Misiek napisał:
I tutaj się zgodzę, że dochodzi do przeinaczeń nieraz kuriozalnych, ale to cały czas, co jeszcze raz podkreślam z uporem godnym lepszej sprawy, nie jest wina religii jako takiej.
Ale czy to nie jest nieuchronna konsekwencja religii? Coraz bliżej dryfujesz w kierunku parafrazy hasła: socjalizm - TAK!, wypaczenia - NIE!. Możliwe, że religia wpuszczona w idealne środowisko wcale nie musiałaby wykształcić hierarchii, obrosnąć w coraz to nowe regulacje, przejawiać chęci kontrolowania społeczeństwa, czy prowadzić do dewocji. Tylko, że środowiska idealnego nie ma, jest środowisko ludzkie. Religia znajduje się w interakcji ze społeczeństwem - ona zmienia ludzi, zaś ludzie zmieniają ją. Mentalność jest w dużej mierze kształtowana właśnie przez religię, a więc religia współtworzy wszelkie wypaczenia. Ona jest instrumentem, z którego można skorzystać. Bez pistoletu nie mógłbyś zostać zastrzelony i o ile to jest oczywiście wina człowieka, że pociąga za spust, to jednak sam pistolet pozostaje narzędziem zbrodni. On ośmiela, daje władzę, wraz ze swoim właścicielem tworzy mieszankę, która odbiera życie. Odwołam się do powiedzenia, że "władza prowadzi do zepsucia, zaś władza absolutna prowadzi do absolutnego zepsucia". Czyż inaczej jest z religią? Ona prowadzi do tych konsekwencji, które możemy zaobserwować. Ona jest (współ)winna.
Przy kierowaniu się zasadami jakiejś religii człowiek przyjmuje ją niejako z całym dobrodziejstwem inwentarza, czyli stosuje się do reguł, których pochodzenie przypisuje Bogu. Bogu, a nie Kościołowi. Ludzie, o których mówiłem, odstępują od zasad wymyślonych czy narzuconych przez Kościół w myśl szeroko pojętej tradycji, ale sprowadza się to do ignorowania przykazań kościelnych
A kto ustala co jest boskie, a co nie jest boskie? Jeżeli np. w Biblii bezpośrednio Bóg mówi, iż mężczyzna będzie panował nad kobietą, to rozumiem, że człowiek się wtedy uśmiechnie i powie, że taki pogląd nie mógł tak naprawdę pochodzić od Boga? Czy może to jest po prostu symbolika w stylu Campbella? A jeśli Bóg zsyła przykazanie "nie kradnij!", to już traktujemy to na serio, czy nadal symbolicznie? Żeby oddzielić ziarna od plew - czyli to, co niby pochodzi od Boga, od tego, co pochodzi od Kościoła - trzeba dysponować potężną wiedzą. Trzeba by było wypisać sobie na kartce wszystkie zasady religijne, a następnie zbadać ich genezę. Wybacz, ale to jest trochę fantastyka. Może podeślesz mi dzisiaj na maila taki spis i wyszczególnisz, co trzeba przestrzegać, a co można pominąć?
Nie zapomnij też o wszystkich wierzących z forum, bo wypadałoby, żeby znali swoje prawa
.
Jeśli natomiast szanujesz, celowo bądź nie, tą część doktryny, która została określona mianem prawa naturalnego (i jest notabene wspólna bardziej rozbudowanym systemom religijnym), to czy wierzysz w Boga, czy nie, zdaniem Kościoła żyjesz zgodnie z jego przykazaniami.
A co to jest to prawo naturalne? Kto określa jakie zasady do niego wchodzą, a jakie są poza? Czy samo pojęcia `prawa naturalnego` jest boskie czy ludzkie? Jeśli ludzkie (kościelne), to skoro można odstępować od tego, co mówi Kościół, równie dobrze można zakwestionować kościelne rozumienie prawa naturalnego... Gdzie jest granica? Czy nie widzisz, że wyjmując jedną cegiełkę, niszczysz całą budowlę? Gdyby rzeczywiście religia polegała na tym, co tutaj twierdzisz, obecne systemy już dawno by nie istniały.
