Wreszcie i ja, zbierałem się zbierałem, aż wreszcie się zmusiłem choć łatwo nie było.
Bardziej zaciekawiony skąd takie dobre oceny, poszedłem. Obejrzałem. Wyszedłem. Tak mógłbym w sumie zrecenzować najnowszego "Aliena", w którym fanserwis wjeżdża na pełnej czyniąc z tego (podobno arcydzieło, o bogowie ...) ciężko strawne danie szczególnie dla tych fanów, którzy znają na wylot główne filmy.
Pierwsze paręnaście minut - co ja paczam, "Stranger Things" w kosmosie. Nawet się ucieszyłem, bo ja lubię strendżer thingsy i już czekam na kolejny sezon. No więc grupka licealnych dzieciaków by wyrwać się raz na zawsze z zadupia (a raczej górniczego więzienia Weyland-Yutani) postanawia skoczyć na główkę do basenu bez wody, czyli gwizdnąć komory krio z opuszczonego statku, który ... no nie zgadniecie. Nie zgadniecie ! - orbituje sobie zupełnie niedaleko. Wystarczy pionowo w górę polecieć jakimś pionowzlotem, zacumować, załadować, i już. Można się hibernować i lecieć gdzieś tam, na planetę na której zawsze świeci słońce a trawa jest zielona ...
Co może pójść nie tak ?,
no właśnie WSZYSTKO. Pomysł na strendżer thingsy kończy się po jakimś kwadransie, to znaczy od kiedy gimba swoim pionolotem osiągną punkt docelowy, czyli opuszczony statek. Stację badawczą. Bez znaczenia w sumie, bo od teraz swoją robotę na bogu ducha winnych genzetkach muszą wykonać alieny. A szkoda, bo powinny na Alvarezie ...
A nie, czekaj, najpierw wyjdą ze zbiorników te, no, hordy facehuggerów by robić sceny ustnych gwałtów załogantom pionowzlotu. By następnie, to już ratuj się kto może, co i tak niewiele (temu "arcydziełu") dopomoże - mój boszzze.
... Reszta filmu ?. Oj ludzie, toż to przekrój WSZYSTKICH filmów o obcym !. Taka podróż bez przewodnika dla gimbazy, a dla tych co znają lore - odhaczanie kolejnych punktów uniwersum.
Bo wyobraźcie sobie jeden wielki plan filmowy, na którym Alvarez postanowił przenieść kultowe sceny, momenty, syntetyka nawet (heloł Ash!, dawno cię nie było), ze wszystkich filmów sagi. Nie będę wymieniał po kolei by nie popsuć wrażeń, ale beliwe_me, deża wiii gwarantowane. Nie oszczędzono widzom nawet takiego szajsu, jak scena z "Resurrection", czyli najgorszej odsłony cyklu którą popełnił duet Whedon/Jeunet, i gdzie w końcówce mamy new-borna i jego wyssanie przez dziurkę w kadłubie statku. Aż parskłem śmiechem na widok tego inży ... pająka znaczy się. Dramat. I piszę to absolutnie serio.
Bo wiecie, każda odsłona cyklu wnosiła coś nowego do uniwersum. Nawet ten wspomniany crap jakim było "odrodzenie" - co by nie mówić, to sklonowanie Ripley było oryginalne i "coś" nowego jednak wnosiło ... Więc,
konia z rzędem temu, kto mi powie, CO TAKIEGO NOWEGO wniósł Alvarez do alienowego lore, hmm ? ...
- absolutnie NIC, odpowiem.
"Romulus" to bezczelny skok na kasę jest, taka prawda. Niemal zero świeżości, wtórność goni wtórność niczym facehuggery genzetków. I gdyby, GDYBY tylko tak to się zakończyło, to może i zniósłbym dzielnie na wątrobie to co zobaczyłem, a czego odzobaczyć już nie idzie.
NIESTETY, (o bogowie, ten finał !!!) finał "Romulusa" utwierdza mnie w przekonaniu, że będzie cdn. Nawet mogę Wam zdradzić jak i co, a co tam. A co mnie to.
Syntetyk pewnie zwinął drugi patogen do kieszeni spodni. Tak to wytłumaczą w kolejnym "Romulusie".
Że już podobnie było w "Przymierzu", tylko tam Daniel połknął te jajka z kijankami ? ... Hahaha, no cusz, no cuszz. Nawet tu, pan reżyser - ten co to właśnie uratował franczyzę, ten co to ma już podobno otwarte wrota wręcz do Holiłód, nie ruszył zwojów i nie wysilił się na coś oryginalnego.
