O ile TFM popchnął mnie w kierunku SW z siłą lokomotywy, to Atak klonów ugruntował moje hobby w tym temacie. 20 lat temu byłem trochę rozczarowany tym filmem. Liczyłem na więcej w temacie mitycznych wojen klonów, chciałem więcej zobaczyć z tego konfliktu, a załapałem się na świt tej wojny. Nie uważałem się za fana tego epizodu, także z powodu braku postaci na miarę Darth Maula i do dzisiaj uważam, że był to błąd, aby zakończyć jego filmową przygodę w epizodzie I. Mimo wszystko, patrząc z perspektywy dwóch dekad myślę, że to bardzo dobra część Gwiezdnych wojen. Zachwyca bogactwem obrazu, a także ukazuje zawiłe ścieżki politycznych gierek, prowadzących do upadku SR. Role, które odegrali McGregor, Lee i McDiarmid, spełniły pokładane oczekiwania. Ile razy nie oglądałbym sceny przesłuchania Kenobiego przez Dooku, tyle razy mam ciarki na plecach i to samo pytanie: "czy on na prawdę chciał go skaptować i tym samym rozgrywał scenariusz we własnej grze przeciw Sidiousowi?" Dodatkowo Lucasowi udało się stworzyć coś na kształt niepokoju, gdy widzimy ostatnie sceny w filmie. Zachwycam się również wspaniałą muzyką, która momentami była lepsza od scen na ekranie. Po dziś dzień nucę fragmenty z tej ścieżki dźwiękowej.
AotC, to film mojej młodości, masy wspomnień i utwierdzenia bycia fanem. To co kiedyś kłuło i doskwierało, teraz się zatarło, owszem wady nie przestały być wadami, szczególnie drewniana gra Portman z Christensenem, ale mimo wszystko zalety biją na głowę mankamenty. Oczywiście, może też tak być, że owa perspektywa 20 lat, to nic innego jak nostalgia, lecz nawet jeśli, to co w tym złego, że tak pięknie wypacza tamtą rzeczywistość?