[cytat]Nie jest więc tak, że kreują własny system wierzeń, podchodzą do niego jednak w jakiś sposób zdroworozsądkowo. Odrzucają też różne kurioza, do jakich dochodzi w tej instytucji. A tego Kościół nie zabrania.[cytat]
To jest zastanawiająca sprawa, ta przemożna chęć zachowania pozoru, że pomimo, iż widzi się w religii kurioza, które się odrzuca, a na które Kościół patrzy zdecydowanie inaczej (bo są to jego własne wymysły), to nadal pragnie się być członkiem tego właśnie Kościoła. Chociaż to jest własny system wierzeń oparty na kościelnym - no bo przecież nie jest on kościelny - z jakiegoś powodu lepiej go nie nazywać tym, czym de facto jest. Czyżby to potrzeba bycia częścią jakiejś większej całości, nawet jeśli jest się częścią z przymrużonym okiem?
Nie jest przewinieniem młotka, że można nim wbić gwóźdź albo zabić człowieka. Tak samo religia nie jest winna temu, iż ludzie jej nadużywają lub nie wiedzą, jak się do niej stosować.
Ale ten młotek, chce czy nie chce, musi być traktowany jak przedmiot niebezpieczny. Z pewnością nie każdy powinien mieć do niego dostęp (choć każdy oczywiście może), a przed użyciem wypadałoby mieć świadomość konsekwencji. Młotek na pewno o to nie zadba. Jeśli zaś ty sam będziesz podchodził do niego ze zbytnią ufnością, to albo kiedyś obijesz sobie palec, albo ktoś obije ci głowę.
Pierścień Saurona też mógł być wykorzystany do tego, aby szerzyć dobro. Niestety nie za bardzo można było znaleźć osobę, która dałaby sobie radę z możliwościami Pierścienia. Dlatego też został zniszczony. Pokusa była zbyt wielka, aby jej się oprzeć. Jeśli ktoś nie jest przesadnym idealistą, może twierdzić, że to właśnie również pokusa leży u podstaw religii. Skoro i ty dostrzegasz kuriozalne elementy w tym, co z religii powstało, znaczy to, że pokusy nie udało się wyeliminować przez tysiące lat i najprawdopodobniej nigdy nie uda się jej wyeliminować. Winna czy niewinna - z czystej przyzwoitości religia powinna przyjąć na siebie sporą część odpowiedzialności.
Ma ona odniesienie o tyle, że jest owocem moich dyskusji ze znajomym księdzem, który nakreślił mi te kwestie mniej więcej w ten sposób: ostateczną instancją, do jakiej możesz się odwołać, szukając tego, co słuszne, jest Twoje sumienie. Kropka.
Całkiem w porządku ten ksiądz
. Znałem swego czasu podobnego... niestety musiał opuścić stan kapłański, bo jednak poglądy Kościoła do tego stopnia jeszcze nie wyewoluowały
. Także nie idź w przesadny optymizm... Ach, chciałbym posłuchać co Benedykt miałby do powiedzenia jak to można sobie wybierać własne przykazania, odrzucać kurioza i jak takie praktyki nie są zabraniane przez jego Kościół
. Może dam ci pewien przedsmak: "Kryzys Kościoła jest konkretną postacią tego kryzysu świadomości i wiary. Kościół nie jawi się już jako żywa wspólnota, która pochodzi od samego Chrystusa i udziela nam pewności tego, co Chrystus mówi, dając nam przy tym duchową Ojczyznę i wewnętrzną pewność, że wiara jest prawdziwa. Dziś Kościół jest dla wielu wspólnotą jak wiele innych. (...) Rozpad świadomości kościelnej, który jest oczywiście powiązany z całym dyktatem duchowej sytuacji dzisiejszego świata i stanowi jego konkretny przypadek rozpoznawczy, jest z całą pewnością głównym powodem tego, że słowo nie dociera do nas z autorytetem, lecz mówimy sobie: wiele jest w tym pięknego, ale sam muszę sobie znaleźć to, co mi odpowiada. (...) Rozumienie Kościoła zostało u katolików zrelatywizowane. (...) Powiedziałbym, że wewnętrzny rozłam Kościoła jest jednym z najpilniejszych problemów naszych czasów i że jeszcze nie wystarczająco sobie go uświadomiliśmy. Jesteśmy zajęci ekumenizmem i zapominamy przy tym, że Kościół podzielił się w swoim wnętrzu, które dosięgnęło rodziny i parafie. (...) Właściwym, wspólnym fundamentem, jedynym, który może nas prowadzić, a który nie pochodzi od nas samych, który nie jest wynaleziony przez jakiekolwiek gremium lub kogoś innego, lecz pochodzącym ze źródła, jest sama wiara Kościoła. Przede wszystkim tego musimy się ciągle na nowo uczyć, że jest tylko jedna wiara Kościoła, która nie jest autorytarnym zarządzeniem, ale posagiem Jezusa Chrystusa dla swojego Kościoła. Kiedy tu i ówdzie mówi się – jak na przykład po ostatniej encyklice o Eucharystii – że wiary nie można autorytarnie nakazywać, brzmi to oczywiście wspaniale. Ale ja pytam się: jaka jest alternatywa? Czy każdy powinien ją sam dla siebie wymyślać? Jeśli tak, to wtedy nie ma już wspólnoty wiary. To, że mamy wiarę jest tym, co mamy wspólne i tylko wiara może stwarzać wspólnotowość (źródło: wywiad kardynała J. Ratzingera dla katolickiego dziennika "Die Tagespost" z Würzburga, 2003 rok).
