Ogólnie zniesmaczony poczynaniami co niektórych zauważam, że Mando wyróżnia się jako serial kompetencją bohaterów i tu jest klucz do jego sukcesu:
Odcinek 9 miał premierę w piątek i wyróżnia go brak hejtu. Nikt się nie żołądkuje, są osobniki. którym się nie podoba albo niespecjalnie podoba i tyle. Pierwszy sezon był taki sobie fabularnie: jakieś rzeki lawy se płynęły przez miasteczko, jakieś potwory na kosmodromie itp. Tutaj mamy sytuację odmienną:
Odcinek "The Marshall" jest zrobiony wg klasycznych reguł: zamknięta konkretna historia, z zakończeniem. Pełno fanserwisu a le dobrze zrobionego. Dobrze - tzn widz który nie zna tych wszystkich kanonów zrozumie fabułę. Trafiamy na ulubioną planetę Tatooine (tam mieszkał Luke Skywalker) i bierzemy udział w przygodach miejscowej ludności. Nie chcę zdradzać zbyt dużo, ale odcinek ma charakter smokofobiczny i zaraz konkretny protest pójdzie w związku z tym.
Dlaczego jednak raczej się podoba, w odróżnieniu od filmu Skywalker Odrodzenie? Tempo fabuły i jej sens są dobrze przemyślane. Nie podoba mi się ubóstwo technologiczne, bo Gwiezdne Wojny powinny epatować zaawansowaną technologią. Tak było w Oryginalnej Trylogii. Tutaj mamy trochę za prymitywnie, ale inaczej walki z bestią by się nie dało poprowadzić. Trudno. Niech mają.
Z drugiej strony Netflix prezentuje obecnie trzeci sezon serialu Star Trek Discovery, który jest odbierany odmiennie: ludzie rwą se włosy z głowy, kwilą z rozpaczy i w ogóle jest słabo. Nie bardzo rozumiem o co chodziło w poprzednich dwóch sezonach, tam jakieś grzyby odchodzą. W kosmosie jest grzybnia kwantowa dzięki czemu można się błyskawicznie przemieszczać. Są takie teorie obecnie, ale są one wyrafinowane: struktury przypominające strukturę grzybni, ale na poziomie subkwantowym itp. Scenarzyści wywalili zaś borowiki czy tam muchomory w kosmos i przenikają one próżnię miedzygwiezdną. Już to jest popierniczone wystarczająco ale dodali jeszcze podróże w czasie i wszechświaty alternatywne. Totalny chaos i kocioł mamy zatem.
Głowna bohaterka zwie się Michael Burnham, po naszemu Michał Burnham, dlatego jest nazywana Michałą. Jest ona najbardziej znienawidzonym elementem całego serialu. Po Rey i Mulan jest kolejnym przykładem Mary Sue, czyli fatalnie napisanej postaci. Na drugim miejscu mamy koszmarną fabułę. W serialowym Star Treku tradycją stało się ostatnio błyskawiczne kasowanie dennych wątków, jak wojna z Klingonami. Mamy tu dalej wojny temporalne, jakąś Sferę, Sztuczną wrogą inteligencję jak w Terminatorze i Matriksie. Podróże w czasie, które w The Next Generation (to ten z Łysym) były rodzajem dowciapa i paradoksu tu pełnią kluczową rolę. Już w Star Trek: Enterprise dodali wojny czasowe i musieli na gwałt wygaszać wątek. Tutaj mamy kompletny absurd i chaos. Aby coś więcej napisać musiałbym jeszcze raz obejrzeć trzeci odcinek, a jak go zapuszczam to jakoś tak się robi, że zaczyna iść Mandalorianin. No i kiszka. Powiem tylko, że drugi odcinek trzeciej serii jest najlepszy w ogóle z całego serialu, bo główna bohaterka nie występuje. Daje się go zatem jakoś obejrzeć, chociaż baboły są większe niż w Mando: oficer jest niewyszkolony w walce, chodzą na piechotę, nie maja gazika, udają niby miejscowych itp. Świat przedstawiony tez ma charakter westernowy, ale dodali pasożytniczy lód. W Mandusiu niemożność ubicia smoka trochę razi, ale to co tu wyprawiają to tragedia jest.
Netflix ma generalnie problem z fabułą w swoich serialach: chyba zatrudniają scenarzystów wg kryteriów BLM. Nie wiem jak oni to robią, ale wypuszczają serial, który spotyka się z krytyka, w ramach tej krytyki dają jeszcze więcej tego, co ludziom się nie podoba i krytyka się robi coraz większa, ludzie nie chcą oglądać i kasacja serialu Wypuścili "Another Life" z niemałym budżetem i został on zmiażdżony, a potem to:
Rozłąka. Serial na Netflixie o locie na Marsa. Absurdalny pomysł międzylądowania na Księżycu. Statek się na orbicie budować powinno. Dalej: astronauty mimo 2-letniego szkolenia nie mają wypracowanych procedur przeciwpożarowych. Dalej: 5-osobowa załoga + czas misji + odległość = 100procentowa zastępowalność funkcji. Tak powinno być. Dalej: po szkoleniu astronauta jest już doświadczony. Piję do zielonego Murzyna. W połowie pierwszego odcinka się znudziłem w momencie wylewu. Dalej: dyrektor nie może być mężem astronautki bo rodzi to problemy. Co widać, jest stronniczy.
Sam start rakiety jest na tyle stresujący że nie muszą dodawać dramy na siłę. Dalej: gówniara miała 2 lata na oswojenie się z ryzykiem a nie dopiero teraz. Dalej: nieścisłości w nieważkości. Pacyfistyczna agitka komunistyczna musi być.
Winę za niepowodzenia ponosi tu ideologia, ale nie mówię o feminizmie, neomarksiźmie itp. Ideolo wciskania tzw dramy na siłę. Start wyprawy na Marsa jest na tyle stresujący że ludzie nie potrzebują mieć dodanego tu zawału i organizowania operacji z orbity. Oczekują przygód kompetentnej załogi stającej przed wyzwaniami. A dostają bandę idiotów. A z "Prometeuszem" było jak? Tak. Ktoś musi ich tam tresować ostro, że drama musi być i już. Tak są wyuczeni i tak robią.
Tymczasem Mandalorianin nie ma tej dramy, nie ma grzybków, nie ma podróży w czasie, nie ma całego tego popierniczenia. Nie wiem czy szefowej LucasFilmu Kathleen Kennedy nie zwolnili po cichu, bo ton serialu jest do niej niepodobny. Zauważcie, że "Skywalker: Odrodzenie" był łatany właśnie ową dramą: tu Kylo Ren osobiście morduje jakiś leszczy, potem Sokół gdzieś leci, TIE Fajtery go gonią w lodowcu, potem już zaraz za 16 godzin Imperator zaatakuje. W tym czasie zwiedzają pół galaktyki. Auć, auć, auć.
Tu tego nie ma: klasyczna zajawka, konflikt, zgoda, przełamywanie oporów, walka finałowa. Schemat powtarzający się wielokrotnie i taki, który ludzie chcą obejrzeć jeszcze raz.
Wszyscy są kompetentni w Mandusiu: Mando jest kompetentny, szeryf jest kompetentny, Tuskeni są kompetentni, nawet karczmarz jest kompetentny. Smok jest kompetentny i Bombelek też. Baby Yoda niestety tylko się przygląda przez cały serial, nie robi niestety nic.
O temporalistyce filmowej jeszcze będzie kiedyś. Teraz jest bowiem o tryumfie tradycyjnych wartości.