TWÓJ KOKPIT
0
FORUM Opowiadania

Wspólny FanFic- Opowiadanie

Shedao Shai 2003-10-17 19:25:00

Shedao Shai

avek

Rejestracja: 2003-02-18

Ostatnia wizyta: 2024-11-22

Skąd: Wodzisław Śl. / Wrocław

YUVENALL

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce....


Mroczna przestrzeń otwierała swoją głębię, jakby chciała pochłonąć wszystkie planety i słońca wraz z ich mieszkańcami. Niezliczona ilość białych ogników płonęła i oświetlała drogę zagubionym wędrowcom. Jednym z podróżników po bezdrożach wszechświata był Łowczyni Nagród. Siedząc za sterami Slave`a I szybowała beztrosko po obrzeżach kosmosu nie zdążając do nikąd.
Yuvenall od dłuższego czasu przebywała wraz ze swoim mistrzem. Oboje wypełniali coraz to trudniejsze zlecenia w ramach treningu. Tym razem, jednak, młoda morderczyni chciała sprawdzić na ile była samodzielna.
Krótko mówiąc - oprócz statku, ukradła mu również klientów.


- Wezwałam was tu dzisiaj... - Huttka zebrała wszystkich ochotników w jednej z przestronnych sal swego małego imperium handlowego.
Pojawiły się zarazem wielkie znakomitości przestępczego półświatka, jak i zupełni nowicjusze łaknący sporej nagrody.

Rozparty na kanapie siedział Rogh Sevel, jeden z młodych może i uzdolnionych Łowców, którzy jednak nigdy nie zdobędą prawdziwej sławy, gdyż zbytnio starają upodobnić się do prawdziwych legend istniejących we wszechświecie. Nosił zbroję niemal identyczną jak rynsztunek Boby Fetta. Zbyt pewny siebie.
Sink Raan, ciemnowłosy mężczyzna siedział w najbardziej zacienionym kącie pomieszczenia. Swym wyglądem przypominał wampira i, najwidoczniej, również upodobania miał nieco podobne. Obracał w dłoni miniaturowy blaster, jakby obawiał się czyjegoś ataku. Zbyt przestraszony.
Ćpunopodobny Soldan Jeth siedział wpatrzony w postać Huttki, jednak co kilka sekund nerwowo rozglądał się po okolicy. DO paska przytroczoną miał kaburę z pistoletem, na tyle blisko, by w ciągu sekundy móc po nią sięgnąć. Bladymi palcami nerwowo bębnił w blat stołu. Zbyt nerwowy.

A przede wszystkim istota, której obecność w tym miejscu najbardziej raziła oczy. Drobna, jakby krucha, dziewczynka siedziała na uboczu, w skórzanym fotelu. Zdawało się, iż śpi, gdyż od początku całego spotkania ani razu nie uniosła bladych powiek. Przechylona na bok twarzyczka wspierała się na dłoni. Gęste sploty rudych włosów spływały po ramionach. Szary, postrzępiony płaszcz okrywał wątłe ramionka postaci. Dziecko. Nie pasujący element układanki.
- Na tym skończymy to spotkanie. - Zadudnił głos Sarvaeldy. - Kto jako pierwszy dostarczy mi kryształ na Coruscant ten otrzyma milion kredytów.
Chwilę trwała cisza, nie przerwał jej ani jeden ruch. W końcu Ślimakopodobna Huttka wyszła z sali otoczona przez strażników. Dopiero wtedy wszyscy jej słuchacze również powstali z miejsc i powoli zbliżyli się do wyjścia. Nawet Rudowłosa. Nim opuściła salę, jeszcze raz odwróciła się w stronę mównicy. Jednak po chwili z powrotem ruszyła ku wyjściu. Tuż przy drzwiach uderzyła w coś A raczej kogoś. Uniosła prawą dłoń i, nie podnosząc głowy, sprawdziła, przed czym stała. Materiał...
Podniosła wzrok.
Na twarzy młodzieńca, obok zdumienia, pojawił się strach. Oto spoglądał wprost na dwa słońca w pełni blasku. Bezdenne studnie przepełnione płynnym złotem.
- Zejdź mi z drogi - szepnęła dziewczyna głosem nazbyt lodowatym, jak na równie młodą osobę. Ręką sięgnęła pod płaszcz i już po chwili w dłoni dzierżyła niewielki blaster wycelowany wprost w brzuch mężczyzny.
Odsunął się bez słowa. Dopiero, gdy wyminęła go, ten śmiał się odezwać.
- Kim Jesteś? – Zapytał, tajemnicza postać niezwykle go zaintrygowała.
Bladolica piękność odwróciła się ku niemu, zmierzyła wzrokiem i uśmiechnęła się złowieszczo.
-Sobą – odrzekła tajemniczo – A kim innym miałabym być? – Teraz już z pewnością wcale nie przypominała dziecka. Raczej żmiję…
Zawahał się.
- Chciałem... chciałem cię prosić o pomoc- zdążył dostrzec, że jest profesjonalistką. Nie było to z resztą trudne - biło to z jej spojrzenia, słów, postawy...
- Nie udzielam jej za darmo - mimo pozornego chłodu, jej głos przepełniony był ciekawością. - Chyba o tym wiesz?
-Mam pieniądze. - odrzekł krótko i podał sumę (znowu nie mam pomysłu ile...).Ale potrzebuję cię od zaraz...
Złociste ślepia zalśniły. Mogła zgarnąć nagrodę za kryształ i zapłatę od jakiegoś chłopaka... mmmm... całkiem nieźle jak na pierwszą samotną akcję.
-Może dam się namówić - pozostawiła cień niepewności w sercu mężczyzny. - Chodź za mną po drodze wytłumaczysz o co chodzi z twoim - na chwilę zatrzymała się, nie potrafiła uwierzyć w swoje szczęście. - Zleceniem.

Zatrzymali się w dokach portowych. Gdy dziewczyna chciała wejść na pokład statku, towarzysz szarpnął ją za rękę.
-Czy ty wiesz czyja to maszyna? - Ręką wskazał Slave`a I, jakby chciał upewnić się, iż nie pomyliła się.
- Jasne - odparła lekceważąco. - Slave. Pojazd Boby - uśmiechnęła się widzą narastające zdumienie na jego twarzy. W końcu dodała - mojego mistrza.
Tego było za wiele. Nie potrafił już odpowiedzieć. Nie dość, że przypadkiem trafił na Yuuzhanina, który obiecał pomóc mu wypełnić misję, to teraz - znowu przez przypadek - zatrudnił UCZENNICĘ NAJLEPSZEGO ŁOWCY W GALAKTYCE!!!
Nawet nie zauważył, gdy już siedział tuż za fotelem pilota, a statek przebijał się przez zieloną puszczę.
- Jak mam cię nazywać - w końcu zapytał, musiał w końcu jakoś mówić do swojej... wspólniczki. - Kim jesteś?
- Jestem Rudowłosym Aniołem Śmierci - znowu go zaskoczyła. Słyszał już to miano, wędrując po kosmosie... TO wszystko.... nie było możliwe. - Ale możesz nazywać mnie Yuvenall, jeżeli tak ci będzie łatwiej, Yuvenall Veran A`marie.
- Rochus, po prostu Rochus. - Nie potrafił już powiedzieć więcej. Nie zdołał.

KISIEL
- Wezwałam was tu dzisiaj... - Huttka zebrała wszystkich ochotników w jednej z przestronnych sal swego małego imperium handlowego.
Pojawiły się zarazem wielkie znakomitości przestępczego półświatka, jak i zupełni nowicjusze łaknący sporej nagrody

Z tyłu, za tłumem przy ścianie stała młoda dziewczyna o ciemno-rudych włosach. Jej wielkie oczy okolone masą rzęs spoglądały badawczo na Huttkę, która ogłaszała zlecenie, na którym każdy ze zebranych w sali mógł nieźle zarobić. Twarz młodej łowczyni w połowie zasłaniała złota maska, a jej ciało pokrywały ciemne, obcisłe spodnie. Przy jej nadgarstku można było zauważyć pewne metalowe narzędzia przypominające szpony, które spokojnie spoczywały obok blastera schowanego pod płaszczem. Kawałek dalej, w bezpiecznej odległości od dziewczyny stał pewien wysoki młodzieniec o krótkich brązowych włosach. W przeciwieństwie do innych zgromadzonych, ten nie był zainteresowany zleceniem, bardziej przyglądał się młodej ciemno-rudej łowczyni.

Jorh Borhis wyczuwał na sali dosyć duże zakłócenie mocy, które najbardziej skupiało się na tym tajemniczym młodzieńcu. Doświadczony już rycerz Jedi przez 10 lat żył i trenował w samotności, a potem nieoczekiwanie ruszył w galaktykę przy pierwszej okazji, aż trafił tutaj. Usłyszał bowiem o tym zleceniu od nijakiego Thengela, zbuntowanego młodziaka o oczach głodnego zemsty, którego spotkał w pobliskiej knajpie pijącego gungańską seshillę...
Rycerz, badając prawie każdego osobnika w sali, dobrze wysłuchał Sarvaeldy i jej zlecenia. Nie było ono proste. Do wykonania tego zlecenia musiał znaleźć statek, którym mógłby się przetransportować na ustalone miejsce, jednak wiedział, że to kosztuje, a obecnie jedynymi rzeczami które posiadał to był miecz świetlny i MOC. Postanowił skorzystać zatem z pomocy któregoś z obecnych na sali...

Borhis, wychodząc z miejsca spotkania, usłyszał mało przyjemną rozmowę dwóch osób.
- Zejdź mi z drogi
- Kim Jesteś?
- Sobą, A kim innym miałabym być?
- Chciałem... chciałem cię prosić o pomoc
- Nie udzielam jej za darmo
- Mam pieniądze...
- Chodź za mną po drodze wytłumaczysz o co chodzi z twoim... zleceniem

Rycerz Jedi w czarnym płaszczu i kapturze starannie i ostrożnie użył mocy, by dwoje młodych nie zwróciło na niego uwagi. Miał nadzieję, że doprowadzą go do jakiegoś statku, dzięki któremu znajdzie się na tej całej Dagobah, by znaleźć kryształ, za który to wyznaczono taką dużą sumę kredytów. Jorh nie był pewny, czy chce go znaleźć dla pieniędzy czy dla siebie samego. Wiedział, że od czasu gdy opuścił Corah, już nie był czystym Jedi z jasnymi myślami, zaczynał podążać szarą ścieżką. Jedi idąc za młodą łowczynią trafił do jej statku o nietypowych kształtach. Postanowił stać się pasażerem na gapę do czasu gdy nie dotrze na bagnistą planetę. Gdy oboje weszli na pokład, jedi szybko za nimi wpełzał i ukrył się w ładowni za wielką aluminiową skrzynią, tak by nikt go nie zobaczył. Przed włączeniem silnika Niewolnika 1słyszał tylko "Yuvenall" i "Rochus".

Siedząc za skrzynią usłyszał coś o słowie "nadświetlna". Chwilę po tym odrzuciło go do tyłu z siłą kopnięcia rancorna, przewracając aluminiową skrzynię w głąb ładowni statku. Na pokładzie było cicho, ale wiedział, że ten chuk na pewno nie zostanie zignorowany przez młodą łowczynię. Nie mylił się. Stał w ładowni pod ścianą, słysząc nadchodzące kroki. Sięgnął do pasa po swój miecz świetlny, odpiął go szybkim ruchem i trzymał jeszcze wyłączonego w ręce. Na podłodze padał cień dziewczyny. Wyraźnie było widać, że trzyma w ręku blaster. Jorh zamknął oczy i przywołał MOC. Aktywował swój podwójny miecz świetlny i wyskoczył do tyłu, tak by nie atakować łowczynię tylko być wcześniej przygotowanym na serię jej strzałów. Tak jak przewidział, dziewczyna nacisnęła spust zanim jeszcze sie zorientowała, że ma do czynienia z rycerzem Jedi. Ten zręcznie odbijał wszystkie strzały kierując je w stronę Yuvenall. Łowczyni była szybka i zwinna. Z trudem uchyliła się przed odbitym strzałem, jednak zdołała uskoczyć w stronę aluminiowej skrzyni przewróconej w głębi ładowni. Yuvenall zauważyła, że Jedi jej nie atakował, co dawało jej większą przewagę nad zlikwidowaniem intruza. Wstała i wyciągnęła godną broń do walki z rycerzem. Miecz świetlny.