Powiedz no mi, Misiek, komunia dla wiernych powinna być podawana sub utraque specie?
Oczywiście, że nie. Ale też nikt tego od niej nie oczekuje. Religia ma wskazywać drogę tym, którzy jej jeszcze nie znają. Jak chcą lub czują, że chcą iść inaczej, to droga wolna.
Ale to nie jest tak, że wskazywać drogę można tylko na jeden sposób. Jeśli jesteś mądry i masz coś do przekazania, to możesz powiedzieć – ‘spójrz, ja robię tak; robię tak, bo...’ Można być osobą przekonaną o własnej racji, ale jednocześnie nie wywierać żadnej presji w tym kierunku, aby inni też zaczęli podzielać twoje poglądy. W przypadku religii element presji jest w nią wpisany z samego założenia. Religia (oficjalnie rzecz ujmując), to nie jest zestaw poglądów ustanowionych przez ludzi – to jest zestaw poglądów wyrażonych przez Boga. Na dodatek jest nagroda i kara za przestrzeganie, bądź nieprzestrzeganie. Czyli to już nie jest: ‘spójrz, ja robię tak; robię tak, bo...’, tylko: ‘spójrz, ja robię tak; robię tak, bo... – a jeśli ty nie będziesz robił tak samo, to popamiętasz’. Historyczne znaczenie ‘popamiętasz’ jest ogromne i nie można zbyć tego machnięciem ręki. Im mniej jest zastanowienia nad faktyczną treścią religii, tym ‘popamiętasz’ odgrywa większą rolę w motywacjach ludzi. Ja uważam, że to jest kompletnie niewłaściwe. Oczekuję wskazywania drogi na zasadzie przekonywania i tłumaczenia, z decydującą rolą wolnej jednostki, która decyduje. Jeśli zaś pojawia się presja, to mamy też ograniczenie wolności. Gdyby zorganizować wybory, w których wyborca wie, iż jeśli nie zagłosuje na partię A, to może mieć kłopoty w pracy, nie moglibyśmy określić tych wyborów jako wolnych. Oczywiście, że nadal mógłbyś sobie głosować na kogo chcesz, ale zostałbyś postawiony w sytuacji nieuczciwej, tendencyjnej. W identyczny sposób u podstaw wskazań religijnych leży nieuczciwość.
Ja się odnosiłem raczej do wewnętrznego systemu wartości, którego moim zdaniem nie da się wypracować samodzielnie, bez ingerencji z zewnątrz.
Powyżej określiłem jaką ingerencję uważam za dopuszczalną. Musi to być czysta chęć pomocy, za którą nie stoją żadne podteksty. To, co robi religia, idzie w złą stronę i przypomina słynne zdanie Theodore’a Roosevelta: „Speak softly but carry a big stick”. Kij jest dobry w polityce, jeśli ma się do zrealizowania określone interesy. Nie ma jednak miejsca na kij w sferze duchowej, a jeśli on się pojawia, to znaczy, że muszą być również jakieś interesy, które trzeba zrealizować, nawet gdy zawiodą ładne słowa.
Nie róbmy z siebie jednak kaznodziejów, bo przecież nie o to tu chodzi.
