Czyli 15 lat już mija od śmierci jednego z najznakomitszych artystów w historii współczesnej muzyki, a już na pewno największego frontmana rocka, jaki na scenie kiedykolwiek pomykał. To nie tylko moje tutaj pompatyczne zdanie, ale opinia wielu ludzi w świecie muzyki siedzących po uszy, światem tym żyjących. Tak to sobie tutaj piszę, bo mimo wszystko nie chciałbym, żeby ta data tak całkiem przemilczana przeszła. Jakikolwiek ma się stosunek do samego Freda, do jego stylu, muzyki, do jego życia, trzeba mu oddać -jemu oraz panom Taylor, May, Deacon- że stworzyli coś ponadczasowego, rozpoznawalnego i wyróżniającego się, coś co na stale upchało się na upchanych już dość półkach dziedzictw kultury. Co ciekawe, muzyka Queen jest kojarzona z ich największymi przebojami, a one często odstępują od kawałków miłych tym ludziom, co bardziej się w zespół wsłuchali, i przez to mało kto tak naprawdę wie, co oni grali. A grali wiele stylów, ale to by można było referat napisać. Tak samo zresztą, jak Freddiego wszyscy kojarzą, jako gościa z wąsem i krótkimi włosami, i pokazać takim ludziom nagrania z lat `70 i już nie wiedzą, kto to jest (sam sprawdziłem na paru znajomych). Słuchając Queen mam przykre wrażenie, że od lat `70 i później `80, czyli od ery świetności wielkich kapel rockowych, muzyka zupełnie przestała się rozwijać. Tak jakby wtedy osiągnęła punkt szczytowy swej ewolucji, a teraz zaczyna się cofać. Ale to moje zdanie tylko. Kapele albo odchodzą w cień, albo są odtwórcze, albo przestają istnieć. Freddie odszedł jako wielki muzyk i może dlatego nie miał okazji się zeszmacić razem z całą muzyką. Aczkolwiek bardzo cieszy mnie nieśmiertelność mojego ukochanego zespołu i zawsze miło spotkać kogoś, kto też orientuje się w już niedzisiejszej muzyce.
Wynużeń zalewa koniec.