Jorh Borhis, zaskoczony posiadaniem takiej broni u łowczyni, skupił się i wiedział, że nie będzie to proste zadanie. Jeżeli miał z nią walczyć na miecze świetlne, byłaby to jego pierwsza przeciwniczka w życiu, bo na Corah miał do czynienia tylko z robotami "auto blasterami" i nie miał nigdy okazji walczyć z kimś na miecze świetlne. Wysunął przed siebie błękitne ostrza swojego miecza świetlnego tak, że końcówkami dotykały innych skrzyń w ciasnej, ciemnej ładowni. Zaskoczony był kolorem klingi łowczyni, z którym spotkał się znów pierwszy raz. Jasna żółć rozjaśniła postać dziewczyny i oświetliła jej pół widoczną twarz. Jedi zastanawiało tylko, skąd osoba pozbawiona Mocy mogła posiadać miecz świetlny... Nagle Yuvenall rzuciła się na Borhisa z wściekłością. Nie miał czasu na przemyślenia. Blokował cios za ciosem wspomagając się mocą z wszystkich sił. Wiedział jednak, że pomimo lepiej skonstruowanej broni nie uda mu się wygrać tej walki. Chciał się przez chwilę zastanowić, czemu chłopak o imieniu Rochus w ogóle się nie pojawił w ładowni statku..., myśląc o tym usłyszał jego głos.

- Wychodzimy z nadprzestrzeni
- Trzymaj kursu Rochus, zaraz pozbędę się tego intruza - odkrzyknęła mu Yuvenall, zadając kolejny cios, na który Jedi odpowiedział blokiem. Coraz bardziej wymęczony walką, wiedział, że musi się wycofać, inaczej zginie. Jednym końcem miecza zablokował cios łowczyni przytwierdzając jej miecz do ziemi, a drugim końcem zrobił szybkim małym ruchem otwór na wylot w bocznej ścianie ładowni, ma tyle był durzy, że mógł się przez niego zmieścić. Jedi odepchnął Mocą łowczynię w ciemną część statku i wyskoczył przez otwór wyłączając pod rodze swój świetlny miecz. Leciał niezbyt długo. Jednak lądowanie którego doświadczył trwało dłużej niż sama walka z Yuvenall. Potoczył się po gałęziach drzew, krzakach, aż wylądował w bagnie pełnym błota. Przeżył. Jego Moc i miecz również, wiedział więc, że nic nie utracił, a zyskał transport na planetę, do której chciał dotrzeć...

ANOR
Przestrzeń międzygwiezdna około 20 lat przed Nową Nadzieją.

Na światostatku domeny Hul panowała pora snu. Większość Yuuzan spędzała czas w swoich indywidualnych lub zbiorowych kajutach. Jedynie ci którzy pełnili służbę na mostku nie odpoczywali, reszta załogi pogrążona była we śnie. Był jednak jeden wojownik, który tej nocy nie mógł spać. Siedział skulony w narożniku swojej kajuty i wyglądał na bardzo zamyślonego. Był niewysoki, jak na wojownika rasy Yuuzan Vong, jego ciało pokrywały wymyślne tatuaże, jednak ich ilość nie była imponująca. Posiadał również niewiele blizn i okaleczeń w porównaniu do swoich rówieśników z kasty wojowniczej. Zwano go Rona’Duul i pochodził z domeny Hul, mimo niewielkiego wzrostu, jego postura emanowała siłą, był krępy i mocno zbudowany, a niedobór wzrostu rekompensował ogromną krzepą, zdobytą dzięki kilkuletnim ćwiczeniom.

Jednak w ten dzień nie maił ochoty na trening, właściwie nie miał ochoty na nic – chciał tylko myśleć. Lubił myśleć, rozważać, a nawet filozofować, było to dość niespotykaną cechą jak na Yuuzan. Jego zamiłowanie i wrodzone zdolności do dedukcji dały wyśmienite efekty podczas szkoleń taktycznych. Został on zauważony przez jednego z mistrzów taktyki wykładających gościnnie na szkoleniach z techniki prowadzenia walk taktycznych. Zawsze był odważny i lubił czynnie udzielać się w dyskusjach. To w połączeniu z wrodzonymi talentami zaowocowało, iż został dostrzeżony. Ów wykładowca polecił go samemu mistrzowi wojennemu Czulkang Lahowi, który również docenił umiejętności młodego wojownika i wcielił go do elitarnej gwardii osobistej, składającej się z kilkudziesięciu Yuuzan. Sama przynależność to tej formacji była ogromnym zaszczytem, zaszczytem było również zginąć służąc samemu Czulkang Lahowi. Młody wojownik jednak był inny aniżeli wszyscy Yuuzanie – nie uważał, że ginięcie jest zaszczytem, jego poglądy były zgoła odmienne, nie lubił marnotrawstwa.

Tego wieczora wrócił po odprawie Czulkang Laha, który zwołał nadzwyczajne zgromadzenie swojej gwardii. Aż do teraz kołatały mu w głowie słowa mistrza:
- Zlokalizowaliśmy i zidentyfikowaliśmy niezidentyfikowany obiekt latający w przestrzeni międzygalaktycznej!
Z dalszej relacji mistrza wojennego wynikało, że obiekt zbudowany był z nieokreślonej kombinacji molekuł. Po krótkiej naradzie postanowiono go jednak przyjąć na pokład światostatku. Po pobieżnym przyjrzeniu się temu obiektowi mistrzowie przemian określili go jako bluźnierstwo, gdyż zbudowane było z cząstek nieożywionych. Jednak największe zaskoczenie przyszło, kiedy pojazd ten zaczął się otwierać. Wyszło z niego kilka postaci o różnym wzroście posturze i wyglądzie. Wszyscy jednak nosili na sobie podobne odzienie i posługiwali się niezrozumiałym językiem, wyglądali na bardzo zaskoczonych. Prawdopodobnie próbowali się porozumieć, lecz ich wygląd pobudził ogromny wstręt w kilku z wojowników, którzy niespodziewanie zaatakowali. Obcy zaczęli wykonywać dziwne ruchy swoimi górnymi kończynami, a następnie wyciągnęli jakieś bluźnierstwa, które nagle się wydłużyły i zaczęły świecić. Wywiązała się walka, nikt się nie spodziewał jak waleczni są przybysze. Wielu znakomitych wojowników zginęło zanim wszyscy obcy polegli, został tylko jeden, mały i niepozorny przybysz. Zakazano zabijania go, na pewno dowództwu przyda się bardziej żywy. Słysząc te słowa Rona’Duul nie mógł uwierzyć, to było coś niesamowitego, niemożliwego. Kłóciło się to ze wszystkimi prawdami jakie wpajano wszystkim członkom jego rasy od młodości. Przecież nie istniały żadne inteligentne istoty poza Yuuzanami. Jego ciekawość była nieograniczona, chciał wiedzieć więcej. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że w niedalekiej przyszłości dowie się wiele.

Minęło wiele dni, Rona’Duul wykonał kilka standardowych misji, jednak nie mógł zapomnieć owego przemówienia mistrza wojennego, był ciekaw co zrobiono z tym obcym, który został przekazany w ręce dowództwa. Zdziwienie przyszło, kiedy zwołano kolejne, tym razem tajne spotkanie gwardii z Czulkang Lahem. Odbyło się ono w okrojonym składzie, dlatego mogło zostać przeprowadzone w prywatnych pomieszczeniach mistrza wojennego. Rona’Duul pierwszy raz został doznał zaszczytu oglądania mistrza w jego osobistych kwaterach. Na zebranie zwołano trzydziestu zaskoczonych i nie wiedzących o co chodzi wojowników. Panowała absolutna cisza, kiedy Czulkang Lah wstał i zaczął chodzić pomiędzy swoimi gwardzistami, zaczął tymi słowami:
- Każdy Yuuzanin wie, że Bogowie przepowiedzieli nam nowe miejsce do życia, nową galaktykę, którą będziemy mogli ukształtować według własnych upodobań. Nikt jednak nie wiedział jak tam trafić, tym bardziej nikt się nie spodziewał, że rozwiązanie nadejdzie tak niespodziewanie.

Rona’Duul zastanawiał się o czym mówi jego mistrz, nie mógł zrozumieć o co mu chodziło z tym rozwiązaniem, był strasznie ciekaw następnych słów.

- Na ostatnim zebraniu – kontynuował Czulkang Lah – wspomniałem wam o obcych na których się natknęliśmy. Jeden z nich, ten wzięty do niewoli, został zbadany przez mistrzów przemian. Okazało się, iż był to osobnik płci żeńskiej. Po dłuższych badaniach udało im się również wyhodować tizofryna, który tłumaczy mowę tej istoty. Wtedy zaczęliśmy przesłuchania. Kazała się nazywać Vergere i twierdziła, że pochodzi z jakiegoś klanu Jedi, przybyła ze swoimi towarzyszami z innej galaktyki, w której istnieje tysiące światów. W galaktyce tej żyje podobno tysiące ras, które posługują się dziwnymi przedmiotami, które z naszego punktu widzenia są bluźnierstwem.
Słowa te wprawiły w osłupienie zebranych, z wyrazów ich twarzy wyczytać było można tylko zaskoczenie. Jednocześnie zdawali sobie oni sprawę, że dowiadując się takich faktów musieli zginąć. Dlatego nikt nie był zdziwiony, gdy Czulkang Lah rozkazał wszystkim wybranym wojownikom wykonanie misji zwiadowczej, która miała doprowadzić do pierwszego rozpoznania możliwości zajęcia nowej galaktyki.

Po krótkich przygotowaniach do wyprawy Rona’Duul z resztą wtajemniczonych wyruszył do nowej galaktyki. Podróżowali statkiem klasy matalok, specjalnie zmodyfikowanym by mogła go obsługiwać zmniejszona liczba wojowników. Plan zwiadu zakładał, aby dolecieć do obrzeży obcej galaktyki, a następnie wysłać małe statki w celu rozpoznania. Jednak zaraz po dotarciu do celu ekipa zwiadowcza natknęła się na dziwny obcy statek w kształcie trójkąta. Mimo, iż ich statek był dużo mniejszych rozmiarów, pewni siebie Yuuzanie zaatakowali to bluźnierstwo, nie spodziewali się wyniku tej bitwy. Niestety oba kosmiczne statki uległy zniszczeniu w tej potyczce.

Jednak Rona’Duul widząc do czego może dojść, a jednocześnie nie chcąc ginąć w tak trywialny sposób stwierdził, że podejmie próbę ewakuacji. Udało mu się dopaść odpowiednią kapsułę ratunkową zanim jego matalok uległ całkowitej dezintegracji. Tym sposobem ciekawy odmiennej rzeczywistości Yuuzanin uwolnił się od jarzma śmierci. Ponieważ jego kapsuła miała ograniczony zasięg obrał kurs na pierwszą lepszą planetę, która po wylądowaniu okazała się być mocno zalesionym księżycem jakiejś dużo większej planety.

*****************************************************

Yavin 4 kilka lat po śmierci Imperatora.