Może i nie o to chodzi, ale z drugiej strony jeśli zostawisz pustkę, to czy nie wejdzie w nią religia? Czy kaznodzieją ma być tylko ksiądz? W takim razie o jakiej wolności będziemy mówić, skoro innych poglądów poza kościelnymi będzie jak na lekarstwo?
Ależ on zawsze jest decydujący. To Ty decydujesz, według jakich norm masz żyć i Ty rozważasz na każdym kroku, czy przy nich trwać.
Na pewno tak, ale jeśli zrobisz komuś pranie mózgu już od małości, to później ciężko wyeliminować efekty. Jeśli przyzwyczaisz do metody kija, to potem ludzie stają się tacy, a nie inni. Oczywiście, że decydują sami, ale mając tendencyjne podstawy, podejmują tendencyjne decyzje. Nie wyobrażają sobie, że może być inaczej, często z góry odrzucają samą myśl, że może tak być. Naturalnie, że zachodzą również zmiany – i całe szczęście! – jednak one napotykają na swojej drodze strome góry, których istnienie jest bardzo często kompletnie niezrozumiałe.
Ale to im nie chce się szukać i to im jest wygodnie żyć w ułudzie. Sugerujesz, że to przez religię tkwią w tym, co robią, ale to wyłącznie ich wina.
Ja wyjątkowo źle się czuję, kiedy muszę twierdzić, że ludzie są bez winy. Mają bowiem przeogromną winę. Lecz mają też miejsce przy kaloryferku, gdzie obowiązuje zasada „mierny, śmierny, ale wierny”. Takim osobom jest na swój sposób wygodnie, jednak kto wie, czy byłyby takie same, gdyby musiały wykazać się trochę większą indywidualnością. Gdyby musiały trochę same pomyśleć, dlaczego nie chcą czegoś zrobić, poza tym, że to religia nie chce, by to robiły. Bo mniej więcej na tym właśnie zasadza się grzech – człowiek chce, a religia mówi, że to niedobre i nie wolno. Człowiek nie potrafi się powstrzymać i wtedy jest problem. Ja uważam, iż rozwiązanie musi wypłynąć ze środka, to znaczy człowiek musi przestać chcieć. Przestać chcieć dla siebie. Jeżeli motywacja będzie wypływała gdzieś z zewnątrz, to postanowienie będzie posiadało wrodzoną skazę, która może pewnego dnia zniweczyć cały trud.
Może powiem to trochę od siebie, ale zarówno w moich kontaktach z księżmi w liceum, jak i duszpasterstwie akademickim, trafiłem na postawę promującą własną drogę do wiary.
Nie wydaje mi się, żeby to był trend dominujący, a już na pewno nie jest obowiązujący, co chyba powyżej pokazałem.
Zgoda, że do tego trzeba odejść od doktrynerstwa i zadać sobie kilka najbardziej fundamentalnych pytań, ale przecież właśnie o to chodzi.
No tak, o to chodzi
.
Ale jak już mówiłem - odrzucenie instytucjonalizmu Kościoła nie jest odrzuceniem wiary.
Wiary pewnie nie, szczególnie takiej wiary w swoim własnym ujęciu. Jest to jednak odrzucenie religii w tym konkretnym wydaniu. Nie można być katolikiem odrzucając instytucjonalizm Kościoła. W ten sposób można stworzyć pewną hybrydę katolicyzmu i tyle. Jak to rzekł Ratzinger – „jest tylko jedna wiara Kościoła”. I ta jedna wiara, to nie jest twoja wiara, Miśku
.
Decyzje oczywiście cały czas pozostają Twoje, ale ich pojęcie o słuszności jest wynikiem odniesienia decyzji do konkretnego systemu aksjonormatywnego.
A co to znaczy konkretny system? Konkretny to znaczy mój? Jeśli, tak jest to prawda i ja z nią nie dyskutuję. Natomiast geneza tego systemu nie jest znana nawet mnie. Skąd wiem, co jest słuszne? Bo tak mówi to sumienie, o którym piszesz. Nie zasilam jednak tego sumienia z zewnątrz – to znaczy oczywiście mogę sobie coś wziąć, ale nie czuję groźby, że ktoś mi zakręci kurek i wtedy klapa, albo, że ktoś napompuje jakieś dziwnej mieszaki i wtedy silnik się przegrzeje
.