i tak to się zaczęło. Znowu mi się na wspomnienia zebrało. No, ale wrażenia były szokujące i uczucia pamiętam do dziś. Miałem wtedy 7 lat z kawałkiem, i prawdę mówiąc, zbyt dużo z tego filmu nie rozumiałem mimo, że czytałem biegle, ha, ha, i problemu z dialogami nie było.
Mimo wszystko, nie wierzę, żeby takie małolaty jak ja były w stanie pojąć o co w tych starwarsach chodzi. Chyba, że mamy do czynienia z małymi geniuszami, albo być może ja byłem/jestem wyjątkowo kołkowaty.
Anyway! Starwarsy podczas pierwszego z nimi zetknięcia chłonąłem głównie emocjonalnie, technologicznie, audiowizualnie. Pamiętam fascynację techniką, pojazdami latającymi, śnieżnymi ślizgaczami, lornetką Luke`a (poważnie!), imperialnym droidem zwiadowczym. Film był bardzo wyraźny emocjonalnie, czułem ogromną więź z bohaterami, zarówno ludzkimi jak i nieludzkimi. Czułem grozę i beznadzieję ich położenia, począwszy od Luka uwięzionego w jaskini, potem uciekającego w tę straszną zamieć, następnie przegrana bitwa i ucieczka, pod ciągłą presją tego nieprzyjemnego typa w czerni mordującego przy byle okazji swoich oficerów. To wszystko nie dawało złapać oddechu. Pamiętam bycie nieco zdegustowanym instrumentalnym traktowaniem "Śnieżnych kangurów" (ha ha!) i robotów. Ludzcy bohaterowie wydawali się myśleć tylko o uratowaniu własnej skóry za wszelką cenę. Zdrada kolegi Hana Solo tylko mnie w tym przekonaniu utwierdziła.
Niesamowita muzyka starwarsów w pierwszym kontakcie robiła miażdżące wrażenie. Grzmiący masz imperialny był po prostu porażający. Weźcie pod uwagę to, że w tamtych czasach młodzi ludzie nie byli tak otoczeni muzyką jak dziś. Mało kto miał w domu choćby magnetofon. O muzyce w telewizji publicznej przez litość nie wspomnę. Dlatego ta przedziwna, ni to klasyczna, ni to popowo-zapadająca-w-pamięć przebojowa symfonia zmiażdżyła każdego.
O wyglądzie i efektach starwarsów napisano już tony więc ja wspomnę tylko, że luty 1985 był śnieżny i mroźny, przez co lodowata Hoth i cały ten zimny, biało-błękitno-czarny styl Imperium Kontratakuje wydawał się mi być bardzo na miejscu. Film nie odstawał od mojego codziennego doświadczenia, co tylko wzmocniło jego siłę oddziaływania. Pamiętam dokładnie to odczucie, które mi wtedy towarzyszyło, gdy patrzyłem na te niesamowite obrazy: groźne piękno. Nigdy wcześniej niczego takiego nie doświadczyłem. Zwróćcie uwagę na ciekawy fakt: film zaczyna się i kończy zapadającą nocą. Luke nie wraca z patrolu i gubi się w zamieci w zapadającym zmroku. Czysta zgroza. Ostatnia rozróba w Mieście Chmur kończy się niesamowitym, krwawo-fioletowym, burzowym zmierzchem, po czym bohaterowie uciekają w czarną noc. Całość, mimo pozornie szczęśliwego zakończenia (wcale go tak nie odbierałem), jest bardzo przytłaczająca. Gdy film się skończył, i wyszliśmy z kina, wracaliśmy do domu brnąc przez skrzypiący pod butami śnieg a na czarnym niebie świecił księżyc w pełni. To był niedzielny wieczór - z trudem usnąłem, następnego dnia poszedłem do szkoły i zacząłem o starwarsach gadać z kolegami - i nie zamknąłem się do dzisiaj