Rona’Duul nie pamiętał ile już czasu spędził na tej obcej planecie. Wydawało mu się, że to już było wieki temu jak jego kapsuła wylądowała w silnie zalesionej części księżyca, jednak jak na kapsułę ratunkową przystało nie miał on możliwości ponownego opuszczenia planety. Jednak wtedy Rona się tym nie przejmował, stwierdził, że spróbuje poznać wszystko co na tej planecie go zaciekawi. I tak zaczęły mijać lata, Yuuzanin powoli poznawał wszelkie zakamarki tego księżyca, widział ogromne budowle o dziwnych stożkowych kształtach wybudowane z kamienia. Podczas tego okresu natknął się nawet na jakiś obcych, jednak obawiał się podejść do nich, więc obserwował ich tylko z ukrycia. Jednak mimo iż klimat księżyca obfitującego bogato w faunę i florę, odpowiadał Ronie zaczynał się on nudzić. Wreszcie postanowił, że postara się nawiązać kontakt z pierwszym przybyłym obcym. Nie czekał długo. Kiedy zobaczył lądujący dziwny statek, a następnie wysiadającego obcego postanowił nawiązać z nim kontakt. W tym celu założył tizofryna tłumacza podszedł tak, aby nie wyglądać podejrzanie i spróbował nawiązać kontakt.
- Witam przybysza, jak cię zwą, bo mnie zwano Rona’Dulem.
Przybysz wydał się być bardzo zaskoczony, ale widząc, że Rona nie ma złych zamiarów odpowiedział:
- Mam na imię Rochus, a ty skąd pochodzisz nie znam takiej rasy jaka reprezentujesz.
Zdziwienie Rochusa było tym większe, że nie mógł tego osobnika wyczuć w polu Mocy, nie wiedział on, że rasa Yuuzan nie była podatna na Moc.
- Jestem przybyszem z ....

Następnie Rona’Duul przekazał swoją historię, która bardzo zainteresowała młodego Rochusa. Okazało się, że Rochus jest samotnym człowiekiem, który poszukuje przyjaźni. Rona dowiedział się również, że przybysz należy również do tego zakonu, z którego byli przybysze, których spotkali Yuuzanie w przestrzeni międzygwiezdnej. Zagubiony Yuuzanin oraz samotny Jedi bardzo przypadli sobie do gustu, lubili wiele rozmawiać i spędzać razem czas na wspólnych opowieściach dzięki, którym oboje dowiedzieli się wiele o swoich cywilizacjach.

************************************************

Kilka miesięcy później.

Pewnego dnia Rochus opowiedział swemu nowemu przyjacielowi z jakim problemem się zetknął i że poszukuje dobrego łowcy nagród, który miałby dla niego wypełnić pewne zlecenie. Jedi wpadł na pomysł, że na pewno znajdzie jakiegoś łowcę w okolicach znanej Huttki zwanej Sarvaeldą, która słynęła z częstego zatrudniania takich osób. W tym celu udali się do imperium handlowego tejże Huttki. Umówili się we dwójkę, że Rona poczeka na zewnątrz pałacu Sarvaeldy, tak na wszelki wypadek, gdyby Rochus potrzebował jakiejś pomocy.

Po jakimś czasie Rona zauważył wychodzącego Rochusa z drobną przedstawicielką tej samej rasy co jego przyjaciel. Tak – pomyślał to musi być ten łowca, Yuuzanin podążył za nimi do samego kosmoportu, po czym poszedł do statku Rochusa i odleciał za młodym Jedi z jego towarzyszką. Po wejściu w przestrzeń kosmiczną namierzył kurs statku łowczyni i podążył tym samym. Gdy wyszedł z nadprzestrzeni zauważył że dzieje się cos nie tak ze śledzonym statkiem, postarał się wylądować w tym samym miejscu co jego przyjaciel, chciał koniecznie zobaczyć czy coś się mu nie stało..........

SEBASTIANNIE
W mrocznym salonie w pałacu Gildii Przemysłowej na planecie Belkadan odbywała się właśnie bardzo żywa dyskusja pomiędzy dwoma Huttami. Jednym z nich była Sarvaelda, a rozmawiała ona poprzez holoprojektor z niezwykle zarozumiałym i wybuchowym przedstawicielem swej własnej rasy. Był nim Larg – sędziwy przywódca wpływowej rodziny Jammernoltów. Sarvaelda została wywołana praktycznie natychmiast po zakończeniu spotkania z łowcami nagród i od razu wiedziała, że czekają ją trudne chwile. Sojusz z Jammernoltami nie należał do najłatwiejszych, ale był jedyną szansą na przekształcenie Gildii w galaktyczną potęgę. Larg oczekiwał jednak od wszystkich bezgranicznego posłuszeństwa i nie znosił sprzeciwu. Także i tym razem dał upust swojemu temperamentowi.
- Czyś ty zidiociała zwołując tę całą bandę! Kryształ jej zbyt drogocenny, by zdawać się na żenujące umiejętności takich durniów!
- Mój panie, nie mam ani dość środków, ani ludzi żeby zorganizować własną ekspedycję – spokojnie odparła Sarvaelda.
- To na co właściwie wydałaś sporą fortunę, którą ci ofiarowałem?! Nie masz ludzi?! Nie masz sprzętu?! A rozumu choć trochę masz?! – Larg darł się wniebogłosy.
- To była konieczność. Nie miałam innego wyjścia, jeśli chcemy zdobyć klejnot szybko.
- Każde inne wyjście byłoby lepsze! Twoja działalność, Sarvaeldo, zaczyna niepokoić naszą rodzinę. Sprzymierzyliśmy się z tobą, ponieważ chcieliśmy zdobyć serce galaktyki, ale ostatnimi czasy ciągle sprawiasz nam zawód. Za tydzień przylatuję na Coruscant i jeśli do tego czasu nie opanujesz stolicy, twoja kariera dobiegnie końca. Zejdź mi z oczu – rzekł stary Hutt i rozłączył się.
Salon, który do tej pory rozświetlany był przez holoprojektor, opanowały teraz ciemności. Sarvaelda została po raz kolejny upokorzona i potrzebowała dobrych kilku minut, aby dojść do siebie. Larg popełniał duży błąd nie licząc się z nią i wkrótce przyjdzie mu za to zapłacić słoną cenę. Huttka przez wiele lat pracowała na swoją pozycję, którą zdobyła przede wszystkim dzięki inteligencji i sprytowi, ale także bezwzględności. Jammernoltowie mogliby osiągnąć zdecydowanie więcej, gdyby tylko zmienili swego przywódcę – pomyślała, lecz dalsze rozważania przerwały jej odgłosy kroków.
- A! To ty, Jamalu! – powiedziała Sarvaelda rozpoznając szefa swej ochrony. – Oczekiwałam cię. Musimy omówić niezwykle istotne sprawy. Czy wszyscy łowcy opuścili już pałac?
- Tak, pani – stwierdził przedstawiciel rasy Mersenarian. – Jakie są twoje rozkazy?
- Właśnie rozmawiałam z Largiem. Wszystko idzie zgodnie z planem, ale trzeba działać bardzo szybko. Ci łowcy rzeczywiście mogą nam wszystko utrudnić, choć bez nich nie zdołałabym zwrócić uwagi tego starego durnia. W ciągu dwóch dni wyruszysz na Dagobah na czele największych sił, na jakie nas obecnie stać. Musisz przechwycić kryształ za wszelką cenę i dostarczyć mi go na Coruscant.
- Zrobię jak zechcesz, pani, ale w ciągu dwóch dni wiele się może wydarzyć. Czym będę dysponował?
- Jak wiesz kilka miesięcy temu odkryliśmy tajną bazę Separatystów sprzed kilkudziesięciu lat. Znaleźliśmy tam wiele ciekawych projektów, które poleciłam przesłać tu, na Belkadan. Nasza stocznia zakończyła właśnie budowę trzech pojazdów: dwóch lądowników C-9975 oraz krążownika używanego niegdyś przez Gildię Kupiecką. Dostaniesz je wraz z pełnym wyposażeniem – mam na myśli kilkanaście czołgów AAT, kilka transporterów MTT, trzy działa orbitalne, kilkadziesiąt robotów-pająków oraz dwa tysiące robotów bojowych. Dodatkowo otrzymasz dwie pełne eskadry myśliwców sterowanych przez droidy, a także, co najważniejsze, parę milionów min powietrznych.
- Życzysz sobie żebym dokonał inwazji na Dagobah? – zapytał Jamal.
- W swoim czasie tak, ale najpierw trzeba zaminować całą planetę – wyjaśniła Sarvaelda. – Musisz doprowadzić do jej całkowitej blokady, a wszystkie statki, które będą się próbowały przedrzeć masz bez wahania zniszczyć. Klejnot za żadne skarby nie może opuścić Dagobah.
- Stanie się wedle twej woli. Sądzę, że będę w stanie powstrzymać tych żałosnych łowców, ale pojawia się ryzyko zniszczenia kryształu.
- Dlatego też musisz działać rozważnie. Pojazdy startujące z planety należy najpierw dokładnie przeszukać. Nie będą w stanie się opierać, skoro dysponujesz taką siłą ognia. Kiedy zabezpieczysz już cały sektor, przygotuj się do lądowania. Pamiętaj, że nie potrzebujemy żadnych świadków. Na przeprowadzenie całej akcji masz nie więcej niż dziesięć dni, ponieważ potrzebuję cię na Coruscant. W razie potrzeby zrównaj wszystko z ziemią, ale odzyskaj kryształ – od tego zależy nasza przyszłość.
- Nie zawiodę, masz na to moje słowo – obiecał Jamal i opuścił pomieszczenie.
Sarvaelda została sama ze swoimi myślami. Sporo ryzykowała informując tak wiele osób o klejnocie bagiennej planety, lecz stanowiło to część większej całości, która miała przynieść jej niezwykłe korzyści. Była przekonana, że Mersenarianin da sobie radę i odzyska dla niej skarb, nawet pomimo dwóch dni straty w stosunku do łowców. Ona sama musiała udać się teraz na Coruscant, by przygotować się na przybycie Larga. Starego nie można było jeszcze lekceważyć, choć czas jego rządów był już policzony. Sarvaelda liczyła, że dysponując potęgą kryształu zdoła przekonać pozostałą część rodziny Jammernoltów, iż konieczna jest zmiana przywództwa.
Jamal po wyjściu od Huttki skierował się do fabryk produkcyjnych, by na własne oczy przekonać się jak postępują prace nad budową sprzętu. Zdawał sobie sprawę z powagi i znaczenia zadania jakie mu przed chwilą powierzono. Na Belkadan przybył mniej więcej przed rokiem i bardzo cenił współpracę z Sarvaeldą, ponieważ ta obdarzała go zaufaniem, w przeciwieństwie do innych przedstawicieli swej rasy. Był świadkiem rodzenia się potęgi Gildii Przemysłowej, która przez długi czas działała wyłącznie na Odległych Rubieżach, a teraz powoli aspirowała do roli organizacji kontrolującej większą część handlu w galaktyce. Przemianę tą doskonale obrazował sam Belkadan. Jeszcze niedawno całą planetę porastała bujna roślinność, ale w ciągu kilku miesięcy horyzont pokryły masywne budynki, gdzie produkcja trwała dzień i noc. Świeżą atmosferę zastąpił wszechobecny dym, a ciszę zakłócały startujące i lądujące statki kosmiczne. Nikt nie mógł mieć wątpliwości, że już wkrótce Gildia wyrośnie na najpoważniejszą siłę w pogrążonej w chaosie galaktyce.
Mersenarianin wkroczył do głównego hangaru produkcyjnego i natychmiast skierował się ku charakterystycznej postaci, wokół której krzątało się mnóstwo osób. Tą postacią był Fitzbacca – główny inżynier i konstruktor Gildii Przemysłowej. Należał on do rasy Wookiech, choć całą sierść miał koloru białego i nie przekroczył 205 centymetrów wzrostu. Sarvaelda zatrudniła go dwa lata temu, stawiając mu za zadanie uzbrojenie organizacji oraz nadzór nad szkoleniem wojskowym. Fitzbacca oprócz swych talentów czysto technicznych był także doskonałym strategiem, któremu praktycznie udało się wyeliminować przemytników ze szlaków handlowych na Odległych Rubieżach. Zgodnie z jego ulepszonym planem zbudowano właśnie trzy statki, jakie za dwa dni miały wyruszyć po kryształ.
W ciągu ostatnich miesięcy Jamal dobrze poznał Wookie’ego i gorąco pragnął zabrać go ze sobą na Dagobah. Od początku nie uśmiechała mu się bowiem perspektywa dowodzenia droidami w pojedynkę.
- Witam, przyjacielu – zagadnął Mersenarianin. – Wszystko idzie zgodnie z planem?
- Dzień dobry, Jamalu – odpowiedział Fitzbacca, płynnie posługując się wspólną mową, ale z wyraźnym ostrym akcentem. – Niestety mamy drobne opóźnienia. Dopiero ruszamy z produkcją robotów. Mam nadzieję, że opracowany przeze mnie moduł inteligencji bojowej zda egzamin, w przeciwnym razie wszystko szlag trafi.
- Za dwa dni wyruszam. Ten termin nie może zostać przesunięty. Chciałbym ci jednak zaproponować, abyś poleciał wraz ze mną. Zyskasz przez to tak potrzebny czas na przeprowadzenie dodatkowych testów, a co najważniejsze, będziesz mógł osobiście ujrzeć swój sprzęt w akcji.
- Czy Sarvaelda zgadza się na to? – zapytał Wookie.
- Jej przede wszystkim zależy na powodzeniu misji. Twoje doświadczenie może okazać się kluczowym atutem.
- Skoro tak, to z przyjemnością będę ci towarzyszył. Przekonamy się na co stać te droidy. Teraz jednak muszę cię zostawić.
Fitzbacca gwałtownie machnął ręką w stronę kogoś w przeciwległym końcu hangaru i zaryczał donośnie. Praktycznie natychmiast rozległ się przeraźliwy syk i ogromna linia produkcyjna obudziła się do życia. Maszyny zaczęły wykonywać wcześniej zaprogramowane czynności – znak, że rozpoczął się proces budowy robotów bojowych. Wookie bez przerwy obchodził całą salę, doglądając każdego elementu produkcji i od czasu do czasu pokrzykiwał na swych współpracowników. Otrzymał w końcu zaledwie dwa dni na stworzenie i uruchomienie kilku tysięcy droidów, a jego przełożeni nie tolerowali niepowodzeń.
Jamal przez pewien czas przyglądał się doskonałości i niebywałej precyzji tych maszyn. One nigdy nie zadawały żadnych pytań, po prostu wykonywały polecenia. Dla nich wszystko było takie proste, praktycznie nie popełniały błędów. Jak bardzo on chciałby żyć w takim idealnym świecie... A może tak naprawdę wcale o to nie chodziło? Bo skąd wiedzielibyśmy czym jest ideał, gdybyśmy wcześniej nie zobaczyli czym jest błąd? Mersenarianin szybko pozbył się jednak tych wątpliwości. Za dwa dni miał wyruszyć z niezwykle trudną i odpowiedzialna misją, a nie widział jeszcze okrętów, jakimi przyjdzie mu dowodzić. Szybkim krokiem udał się więc do portu kosmicznego. Był już pewien, że Fitzbacca doskonale wywiąże się ze swej części zadania.

