnie częściej chyba green screen). Mało kto zdaje sobie sprawę, że technologia ta sięga samego początku kina, choć niekoniecznie oparta na niebieskim ekranie. Po raz pierwszy eksperymentował z nią jeszcze George Albert Smith w 1898. Nakładanie obrazów wykorzystywano dość często w latach 20. I 30. XX wieku. Nawet drukarki optyczne pochodzą z okresu sprzed II wojny światowej. Jednak to właśnie w „Nowej nadziei” zostały wykorzystane na szeroką skalę, ponownie. Owszem technologia się rozwinęła, także dzięki mikrokomputerom.
Wykorzystanie efektów specjalnych, modeli, ujęć poklatkowych, czy malowanego tła, to także technologie, które były znane wcześniej i wykorzystywane w kinematografii, ale… nie na taką skalę. Tu twórcy sagi byli często bardzo odtwórczy, jak choćby
Phil Tippett względem tego, co zrobił
Ray Harryhausen. Nawet dla zespołu
Johna Dykstry punktem wyjścia była „2001: Odyseja kosmiczna”. Prawdę mówiąc, nawet charakteryzator,
Stuart Freeborn (odpowiadał za stworzenie Yody czy Chewbaccy) wcześniej pracował nad tamtym dziełem Stanleya Kubricka.
Jeśli jesteśmy przy efektach warto wspomnieć o samym sposobie ich filmowania. To nie byłoby możliwe bez kamer dedykowanych do kręcenia efektów, w tym ta słynna zwana Dykstraflexem. Była kolejnym istotnym przełomem w rozwoju filmowania efektów. Nie jakimś absolutnym novum, ani również nie stadium docelowym.
Kolejny zapomniany element, który przywróciła „Nowa nadzieja” do łask, to muzyka. Wystarczy pomyśleć, że Lucasowi wiele osób sugerowało, by użył nowoczesnej, na przykład metalowej, ścieżki dźwiękowej. Ten jednak ostatecznie zwrócił się do
Johna Williamsa, by ten napisał klasyczną muzykę. Z jednej strony nawiązującą do starego kina, z drugiej kontynuującą choćby operowe tradycje Ryszarda Wagnera. Williams za Wagnerem użył leitmotiv. Coś, co było znane i wykorzystywane także w kinie, ale nie na taką skalę, nie w takich produkcjach. Dziś muzyka filmowa postWilliamsowa nadal święci tryumfy i jest standardem. Mało tego, jeszcze w latach 70., to co promowało filmy to przede wszystkim były piosenki. W zeszłym tygodniu w Krakowie był organizowany 15 festiwal muzyki filmowej, jeden z największych na świecie. Trudno sobie wyobrazić to bez kina Nowej Przygody i „Nowej nadziei”.
Dźwięk oczywiście także był bardzo istotny. „Nowa nadzieja” była jednym z pierwszych filmów, który miał ścieżkę w Dolby Stereo (2.0). Wówczas niewiele kin było w stanie to wyświetlić. Lucasowi jednak zależało zarówno na czystości obrazu, jak i dźwięku. Zaś
Ben Burtt właściwie został zatrudniony tylko po to, by nagrać intrygujące, brzmiące znajomo, ale jednocześnie unikalne i futurystyczne efekty dźwiękowe.
To co bez wątpienia wprowadziła „Nowa nadzieja” jako nowość do kina, to oczywiście grafika komputerowa. Ale na jej pełne użycie trzeba było jeszcze poczekać wiele lat.
Wszystkie atrakcje tygodnia znajdziecie
tutaj.
KOMENTARZE (17)