Rok 1940. Całe chiny zajęte przez Japonię. Całe? Nie! Jest jedna bohaterska osada, która dzielnie opiera się najeźdźcom.

W filmie mamy:
Bohaterskich pilotów chińskich, którzy sobie jednak zupełnie nie radzą
Pilotów japońskich, którzy sobie doskonale radzą i mają z tego dużo radości
Ciężarówkę jadąca z punktu A do punktu B, jakby nie mieli lotniska, a przecież mają
Szpieka z krainy deszczowców kwitnącej wiśni żenady i samobójcę fajtłapę w jednym
Brusa Łylisa, któy w filmie nawet nie gra, a po prostu jest, wygłaszając paterotyczne formułki, po których Chińczycy chcą wrogowi "kopać tyłki". Po co Brus jest w filmie, tego nie wie nikt poza Brusem i czekiem który za bycie dostał.
Wontek romantyczny na poniżej poziomu filmu, a to jednak jest osiągnięcie.
Adriana Brodego, który też nie wiadomo po co jest, ale przynajmniej się stara
Cywilów cierpiących pod bombardowaniami, personifikowanych przez matkę-Chinkę, która umiera ratując dziecko, ale przeżyła i organizuje turniej Mahjonga
Bombę-niewypał wpadającą w wizytę w momencie gdy parka z wątku romantycznego chce sobie robić fiku-miku, a potem jest jeszcze bardziej żenująco.
CGI walk powietrznych na poziomie niskobudżetowych gierek poprzedniej generacji. Jedyny w miarę moment to wtedy, gdy japoński pilot w swoim "Zero" robi chińczykom z lotniska jesień dynastii Ming, mając przy tym masę frajdy. Czyli jakaś minuta z grosikiem.

Ogólnie cały film jest mieszaniną patosu, patriotycznego zadęcia, propagandy, groteski i żenady, z przewagą tej ostatniej. Co prawda w dalszym ciągu to nie jest poziom "Rozkazu 027", ale jest bardzo blisko.

Więc tego, gdyby komuś bardzo się nudziło czy coś, to i tak niech tego nie ogląda, tylko pójdzie na spacer, poczyta książkę czy się po prostu prześpi.