MARA
„Shadow”, w asyście X-winga, wyskoczył z nadprzestrzeni, zbliżając się do Belkadanu.
- No i jesteśmy na miejscu. – Nouna usłyszała głos ojca dobiegający z komunikatora.
- Jak się czujesz tato? – Podczas ostatniej potyczki w barze, Lanum nieźle oberwał w głowę.
- Ile razy mam ci powtarzać, że wszystko w porządku? – Dziewczyna wiedziała, że jej ojciec jak zwykle zgrywa twardziela, a tak naprawdę nie czuje się najlepiej.
- Taa, jasne. – Odpowiedziała tylko, w głębi ducha martwiąc się o niego. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale nagle jej uwagę przyciągnęły trzy migające światełka w dole ekranu, które szybko zbliżały się w ich stronę.
- Mamy gości! – Rzuciła do komunikatora.
- Zauważyłem. – Usłyszała ojca. A to miał być zwykły kurs. – Pomyślała Nouna. Od niedawna przemycali dla Sarvaeldy broń wszelkiego rodzaju, co przynosiło im ogromne zyski, bo Huttka dobrze płaciła. Mieli w tym spore doświadczenie, chociaż od czasu Galaktycznej Wojny Domowej minęło kilka lat. Nouna zauważyła trzy brzydale, widoczne już gołym okiem, lecące prosto na nich.
- Biorę tego z prawej. – Zdecydowała.
- Ja zajmę się resztą. – Z chłodną determinacją odpowiedział Lanum. – Uważaj na siebie.
- Ty też tato. – Powiedziała Shali i przełączyła komunikator.
- Brudas, możesz mi pokazać jak uzbrojone są te brzydale? – Zapytała swojego astromecha. Robot piknął potwierdzająco i za chwilę na ekranie pokazały się dane, na które czekała dziewczyna. Rzadko miała czas i ochotę by wyczyścić swojego R2, stąd wzięła się jego nazwa. Na początku bardzo się buntował, ale już się przyzwyczaił do tego jak na niego wołała. Shali przyjrzała się temu, co wyświetlił Brudas i już wiedziała, z czym ma do czynienie. Wszystkie trzy brzydale wyglądały tak samo: podstawą konstrukcji był kulisty kokpit i silnik jonowy myśliwca typu TIE, do którego dołączono skrzydła X-winga. Na całe szczęście żaden nie był wyposażony w tarcze, co bardzo ucieszyło Nounę. Dodatkowo wszystkie myśliwce, tak jak X-wingi posiadały poczwórne lasery, a oprócz nich spod każdego kokpitu wystawało działo jonowe.
- Nie jest źle. – Powiedziała dziewczyna. Przesłała więcej mocy do silników i ruszyła na swój cel. Brzydal otworzył do niej ogień z poczwórnych działek i laserowe błyskawice pomknęły w jej kierunku. Shali wystrzeliła świecą w górę by uniknąć śmiercionośnej energii. Pilot myśliwca szybko powtórzył jej manewr i znalazł się w niewielkiej odległości, za rufą Nouny. Brudas szybko okazał zaniepokojenie swoimi piskami.
- Trzymaj się! – Rzuciła do robota i pociągnęła drążek do siebie wchodząc w ciasną pętlę. Brzydal chciał zrobić to samo, ale jego statek nie był tak zwrotny jak X-wing Shali. Zanim jej przeciwnik zorientował się, co jest grane dziewczyna wpakowała mu torpedę protonową w sam środek kokpitu i po chwili zobaczyła przed sobą złocisto-czerwoną kulę ognia. Zręcznie ją wyminęła i sprawdziła gdzie znajdują się pozostałe dwa myśliwce. Z ulgą stwierdziła, że jej ojciec właśnie wykończył jednego z brzydali. „Shadow” niestety też ucierpiał – stracił tylne osłony, co natychmiast postanowił wykorzystać ostatni przeciwnik.
- Tato, uważaj... – W tym momencie brzydal posłał serię z poczwórnych działek w stronę rufy statku. Strzały przebiły się przez kadłub i wywołały serię niewielkich wybuchów, a po chwili ze statku zaczęło uciekać powietrze.
- Tato!!! – Krzyknęła z przerażeniem Nouna.
- Nic mi nie jest. Nieźle dostałem, ale wygląda na to, że nic poważnego nie uległo uszkodzeniu. Zajmij się nim. – Dziewczyna nigdy nie wiedziała, jak jej ojciec potrafił w takich chwilach zachować spokój. Zawsze potrafił się opanować i w kryzysowych sytuacjach nie dopuszczał do głosu emocji.
- Załatwione. – Odparła z determinacją w głosie i wzięła kurs na ostatniego brzydala. Teraz pożałujesz. – Pomyślała. Chciała dać mu nauczkę. Położyła maszynę na prawo i poleciała za nim. Pilot myśliwca był dobry i wyraźnie nie miał ochoty umierać. Ciągle się jej wymykał; najpierw wystrzelił świecą w górę, a później wywinął korkociąg,. Wszystkie salwy z laserów przeszły obok, nawet nie udało się jej drasnąć maszyny przeciwnika. Tak go nie pokonam. – Stwierdziła dziewczyna. Przełączyła uzbrojenie na torpedy protonowe. Wokół myśliwca, na ekranie pojawił się żółty prostokąt. Zwiększyła dopływ mocy do silników i wystrzeliła jak strzała w stronę brzydala. Gdy tylko Brudas poinformował ją, że cel jest zablokowany, a prostokąt zmienił kolor z żółtego na zielony, wystrzeliła. Jej przeciwnik próbował się jeszcze ratować pętlą, ale to mu nie pomogło i po chwili zamienił się w ognistą kulę.
- Świetnie go załatwiłaś. – Pochwalił ją ojciec. Zanim Nouna coś powiedziała potrzebowała chwili czasu by ochłonąć po walce.
- Dzięki tato. Jeśli „Shadow” naprawdę nie jest za mocno uszkodzony, to chyba możemy lądować. – Zaproponowała.
- Zgadzam się z tobą.
- Ale czy jesteś pewien, że statek na tym nie ucierpi?
- Tak, to chyba cud, ale temu brzydalowi nie udało się trafić w nic ważnego. – Odpowiedział Lanum.
- Skoro tak, to lećmy już. – Powiedziała dziewczyna i obrała kurs na kompleks Sarvaeldy.

*****

Nona leciała tuż za ojcem. Analizowała sekunda, po sekundzie przeżytą przed chwilą walkę. Nagle złapała się, że nie może się skupić, coś jej nie pasowało. I wtedy zauważyła, że za prawym silnikiem „Shadow” ciągnie się warkocz iskier.
- Nie jest dobrze. – Usłyszała głos ojca, dobiegający z komunikatora. – Prawy silnik przestał działać, tracę kontrolę nad statkiem.
- Jak to możliwe, przecież mówiłeś, że wszystko jest w porządku. Dasz sobie radę, nie raz lądowałeś w trudnych warunkach z uszkodzonym sprzętem, prawda. – Shali właściwie bardziej starała się dodać otuchy sobie niż ojcu.
- Mam zbyt duży kąt spadku. – Odpowiedział Lanum.
- Użyj repulsorów. – Poradziła dziewczyna.
- Spróbuję, ale nie sądzę, żeby to podziałało - Za szybko spadam.
Nouna nie wiedziała, co powiedzieć. Czuła się tak bezradna, jak jeszcze nigdy w życiu.
- Dasz radę tato, wierzę w to. – Wykrztusiła w końcu.
Czas płynął nieubłaganie. Oba statki coraz szybciej zbliżały się do powierzchni Belkadanu.
- Gdyby coś mi się stało, chcę żebyś wiedziała, że bardzo cię kocham. – Powiedział spokojnie Lanum, jakby był przekonany, że są to ostatnie sekundy jego życia.
- Przecież będziesz mi mógł to powiedzieć jeszcze wiele razy, czemu mówisz takie rzeczy!? – Wykrzyczała Shali i poczuła jak po policzku spływają jej łzy. – Ja też cię kocham. – Wyszeptała.

*****

Lanum postanowił się skupić na pilotażu, chociaż było to bardzo trudne. Myślał o córce, o tym jak bardzo ją kocha i jak ona teraz cierpi. Dziewczyna straciła już matkę. Nie liczyło się w tym momencie jego życie, ale jej szczęście. Musiał przetrwać. Po prostu musiał. „Shadow” z każdą chwilą znajdował się coraz niżej. Lanum wiedział, że jeżeli zaraz czegoś nie zrobi, to walnie w ziemię z taką prędkością, że nic mu nie pomoże. To będzie bardzo twarde lądowanie – Pomyślał. Wypatrzył długi pas zieleni, niedaleko lądowiska. Ziemia powinna zamortyzować nieco siłę upadku. – Rozumował logicznie. Na wysokości stu metrów przesłał całą dostępną energię do repulsorów, tak jak poradziła mu Nouna. Kąt spadania znacznie się zmniejszył, ale wciąż był za duży. Nie mógł zrobić już nic więcej. Obserwował przesuwające się cyfry na liczniku wysokości. Gdy doszły do zera mężczyzna nawet nie poczuł, z jaką siłą uderzył w konsoletę sterowania. Zapadł się w ciemność.