Dobra, wyżaliłem się, teraz plusy.
To są najlepsze Alieny od czasów "tych Alienów". Mam na myśli wygląd obcych, a nie, że film.
Nie dziwota, skoro ekipa sięgnęła po stare i sprawdzone rozwiązania (polecam filmiki z planu, dostępne na tubce), podkręciła wszystko na maksa dopicowując co trzeba. Klimat porno-gigerowy wylewa się - d o s ł o w n i e z ekranu. Żaden film o obcych nie był aż tak wyraźnie nacechowany seksualnością zbliżając się tym samym i jak chyba nigdy przedtem, do oryginalnej twórczości swojego stwórcy. Bo to jest niemal porno w kosmosie. To tu są ustne gwałty w zbliżeniach i odgłosach od których odwraca się głowę i zatyka uszy.
A Alvarez wie jak to pokazać in action . Wie jak trzymać widza w ciągłym napięciu. Całe to otoczenie wręcz klaustrofobiczne, te wszystkie ciemne korytarze, te światła i cienie w których do końca nie wiadomo, czy coś nie siedzi i nie czeka na swoją ofiarę, I to przeświadczenie, które non-stop wwierca się w głowę mówiąc - nikt nie wyjdzie stąd żywy !, NIKT !!!, NIGDY !!!. I jeszcze te dźwięki mechaniczne, gdzie wszystko stuka, pruka, truka, te silniki statku, ten wszechogarniający i oblepiający widza brud i syf, i mrok. Wszystko to, co tak wzorcowo robiło atmosferę w trzecim filmie o obcym. To wszystko znajdziemy w "Romulusie". I za to ode mnie piąteczka jest.
Aktorsko ?, daje radę młoda Ripley. Ale mam wrażenie, że film i tak kradnie syntetyk, czyli Andy. Nie będę mówił co i jak by nie psuć zabawy, ale zaskoczył mnie - choć trailery wręcz do niego zniechęcały.
Bo syntetyki to zło. Wiedziała o tym Ripley, dlatego hahahaha uratowała Bishopa. A właściwie to co z niego zostało po wydarzeniach na Acheronie. Ja nie mam skrupułów i mając z tyłu głowy, że z a w s z e obrócą się przeciwko swoim twórcom, wybiłem ich wszystkich na Rannoch. This is the way ...
Pozostali (jeszcze żywi) załoganci ? - tło. Zapychacze planu, świeżynki rzucone na front. Nawet ich już nie pamiętam. poza tą sceną z porodu (fuj). Ale nie czyniłbym tu jakiegoś przeogromnego minusa do całości. Po prostu te filmy nie mają jakoś szczęścia (poza dwoma pierwszymi wyjątkami) do obsady towarzyszy głównej bohaterki.
Jak więc oceniam "Romulusa" ?. Moim zdaniem fabularnie jest za "Resurrection". Najsłabszej odsłony głównego cyklu. Zmarnowano niestety szansę, bo ten początek to nawet takie zdziwko miałem, że gdyby tak całą tą akcję w tej kolonii ustawić, to kto wie ?. Ale zaraz zostałem sprowadzony do parteru.
Nie jest to żaden powrót do korzeni, no bo jak w ogóle można nazywać powrotem zwykły fanserwis w dodatku na drożdżach ?. To jest kino akcji dla gimbów, z jazdą bez trzymanki. Świetnie nakręcone - to prawda, coś jak "decydujące starcie" ale na sterydach - i mówię o samej akcji. Taka czysta rozrywka w sam raz na niedzielne popołudnie z popcornem i colą co to udaje dzisiaj tamtą colę. Gwarantująca owszem dużą dawkę wizualnej frajdy, ale tak naprawdę to na raz, i do zapomnienia. Więc tak, jeśli ktoś oczekuje po "Romulusie" czegoś nowego - to darować sobie. Jeśli adrenaliny, gdzie czasem trzeba przytykać oko na bezsens zachowań niektórych załogantów - to spoko, można obejrzeć.
Bo to taka trója z plusem na pięć możliwych. Czyli dostatecznie. Egzamin zaliczony, ale powodów by się cieszyć to nie ma.
Fede Alvarez miał wszystko by zrobić nowe otwarcie, niestety nie udźwignął.