*****

Shali obserwowała jak „Shadow” walnął w ziemię. Zaraz po upadku nastąpiła seria wybuchów. Shali wiedziała jak dokładnie jak wylądowała. Wszystko odbyło się automatycznie.
- Tato!? – Krzyczała i krztusząc się dymem wbiegła na pokład „Shadow”. Po chwili znalazła się w sterowni.
- O nie, tato... -
Lanum siedział w fotelu pierwszego pilota. Spadłby z niego gdyby nie sieć ochronna. Jego głowa zwisała bezwładnie, a ze skroni rytmicznie kapała krew. W całej sterowni było mnóstwo dymu, a z konsolety wydobywał się ogień. Nouna nie straciła zimnej krwi i wybrała częstotliwość kosmoportu.
- Potrzebuję robota medycznego. Przyślijcie go jak najszybciej na frachtowiec „Shadow”
- Już się robi. – Odpowiedział jej męski głos.
Dziewczyna wyłączyła komunikator.
- Trzymaj się tato. Pomoc jest już w drodze. – Pocieszała ojca. Muszę go stąd jak najszybciej wynieść, bo się udusi. – Pomyślała. Wzięła ojca pod pachy i wyciągnęła go ze statku. Położyła go na trawie w bezpiecznej odległości od „Shadow”.

*****

- Wyjdzie z tego? – Zapytała robota, gdy znaleźli się już w centrum medycznym.
- Po pobieżnym sprawdzeniu stwierdzam, że pacjent na złamaną lewą rękę, rozległe poparzenia klatki piersiowej, głęboką ranę na skroni i zatruł się tlenkiem węgla. I tak ma sporo szczęścia, że w ogóle żyje– Oznajmił 2-1B.
- Ale kiedy się obudzi? – Spytała zniecierpliwiona dziewczyna.
- Przejdzie teraz kurację w zbiorniku Bacta, ale nie wiem czy to mu wystarczy. Możemy tylko czekać. – Odpowiedział robot.
- W takim razie będziemy czekać. – Zdecydowała Nouna.

*****

- Tato? – Spytała Shali widząc, że Lanum otwiera oczy.
- Gbrh... – Wykrztusił mężczyzna.
- Nic nie mów, to ci tylko zaszkodzi. – Widok ojca w takim stanie przyprawiał ją o płacz, ale nie mogła dać po sobie znać, że martwi się o niego, bo zaraz by ją skarcił. I tak było widać znaczną poprawę po leczeniu, które zalecił robot, ale ono jeszcze nie zostało zakończone i dlatego Lanum nie wyglądał najlepiej. Shali postanowiła zająć go rozmową, by się nie nudził.
- Wiesz tato, to była już twoja trzecia kuracja w zbiorniku bacta. Pamiętasz, ostatnio musiałeś to przechodzić, gdy zostałeś postrzelony z blastera. Dużo czasu nie musiałeś czekać by ponownie...

*****

Lanum próbował coś powiedzieć, lecz jego język był jak kołek. Wsłuchiwał się, więc w słowa Nouny, ale nie miał pojęcia, o czym dziewczyna mówi. Rozumiał ją, ale nie potrafił do niczego przyporządkować faktów, o których mówiła. W ogóle nie wiedział, kim ona jest i czemu mówi do niego: „tato”. Nie mógł pojąć gdzie jest, jak się tu znalazł i dlaczego tak piekielnie boli go głowa. Właściwie to nie wiedział nawet jak ma na imię. Postanowił, że gdy poczuje się lepiej, porozmawia z dziewczyną, która siedziała obok jego łóżka.

*****

-Dlaczego mój ojciec niczego nie pamięta? – Dopytywała się Shali robota.
- To się czasem zdarza. Szczególnie po takich urazach głowy, jakich doznał pan Lanum. – Stwierdził 2-1B.
- Kiedy wróci mu pamięć?
- Niestety nie jestem w stanie tego przewidzieć. Równie dobrze może się to zdarzyć jutro, jak za rok. – Odpowiedział.
- Za rok?! I nie da się nic zrobić? – Nouna nie mogła uwierzyć w to, co słyszy.
- Jest również małe prawdopodobieństwo, że nigdy nie odzyska pamięci.
- Jak to nigdy? To niemożliwe. Musisz coś zrobić! Nie pozwolę na to! – Dziewczyna traciła nad sobą kontrolę.
2-1B nie wiedział jednak, co jej odpowiedzieć, jego oprogramowanie nie przewidywało, jak powinien się zachować w takiej sytuacji.

*****

Shali potrzebowała statku. Musiała jakoś przetransportować ojca z tej planety, do jakiegoś bardziej cywilizowanego zakątka galaktyki. Na pewno gdzieś znajdzie kogoś, kto mógłby mu pomóc. „Shadow” nie nadawał się już do lotów międzygwiezdnych. Nie sądziła, że mogłaby znaleźć w nim choćby jedną działającą część. Ze statkiem przepadł również cały transport broni. Na całe szczęście dzięki poprzednim kursom mieli sporo oszczędności i Nouna postanowiła z nich skorzystać. Nie wiedziała jednak gdzie na tej planecie można kupić statek. Postanowiła, więc zaciągnąć języka w miejscowej kantynie. Tak jak w każdym podobnym miejscu w całej galaktyce, było tu ciemno i duszno. Wszędzie unosił się dym, a przynajmniej połowa gości była porządnie zalana. Dziewczyna podeszła do baru i zamówiła koreliańską brandy. W kącie siedział młody, rudowłosy mężczyzna. Nie wyglądał na tak pijanego, jak reszta towarzystwa, więc postanowiła z nim porozmawiać.
- Mogę się przysiąść. – Spytała. – Młodzieńcowi jej głos wydał się znajomy.
- Jasne. – Odpowiedział podnosząc głowę. – Shali również była pewna, że już gdzieś go słyszała.
- Dzięki. – Powiedziała i usiadła.
- Jestem Relian Flyfire. Byłaś tu już kiedyś? Chyba nigdy wcześniej cię nie widziałem. – Zagadnął wyciągając rękę.
- Nouna Shali. Jestem tylko przejazdem. – Przedstawiła się i uścisnęła jego dłoń.
Na dźwięk jej nazwiska chłopak, zachował się jakby go olśniło.
- Przykro mi z powodu twojego ojca. – Powiedział w końcu.
- Skąd o nim wiesz? – Zapytała z niedowierzaniem w głosie.
- Tutaj wszyscy wiedzą o wszystkim. Nie jesteśmy dużą społecznością. A ja w dodatku przyjmowałem twoje wezwanie o pomoc. – Odparł.
- Faktycznie. – Uświadomiła sobie dziewczyna. – Dziękuję, że tak szybko zareagowałeś.
- Nie ma sprawy. W końcu to moja praca. – Odpowiedział uśmiechając się.
- Czy nie wiesz może, gdzie mogłabym się zaopatrzyć w statek. Zapewne zdajesz sobie sprawę z tego, że „Shadow” już się do niczego nie nadaje. – Spytała Nouna.
- Jasne, że wiem. Tutaj można kupić statek tylko, od Sarvaeldy. Ona rządzi tu wszystkim.
- Dzięki za informację. W takim razie udam się do niej zaraz. Chcę się stąd jak najszybciej wydostać. – Zdecydowała i wstała.
- Nie radzę. Teraz ma jakieś spotkanie z łowcami nagród. Chyba nie chciałabyś jej przeszkadzać. – Ostrzegł ją Relian.
- Raczej nie. Widzę, że nic, co się tutaj dzieje nie umyka twojej uwadze. – Stwierdziła uśmiechając się.
- Po prostu lubię być dobrze poinformowany. – Odparł.
- W takim razie, skoro mam jeszcze trochę czasu pójdę się zobaczyć z ojcem. – Powiedziała dziewczyna.
- Ja też muszę już iść. Niedługo zaczynam zmianę. Mogę cię odprowadzić? – Zapytał młodzieniec.
- Bardzo chętnie. – Odpowiedziała Shali i razem wyszli z kantyny.

*****

Po wizycie u Lanuma, Nouna postanowiła zaczekać przed wejściem do kompleksu Sarvaeldy. Klimat planety był przyjazny. Wiał lekki wietrzyk, a wiosenne słońce przygrzewało lekko. Usiadła na trawie i zaczęła rozmyślać o matce. Nie bardzo ją pamiętała. Była bardzo mała, gdy Kimesha umarła. Podobno zginęła w jakimś wypadku. Ojciec nie lubił o tym mówić, więc Shali nie pytała. Bardzo zazdrościła koleżankom, które wychowywały się w normalnych rodzinach. Po śmierci mamy, ojciec sprzedał dom, kupił statek i postanowił wrócić do starej profesji – przemytnictwa. Od tego czasu Nouna chodziła do szkoły tylko, gdy zatrzymywali się gdzieś na dłużej. Dużo jednak czytała i uczyła się głównie, z Holonetu. Dlatego nie była zacofana pod względem nauki w stosunku do swoich rówieśników, a niejednokrotnie nawet ich wyprzedzała.
Nagle zauważyła, że brama się otwiera i łowcy zaczęli wychodzić z budynku. Na końcu pojawiła się dziwna para. Chłopak i dziewczyna. Oboje wyglądali na jej rówieśników, chociaż w stosunku do rudowłosej dziewczyny było to bardziej przeczucie, bo lewa połowa jej twarzy była zasłonięta złotą maską. Nouna jednak bardziej zainteresowała się chłopakiem. Nie, dlatego, że był przystojny, ale wydawało się jej, że widzi w nim coś znajomego. Młodzieniec zatrzymał się na chwilę i spojrzał na nią, ale jego towarzyszka zawołała coś, czego Shali nie usłyszała i chłopak poszedł dalej.
Dziwne. – Pomyślała, ale nie chciała tracić czasu, więc skierowała się w stronę kompleksu. Przy wejściu spotkała strażnika, który powiedział jej, jak ma się kierować by dojść do pomieszczenie, w którym obecnie znajdowała się Sarvaelda. Dziewczyna poszła w kierunku wskazanym przez mężczyznę i dotarła do uchylonych drzwi, przez które było słychać toczącą się wewnątrz rozmowę.
...- Właśnie rozmawiałam z Largiem. Wszystko idzie zgodnie z planem, ale trzeba działać bardzo szybko. Ci łowcy rzeczywiście mogą nam wszystko utrudnić, choć bez nich nie zdołałabym zwrócić uwagi tego starego durnia. W ciągu dwóch dni wyruszysz na Dagobah na czele największych sił, na jakie nas obecnie stać. Musisz przechwycić kryształ za wszelką cenę i dostarczyć mi go na Coruscant. – Usłyszała jakiś bulgoczący głos. Podejrzewała, że to Sarvaelda.
- Zrobię jak zechcesz, pani, ale w ciągu dwóch dni wiele się może wydarzyć. Czym będę dysponował?
- Jak wiesz kilka miesięcy temu odkryliśmy tajną bazę Separatystów sprzed kilkudziesięciu lat. Znaleźliśmy tam wiele ciekawych projektów, które poleciłam przesłać tu, na Belkadan. Nasza stocznia zakończyła właśnie budowę trzech pojazdów: dwóch lądowników C-9975 oraz krążownika używanego niegdyś przez Gildię Kupiecką. Dostaniesz je wraz z pełnym wyposażeniem – mam na myśli kilkanaście czołgów AAT, kilka transporterów MTT, trzy działa orbitalne, kilkadziesiąt robotów-pająków oraz dwa tysiące robotów bojowych. Dodatkowo otrzymasz dwie pełne eskadry myśliwców sterowanych przez droidy, a także, co najważniejsze, parę milionów min powietrznych. – Nouna pomyślała, że pakuje się w niezłe tarapaty podsłuchując tą rozmowę, ale nie mogła powstrzymać swojej ciekawości.
- Życzysz sobie żebym dokonał inwazji na Dagobah?
- W swoim czasie tak, ale najpierw trzeba zaminować całą planetę. Musisz doprowadzić do jej całkowitej blokady, a wszystkie statki, które będą się próbowały przedrzeć masz bez wahania zniszczyć. Klejnot za żadne skarby nie może opuścić Dagobah.
- Stanie się wedle twej woli. Sądzę, że będę w stanie powstrzymać tych żałosnych łowców, ale pojawia się ryzyko zniszczenia kryształu. – Ciekawe, co to za kryształ. Zastanawiała się Shali. Szykowała się niezła rozróba na tej Dagobah. Nigdy wcześniej nie słyszała o tej planecie.
- Dlatego też musisz działać rozważnie. Pojazdy startujące z planety należy najpierw dokładnie przeszukać. Nie będą w stanie się opierać, skoro dysponujesz taką siłą ognia. Kiedy zabezpieczysz już cały sektor, przygotuj się do lądowania. Pamiętaj, że nie potrzebujemy żadnych świadków. Na przeprowadzenie całej akcji masz nie więcej niż dziesięć dni, ponieważ potrzebuję cię na Coruscant. W razie potrzeby zrównaj wszystko z ziemią, ale odzyskaj kryształ – od tego zależy nasza przyszłość.
- Nie zawiodę, masz na to moje słowo – Odpowiedział męski głos i Nouna usłyszała czyjeś kroki zbliżające się w jej stronę. O rany, przecież nie mogę mnie tu zauważyć. – Pomyślała Shali i postanowiła jak najszybciej zwiać. W tym momencie drzwi do pomieszczenia, z którego dochodziła rozmowa otworzyły się zupełnie i na korytarzu pojawił się dwumetrowy humanoid, nie przypominający niczego, co Nouna w życiu widziała. Dziewczyna miała sporą przewagę, bo dobiegała już do zakrętu, a widok olbrzyma dodatkowo ją zmobilizował. Mężczyzna za nią zaczął wykrzykiwać jakieś polecenia do komunikatora. Shali miała dobrą orientację w terenie i szybko wydostała się z kompleksu. Na całe szczęście strażnik przy drzwiach nie sprawiał większych problemów, po ogłuszeniu go blasterem. Postanowiła jak najszybciej skierować się w stronę swojego myśliwca. Nie widziała innego rozwiązania. Musiała uciekać z planety. Nagle z tyłu posypała się laserowa seria. Shali biegła tak szybko jak tylko mogła. Wybrała częstotliwość swojego R2 na komunikatorze i krzyknęła:
- Brudas przygotuj statek do odlotu! Musimy uciekać! Szybko!
Robot piknął niezadowolonym głosem, ale dziewczyna już go nie słuchała. Obróciła głowę do tyłu i z przerażeniem stwierdziła, że goni ją już trzech humanoidów podobnych do tego, który rozmawiał z Sarvaeldą. Raz po raz musiała się uchylać przed ich strzałami, a im bliżej znajdowali się jej przeciwnicy tym ich strzały przelatywały bliżej niej. Widziała już gołym okiem swojego X-winga. Brudas właśnie otwierał kokpit. Pięknie, miałam zabrać mojego ojca w lepsze miejsce, a tymczasem zostawiam go na pastwę losu. Była jednak jedna rzecz, którą mogła dla niego zrobić. Wybrała częstotliwość kosmoportu i natychmiast usłyszała głos Reliana:
- Zwariowałaś? Nie sądziłem, że jesteś na tyle głupia by zadzierać z Mersenarianami. – Zbeształ ją.
- Z kim?!
- Nieważne. Lepiej stąd zwiewaj, bo rozniosą cię na atomy. – Poradził Nounie.
- Właśnie próbuję. Jest jednak jeden problem. – Odparła.
- Jaki?
- Mój ojciec. – Powiedziała dysząc. Byłą już przy maszynie, więc wspięła się jak najszybciej po drabince i wskoczyła do kabiny.
- Nie martw się. Zajmę się nim. Nikt się nawet nie dowie, że jesteście ze sobą spokrewnieni, a jak wyjdzie ze szpitala załatwię mu coś, czym mógłby się tymczasowo zająć. – Zaoferował Relian.
- Naprawdę mógłbyś to zrobić? – Dziewczyna nie wierzyła własnym uszom.
- Trzeba pomagać ludziom w potrzebie. Ktoś też mi kiedyś pomógł, ale on już nie żyje, więc postanowiłem spłacić ten dług tobie. – Odparł.
- Nie wiem jak ci dziękować.
- Nie dziękuj, tylko ratuj własne życie i niech Moc będzie z tobą!
- Z tobą też. – Odpowiedziała i uniosła swój statek w powietrze.
Szybko zauważyła jednak, że nie jest sama. W jej stronę zmierzała eskadra brzydali, takich samych, jakie zaatakowały ją i Lanuma, gdy wyszli z nadprzestrzeni kilka dni wcześniej. Wiedziała, że nie zdoła ich pokonać. Wyleciała poza atmosferę. Tajemnicze brzydale, inwazja na Dagobah, planowane zabójstwo Larga, bezinteresowna pomoc Reliana, tajemniczy nieznajomy w towarzystwie rudowłosej dziewczyny... zbyt wiele pytań, zbyt mało odpowiedzi. Znalazła się w zasięgu strzału brzydali i dobrze zdawała sobie z tego sprawę. Na razie tarcze przejmowały strzały, ale wiedziała, że to nie potrwa długo. Nie widząc innego rozwiązania skoczyła na ślepo w nadprzestrzeń.

KYLE KATARN
Niebieskie, delikatne światło jarzeniowych prętów wypełniało niewielką, ciemną strzelnicę. Ściany pomieszczenia były zajęte przez regały, na których wisiały w rządkach blastery przeróżnego sortu, zebrane chyba ze wszelkich układów galaktyki. Stało też sporo kontenerów z najróżniejszym sprzętem, który nie mieścił się w przyległej zbrojowni i warsztacie.
Młody, wysoki, dobrze zbudowany, mężczyzna w skórzanej kurtce, stał na lekko ugiętych nogach i unicestwiał zdalniaki pojedynczymi strzałami ze zmodyfikowanego blastera DH 17.
- To strasznie głupie - powiedział - Wyreguluj oddech, nie zrywaj spustu, kto by zawracał sobie tym wszystkim głowę podczas strzelaniny.
-To fakt - odparł szczupły mężczyzna w czarnym stroju. W ciemnym kącie strzelnicy, za kontenerem był prawie niewidoczny. Miał opatrunek na lewym barku i ręce. Wyglądał na zamyślonego, jakby strzelanie zupełnie go nie obchodziło. - W ogniu walki to muszą być twoje nawyki, nie możesz się wtedy nad tym zastanawiać.
Ostatnie dwa tygodnie spędził na wyciąganiu z chłopaka znakomitych talentów strzeleckich, był naprawdę dobry, gdyby tylko nie był taki niecierpliwy i nerwowy, byłby jeszcze lepszy. Zastanawiał się dlaczego obdarzył chłopaka takim zaufaniem, to nie było rozsądne. Może dlatego, że mimo pogodnego usposobienia, młodzieniec też ma w sobie tą potwornie wykrzywioną maskę. Twarz wykrzywioną z bólu, a jednocześnie szyderczo uśmiechniętą, myślącą o chwili Zemsty. - Ona kiedyś przyjdzie ponownie - pomyślał - potrafi zawładnąć umysłem i ciałem. - Widział ją tylko raz, ale wciąż czuł ją w sobie. - Jest, gdzieś głęboko we mnie. Kiedy przyjdzie znowu, nie będę się mógł jej oprzeć. - pomyślał - A może nie będę chciał, bo co innego pozostało? Z resztą dlaczego miałbym się jej opierać, dała mi siłę i ocaliła życie. - Pragnął poczuć ją znowu ... a jednocześnie nienawidził jej ... bo stchórzył mimo, że oferowano mu odkupienie ...
- Posłuchaj Raan - rzekł młodzieniec wyrywając go z zamyślenia - może i jesteś dobry, ale powiedz, ilu znasz ludzi potrafiących zestrzelić pięć zdalniaków w ciągu dwóch sekund? - Po twarzy Raana przebiegł cień uśmiechu, ale nim zdążył odpowiedzieć, na pasku młodzieńca odezwał się brzęczek komunikatora. Thengel odebrał:
- Co jest?
- Thengel, mam klienta a jestem zajęty - odezwał się głos z nadajnika - chodzi o ten ostatni zmodyfikowany blasterek wiesz, o który chodzi?
- Ach ten klient? - na usta Thengla wypełzł szelmowski uśmiech. - Oczywiście, mogę go obsłużyć, jak tylko sobie zażyczy. Takich klientów możesz mi przysyłać zawsze, zapewnię im pełną obsługę - powiedział rechocząc.
- Bez wygłupów, to nie byle kto i płaci mi ciężkie kredyty.
- Jasne - skwitował Thengel obojętnie i rozłączył się.
- Kto to taki? - zapytał Raan.
- Che che, zobaczysz.
Po chwili drzwi zbrojowni rozsunęły się z sykiem i bezszelestnie weszła postać w mandoraliańskiej zbroi. Poruszała się z gracją pantery. Ściągnęła hełm, spod którego wysypała się kaskada gęstych, miedzianych włosów. Dziewczyna obrzuciła chłodnym spojrzeniem Thengela i Raana. - Spostrzegawcza - pomyślał Raan, który dalej stał w cieniu. – I piękna. Yuvenall, wychowanka słynnego Bobby, podobno była dobra.
- Moje zamówienie gotowe? - spytała od razu rzeczowo.
Thengel podał dziewczynie zmodyfikowaną broń.
- Lepszej zabawki nie dostaniesz nigdzie, trafiam z niego w Mynocka w ciemnej jaskini na wyczucie - rzekł szczerząc zęby w uśmiechu. - Wypróbuj proszę.
Dziewczyna wzięła blaster i załadowała ogniwo. Po wprawnych ruchach, z jakimi obchodziła się z bronią można było wnioskować, że to profesjonalistka. Podeszła do boxu strzelnicy.
- Hej ty, kaleko w czarnym stroju, - powiedziała. - Ustaw mi 5 zdalniaków na standartowych parametrach, na 2 sekundy.
Słowa były skierowane najwyraźniej do Raana, ten jednak nie zareagował. Thengel stłumił parsknięcie w rękaw kurtki. Yuvenall popatrzyła na Raana.
- Zamrozili cię w karbonicie? Na co czekasz? - Zapytała ostro.
- Na rozkaz, Mylady - odrzekł Raan, kłaniając się przesadnie, z cieniem uśmieszku na bladych ustach. Podszedł do konsoli sterowniczej i wypuścił pięć zdalniaków. Droidy zaczęły pędzić w różnych kierunkach. Po 2 sekundach otwierały ogień do strzelca, jeśli wszystkich się nie unieszkodliwiło. Pięć czerwonych błyskawic opuściło lufę blastera Yuvenall w zaskakującym tempie, i pięć zdalniaków leżało rozprutych na ziemi. Niewielu było ludzi potrafiących tego dokonać. Yuvenall skinęła głową z satysfakcją, oglądając blaster. Thengel zrobił rozbawioną minę, jakby coś bardzo śmiesznego właśnie przyszło mu do głowy.
- Nooo, nieźle - powiedział - ale jeden nie został trafiony w samą dyszę.
Trafione centralnie w dyszę roboty eksplodowały widowiskowo - rzeczywiście jeden był zwyczajnie stopiony blasterowym strzałem. Yuvenall zmierzyła chłopaka chłodnym spojrzeniem złotych oczu.
- Ty pewno potrafisz strzelać lepiej? - Zapytała bez cienia ciekawości w głosie.
- No jasne - Thengel wyszczerzył się jeszcze szerzej. - Raan, możesz ustawić dla mnie to samo?
Po chwili następne kule zabuczały w powietrzu. Thengel otworzył ogień a wszystkie pięć zdalniaków eksplodowało po kolei. Thengel promieniał cały i szczerzył się jeszcze szerzej do dziewczyny. Yuvenall spojrzała na niego bez wyrazu.
- Twoje kredyty chłopcze - rzekła i wyszła rzucając mu zapłatę za broń.
- Czyż nie jest śliczna, kiedy się złości? - zapytał rozpromieniony Thengel, po tym jak drzwi zamknęły się za dziewczyną.
- Jest piękna niczym dzika kocica, ale nie lekceważ jej pazurów Thengelu ... Kto wie, może dzięki temu pożyjesz chwilę dłużej ... Nie potrzebnie zdradzasz się ze swoimi umiejętnościami.
- Ee, co mi tam. Ludzie powinni wiedzieć z kim mają do czynienia i czuć respekt przed reputacją. To właśnie lubię.
- Tak, dzięki temu będą bardziej ostrożni w stosunku do ciebie i strzelą ci w plecy zza węgła. Zachowuj wiedzę o swych umiejętnościach tylko dla siebie.
- A ty, ile zdalniaków zestrzelisz mądralo? - Spytał kpiąco Thengel.
- Ja? A kto ci powiedział, że ja w ogóle strzelam? A zwłaszcza do zdalniaków. - po twarzy Sinka przemknął cień uśmiechu.
- Daj spokój, stary, możesz powiedzieć, chyba nie obawiasz się mnie? W końcu uratowałem ci życie. Sfajfczył byś się w tym cholerny ścigaczu, w dodatku policyjnym, co za hańba by była.
- To, ile potrafisz zestrzelić kul, nie ma tak naprawdę większego znaczenia. Liczy się to, ile potrafisz zachować zimnej krwi, gdy przyjdzie ci strzelać do żywych wrogów. I pamiętaj powiedzonko "wspaniałych pilotów": wspaniały pilot unika sytuacji, w których będzie zmuszony użyć swych wspaniałych umiejętności pilotażu.
- Człowieku - Thengel przewrócił oczami. - Kto ci takie teksty układa? Gadaj zdrów. Serwujesz mi takie gadki od dwóch tygodni, odkąd potrafisz chodzić. Wymyśl już coś lepszego Panie "Ja Wiem Najlepiej".
Raan podszedł do konsoli i ustawił parametry zdalniaków. Wyprostował gwałtownie rękę. Zainstalowany na szynie przegubu ręki niewielki blaster momentalnie wskoczył mu w dłoń. Nim minęły 2 sekundy wszystkie siedem wypuszczonych zdalniaków eksplodowało wśród ognistych fajerwerków.
- Ja ... jak zestrzeliłeś siedem? - Wykrztusił oszołomiony Thengel.
- Zestrzel najpierw sześć, to powiem ci jak zestrzelić siódmego - cień uśmieszku znów przebiegł po ustach Raana. - Albo naucz mnie władać mieczem świetlnym. Z resztą chyba nie mamy już czasu, lecisz ze mną po ten kryształ?

*******

Sink Raan biegł zadymionym korytarzem, dookoła czuł swąd dymu, spalonych ciał i topionej durastali. Moc dodawała mu skrzydeł, ale jego oddech był coraz bardziej ciężki a płuca paliły żywym ogniem, z gardła zaczął dobywać się charkot, w ustach czuł metaliczny posmak własnej krwi. Jeszcze trochę i może zdąży, da radę jak zawsze. Wiedział, że to złudna myśl. Nigdzie nie zdąży z dziurą wypaloną w lewym płucu. Lewa ręka zwisała bezwładnie, prawa zaciskała się kurczowo na rękojeści karabinu E 11, wyrwanego z dłoni jednego ze szturmowców. Wiedział już, że nie zdąży do najbliższego czynnego elewatora. Za chwilę wszystko wokół stanie się piekłem. Może tak ma być, może to słuszna kara za wszystkie zbrodnie, których się dopuścił. Zbijał dla pieniędzy, całe swoje życie. Dlaczego więc ma mieć pretensje do swoich katów? Uśmiechnął się leciutko zakrwawionymi, bladymi ustami, to miała być łatwa robota. Wchodzisz, podkładasz bombę, wychodzisz, takie zadania nigdy nie sprawiały mu satysfakcji. Wszystko szło dobrze, póki odziały szturmowe nie wyrosły jak spod ziemi; zewsząd. Widocznie wiedział zbyt wiele, stał się zawadą, zużytym narzędziem nadającym się do wymiany. Dobrze, że zdążył odciąć dopływ energii do większości budynku. Część drzwi było zablokowanych a większość elewatorów stanęła, holokamery nie działały, to powinno opóźnić pościg. Powinien zdążyć przed eksplozją. Powinien, gdyby nie ta rana. Według wszelkich prawideł nie powinien wyjść cało z zasadzki, którą zastawili na niego, miał szczęście, że zrobili mu tylko jedną dziurę. Ale nie czuł urazy do wrogów, wykonują tylko swoją pracę, tak jak on. Zawsze traktował swoje zadania bez emocji, chłód profesjonalisty, żadnych zbędnych uczuć, one tylko przeszkadzają. Dziś chciał już tylko zemsty. Na ludziach, którym sprzedał swoją duszę. Jego stwórców i katów zarazem.
Drzwi na końcu korytarza, kilkadziesiąt metrów na wprost biegnącego Raana, eksplodowały jasnym światłem. Gogle Sinka przyciemniły się redukując dopływ światła do źrenic i zapobiegając tym samym oślepieniu. Szturmowiec, który stanął w wysadzonych drzwiach, nacisnął spust blastera. Za wolno. Jego seria wypaliła rząd dziur w suficie, gdy upadał z ziejącą w korpusie dziurą, wypaloną przez miotacz Raana. Sink przetoczył się błyskawicznym przewrotem w odnogę korytarza, widząc kolejne białe postacie w wejściu. Blasterowe strzały szturmowców osmaliły mu włosy, mijając głowę o centymetry. Poderwał się na równe nogi i popędził korytarzem. Będzie musiał nadłożyć drogi, co oznacza, że jednak pewno spłonie. Przyśpieszył, choć wydawało mu się to nie możliwe. Bezsilna chęć zemsty paliła bardziej, niż czarna rana, ziejąca w klatce piersiowej.
- A może jednak nie warto? - Świat rozmył się leciutko dookoła. Sink zobaczył świetlistą postać tuż obok siebie, biegła razem z nim.
- Odrzuć broń - powiedziała postać - a wszystko co zrobiłeś będzie ci wybaczone, nie musisz już uciekać, daj mi tylko rękę, wszystko będzie dobrze ...
- To ha

LINK
  • Czy długość posta jest ograniczona? Druga część.

    Shedao Shai 2003-10-17 19:31:00

    Shedao Shai

    avek

    Rejestracja: 2003-02-18

    Ostatnia wizyta: 2024-11-22

    Skąd: Wodzisław Śl. / Wrocław

    - To halucynacje - pomyślał Raan - jestem na skraju wyczerpania, to przez te narkotyki, dzięki którym mogę jeszcze biec.
    - Nie!! - krzyknęła postać biegnąca z drugiej strony, miała twarz Raana, potwornie wykrzywioną w cynicznym grymasie złości. - Ja dam Ci siłę, o której nawet nie śniłeś - rzekła z wyższością w głosie - nie słuchaj tego słabeusza. Tobie nikt nie dał wyboru. Zadecydowali za ciebie, że masz zabijać, więc niech mają, dopadniesz i ich. Śmierć musi podążać za tobą dalej, to twoje przeznaczenie!
    - To ścieżka wiodąca do nikąd - powiedziała łagodnie lecz zdecydowanie świetlista postać - wiedzie do bólu i rozpaczy, a przecież nie tego pragniesz, odrzuć broń i daj mi rękę a wszystko to się skończy.
    - Ty głupcze - odpowiedziała szydercza wersja Raana, cedząc słowa przez zęby. - okłamujesz go, powiedz mu to! Chcesz mu odebrać życie i zagłuszyć mój krzyk słodkimi słówkami, tylko JA ci pozostałem Raan! Ja nie opuszczę cię nigdy, nie opuszczę cię jak ci zdrajcy!
    - Kim jesteś? - zapytał Raan nie zwalniając biegu.
    - Tym czego pragniesz, twoją szansą wyrównania rachunków. Daj mi rękę, a dam ci siłę by niszczyć twych wrogów.
    Raan zobaczył przed sobą światło, rzucane przez wschodzące słońce za wielką, szklaną ścianą wieżowca. Korytarz skończył się. Sink wybiegł dysząc ciężko, do wielkiego holu o kształcie łuku. Jego cięciwą była właśnie szklana ściana wieżowca, w którym się znajdował. Sink stał mniejwięcej po środku łuku. Piętro wyżej nie było podłogi, wzdłuż łukowej ściany holu, biegł tylko podest z balustradą. W holu było mnóstwo drzwi. Raan rozejrzał się pospiesznie za wejściem do działającego elewatora, wiedząc, że zostało mu bardzo niewiele czasu do eksplozji. Wtedy usłyszał tupot nóg, gdzieś piętro wyżej, jednocześnie zobaczył za szybą podnoszący się z dołu na wysokość jego piętra duży, policyjny ścigacz z otwartą burtą i potężnym działkiem E- WEB, zainstalowanym na pokładzie. Kontem oka Raan dostrzegł białą postać, wychylającą się zza balustrady pięto wyżej, jakieś dwadzieścia metrów od niego. Szturmowiec machnął ręką w charakterystyczny sposób w jego stronę. Czerwona smuga z blastera Raana musnęła jego biały hełm, Szturmowiec upadł bez jęku, wśród dymu i kaskady białych iskier. Ale Raan wiedział, że już za późno, za chwilę usłyszy pod stopami stuk detonatora Merr Sonn, uderzającego o podłogę, zadziała kontaktowy zapalnik i świat przestanie dla niego istnieć, rozpłynie się w błogiej, wiecznej ciszy.
    - Tak będzie lepiej - usłyszał jeszcze spokojny głos świetlistej postaci - pogódź się z tym.
    - NIEEE !!! - Krzyknęła druga, złowieszcza postać, a Sink zdał sobie sprawę, że to przecież jego własny krzyk i poczuł w sobie ładunek gniewu. Czas zwolnił, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a wszystko stało się niesamowicie wyraźne i proste: lufa blastera E WEB powoli obracała się w jego stronę, dostrzegł lecący granat, który zwolnił jak gdyby wpadł w wodę. Zdał sobie sprawę, że ma władzę nad tą cieczą w której, zanurzony jest granat i cały świat.
    Świetlista postać mówiła coś dalej, ale Raan już nie słuchał. Pchnął granat Mocą, zanim ten zdążył uderzyć o podłogę i skierował go w wielką przeźroczystą ścianę. Ciepły podmuch eksplozji rozwiał mu czarne włosy, gdy biegł w kierunku świeżo wypalonej dziury w ścianie. Gogle Raana ściemniły się tak mocno od błysku, że był prawie ślepy. Wiedział, że podobnie jest z operatorem działka na policyjnym ścigaczu, co daje mu kilka sekund, nim ten rozerwie go na strzępy. Kolejni szturmowcy wysypali się na podest za nim. Blasterowe strzały rozrywały mu podłogę pod stopami, gdy biegł z ogromną prędkością. Kurz po eksplozji zaczął opadać. Sink strzelił przed siebie serią, na wyczucie, w kierunku gdzie powinien być operator Blasterowego działka E WEB na policyjnym ścigaczu. Zaufał Mocy i niczym pocisk wystrzelony z katapulty poszybował ze stopionej krawędzi wieżowca. Przeleciał kilkanaście metrów, czując powiew świeżego powietrza na twarzy i po chwili poczuł pod stopami drgnięcie podłogi ścigacza pod ciężarem swego opadającego ciała. Nigdy w życiu nie czuł takiej satysfakcji i jedności z Mocą. Zerwał ciemne gogle z pokrytej pyłem i krwią twarzy. Stał na ugiętych nogach, wewnątrz ścigacza, obok trupa operatora działka. Zobaczył zaskoczonego pilota wyciągającego blaster z kabury. Karabin Sinka ponownie plunął czerwonym ogniem. Odepchnął bezwładne ciało pilota zza sterów i zajął jego miejsce. Zawyły silniki repulsorowe i ścigacz pomknął przed siebie. Raan poczuł się przez chwilę wolny, gdy przyspieszenie wgniotło go w siedzenie fotela. Po chwili pojazdem targnęło kilkukrotnie, jakby otrzymał trafienia z blasterów.
    - Snajperzy - pomyślał.
    Tracił moc a jego ścigacz nieubłaganie tracił wysokość. Usłyszał
    jeszcze potworny huk silnej eksplozji gdzieś za sobą. Ziemia zbliżała się coraz szybciej w zastraszającym tempie. Potem był już tylko trzask, ogień i ciemność ... i śmiech szyderczo wykrzywionej twarzy ... jego własnej twarzy.

    Raan poderwał się z krzykiem z posłania koi. Oddychał ciężko. Wokół, w ciemności słyszał tylko cichutki szum pracujących podzespołów statku. Otarł pot z czoła i wziął głęboki oddech. Znów poczuł ukłucie w lewym płucu, tuż koło serca.

    THENGEL
    Wysoki mężczyzna głośno wdychał powietrze. Lubił ten zapach. Kojarzył mu się z latami młodości
    Nie był sentymentalny ale za każdym razem gdy był na Nar-Shadaa czuł ten zapach. Zapach krwi.
    poczuł dotyk dłoni na ramieniu... Był na to przygotowany. To Sink Raan.
    _Jesteś gotowy?-powiedział
    -Zawsze..-odpowiedział Thengel z uśmiechem na ustach.
    Sink Raan nie odwzajemnił uśmiechu. Rzadko się uśmiechał. Miał ponurą twarz.
    Thengel czuł ,że Sink dużo przeżył. Phi... Ale czy to powód żeby tak zamykać się przed światem?
    Nie. On też dużo przeżył. Zabito mu ojca. Pamięta dokładnie chwilę gdy klęczał nad jego ciałem.
    Ojciec chciał mu jeszcze coś powiedzieć , ale nie zdążył. Jego skostniałe ręce wcisnęły mu dziwny przedmiot.
    Nie wie co działo się później. Przez głowę przemykały mu tylko pojedyńcze obrazy. Były przepełnione nienawiścią.
    Błysk blastera, krzyk, ból.... Nagle poczuł pieczenie w karku. To przywróciło go do rzeczywistości.
    -Miałeś być gotowy- mruknął Raan.
    Thengel odpowiedział westchnieniem.
    -Włącz jeszcze raz.-dodał. Sink nacisnął przełącznik.
    Nad jego głową zabrzęczało 20 zdalniaków. Dwie sekudy później Thengel leżał na ziemi i wił się z bólu...
    -Po co to robimy?- zapytał gdy wreszcie wstał ;ciągle rozcierając sobie kark.
    -Jeżeli chcesz ze mną współpracować naucz sie strzelać-odparł Raan.
    -Na razie do odłużmy- powiedział Thengel- zaraz powinien zjawić się mój informator.
    ***
    Kant-Kaar przemykał się wśród ciemności wiecznej nocy panującej na Nar-Shadaa.
    Sam nie wiedział po co siedzi na tym zadupiu. Może lubił ryzyko. Tutaj było go pod dostatkiem.
    Szczególnie jeżeli zadarłeś z Huttami.
    -Witaj bracie!-doszedł go głos z ciemności.
    -Thengel!-zawołał radośnie- Jak mnie znalazłeś?
    -He he.. Nie tak trudno cię znale...-odparł radośnie ,ale nie zdążył dokończyć gdyż Kant zakrył mu ręką usta i szepnął-Pssst!
    ktos idzie.
    -Spokojnie-opowiedział Thengel bez śladu zdenerwowania-to mój wspólnik.
    Kant nadal był poddenerwowany. Raan wynurzył się z cienia nocy. Kant aż podskoczył ze stachu.
    -Wampir!- krzyknął
    -Zamknij się.-syknął Raan-Jesteś Gunganinem!-zauważył z obrzydzeniem.
    Kant zrobił groźną minę. Lecz Thengel w porę zauważył spięcie i uspokoił mężczyzn.
    -Mamy robotę... Kant czy mówi ci coś imię Sarvaelda?-
    Gunganin wzdrygnął się.
    - Mówi mojej mówi, miałem z nią drobny konflikt-rzekł Gungan.
    -Nieezbieczna Huttka-szepnął- chodźmy w jakieś bezpieczniejsze miejsce. Tu nawet ściany mają uszy.
    ***
    Szli w milczeniu. Thengel nie lubił ciemności. Może to było trochę irracjonalne. Ale cóż było racjonalne na Nar-Shadaa.
    -To tutaj-szepnął Kant.
    -Zaczekaj ,ktoś tu był- mruknął Thengel.
    Gungan przyjrzał się zniszczonym drzwiom.
    W milczeniu kiwnął głową.
    Po czym ze spokojem otworzył drzwi. Raan nie zdołał ukryć zdziwienia.
    -I tak jeżeli ktoś tu był ,to nie jest taki głupi i już sobie poszedł.- Odpowiedział z politowaniem na nieme pytanie Sinka.
    Gdy weszli do środka uderzył ich zaduch panujący w mieszkaniu.
    -Jak możesz tu mieszkać?- zapytał Sink
    Kant zignorował to pytanie. Podszedł do holoprojektora.
    -Oooo. Sarvaelda już tu była... Jak miło.-rzekł i nacisnął przycisk [PLAY]
    Nad projektorem pojawiła się postać Huttki.
    -Witaj Kant... Jak widzę odwiedził cię twój stary kompan? To bardzo dobrze gdyż mam dla niego propozycję...
    Jeżeli chce z niej skorzystać niech leci Balkadan... Jeśli nie... zginie.-Obraz rozpłynął się w zakłoceniach.
    -Nie leć- powiedział z autentycznym strachem.
    -Jeżeli nie polecę i tak zginę-
    -Tam może spotkać cię coś gorszego niż śmierć..-
    -Lećmy- po chwili odezwał się do tej pory milczący Raan.
    Thengel zaaprobował jego decyzję kiwnięciem głowy.
    -Lecę z wami- powiedział Kant- I nie chce słyszeć: nie. Przyda się rozruszać kości. A czuję że będzie dużo strzelania.
    ***
    Obdrapany Z-10 startował z lądowiska na Nar-Shadaa. Nosił on wdzięczną nazwę "Gungańska Wiśniówka" co było chyba jedną z najgłupszych
    nazw w galaktyce. Leciał ze swoimi trzema pasażerami na Belkadan.
    ***
    Raan rzucał się po koi. Widział błyski. Zewsząd otaczała go śmierć. Z krzykiem zerwał się z łóżka. Thengel mruknął przez sen coś w stylu "Zamknij się"... Raan spróbował zasnąc ale nie mógł. I nie chciał. Nie chciał znów przeżywać tego horroru.
    ***
    -Tu kontrola lotów planety Belkadan. Z-10 "Gungańska Wiśniówka" proszę odpowiedzieć.
    -Tu "Gungańska Wiśniówka" proszę o pozwolenie o lądowanie.-odpowiedział Kant.
    -Podaj cel wizyty.-
    -Szmuglowanie igiełek śmierci wiesz! Mamy sprawy do pewnej osoby przebywającej na planecie.
    -Co to za osoba?-
    -Sarvaelda-
    -Zostaniecie odprowadzeni w eskorcie myśliwców. Przygotujcie się do lądowania.
    -Jakich myśliwców?
    Kant nie usłyszał odpowiedzi. Za to frachtowiec otoczyło 5 HeadHunterów. Walka nie miała sensu...

    SHEDAO SHAI
    Statek „Duma Kurta” zaczął wchodzić do atmosfery Bothawui. Kurt Xavis, właściciel „Dumy” odchylił się do tyłu w swoim fotelu. Na ekranie ukazał się kremowobiały Bothanin z odprawy celnej.
    -Imię, nazwisko, pochodzenie i cel przyjazdu.- wyrecytował swoją stałą formułkę.
    -Jestem Kurt Xavis, pochodzę z Bilbringi, a na Bothawui przyleciałem, bo jestem umówiony z niejaką Amandą Shesh.
    -Poczekaj chwilę- Bothanin wyłączył ekran.
    Kurt wiedział, że wydanie zgody na lądowanie może trochę potrwać. Wstał, i poszedł do kuchni. „Duma Kurta” to ogromny frachtowiec zbudowany na specjalne zamówienie Xavisa w Zakładach Stoczniowych Bilbringi. „Duma” była ogromna i powolna, ale miała jedną, wielką zaletę- siłę ognia. Mnóstwo baterii turbolaserów, dział jonowych i innych broni zostało zdemontowanych z uszkodzonego niszczyciela gwiezdnego, i wbudowanych do „Dumy”. Kurt lubił luksusy, więc kazał wybudować na swoim statku salon, kuchnię oraz sypialnię. Pancerz- także zdjęty z niszczyciela- nadawał „Dumie” kształt trójkąta. Dzięki temu wyglądała ona jak pomniejszony niszczyciel gwiezdny klasy Imperial. Te zalety z nawiązką nadrabiały powolność i rozmiary.
    Łowca przygotował sobie trochę kafu, i wrócił do sterowni, popijając go po drodze. Bothanin jeszcze się nie zgłosił.
    -Coś to długo trwa- pomyślał ze znudzeniem. –Pewnie znowu jakaś zasadzka.
    Dopił resztę kafu, odniósł kubek, a gdy wrócił, Bothanin już na niego czekał.
    -Nareszcie- warknął.- Masz zgodę na lądowanie. Lądowisko numer 4275. Przy wyjściu zostaniesz poddany odprawie celnej.

    Lądowanie przebiegało dalej już bez problemów. Przy włazie czekało już jednak na niego dwoje celników: rudy mężczyzna, i brzydka kobieta, z długą blizną na twarzy.
    -Twój statek zostanie teraz przeszukany -powiedziała.
    Kurt zmrużył podejrzliwie oczy.
    -To nie jest zgodne z oficjalnymi przepisami Nowej Republiki.
    Rudzielec prychnął pogardliwie:
    -Jesteś Kurt Xavis, jeden z najsłynniejszych łowców nagród galaktyki. Czy więc myślisz, że uwierzymy ci na słowo, że przyleciałeś tu tylko na spotkanie z Senatorką Republiki? Mi to wygląda raczej na zlecenie. Zlecenie zabicia jej.
    Wściekły łowca tylko cudem opanował się od skrócenia tego młodzieńca o głowę swoim mieczem świetlnym.
    -Nie.- odparł cicho- Przyleciałem tu TYLKO na spotkanie.
    Rudy, niedoświadczony, i najwyraźniej nieświadomy zagrożenia, uśmiechnął się bezczelnie.
    -Jeszcze zobaczymy, cwaniaku –Wymierzył Kurtowi kopniaka w brzuch.
    Tego było już za wiele. Pomarańczowa klinga miecza świetlnego w ułamku sekundy rozcięła rudzielca na wysokości klatki piersiowej. Nim górna część spadła na podłogę, Xavis obrócił się na pięcie, i wbił klingę w twarz przerażonej celniczki. Nawet nie miała przedśmiertnych drgawek. Po prostu jej ciało runęło na podłogę, niedaleko górnej części jej towarzysza.
    -Mam mniej więcej pięć godzin, zanim Bothanie zainteresują się zniknięciem tych dwojga.-Pomyślał. -Muszę szybko skontaktować się z tą Shesh, a potem zmywam się stąd.
    Zabrał z pokładu „Dumy” najpotrzebniejsze rzeczy, polecił Wieśniakowi, swojemu astromechowi, aby pilnował statku, i pośpiesznie udał się do letniej rezydencji senator Shesh.

    Nieco ponad pół godziny później, znajdował się już w najbogatszej dzielnicy miasta Drev’starn. Po drodze zauważył tylko dwa patrole policyjne, więc najwyraźniej nie był jeszcze poszukiwany. Zaczynał trochę żałować swojego postępku. Nie, żeby miał wyrzuty sumienia, ale był wrogiem publicznym numer jeden w całym systemie Bilbringi i nie chciał, aby tak samo było na Bothawui. Jedno zlecenie- bo o to pewnie chodziło senator Shesh- nie było warte zadarcia z całą planetą, tym bardziej, że bothanie mają najlepszą siatkę szpiegowską w galaktyce, i z łatwością mogli go wyśledzić.
    Wiadomość od Amandy Shesh była bardzo lakoniczna. Nie powiedziała wprost, o co jej chodzi, ale poprosiła o niezwłoczne przybycie na Bothawui. Mówiła, że to nie może czekać. W końcu dotarł pod wskazany adres. Była to ogromna willa, aż kłująca w oczy swoim przepychem. Ostrożnie podszedł do drzwi, i nacisnął dzwonek. Otworzył mu drzwi niebieskoskóry Twi’lek, w towarzystwie dwóch ochroniarzy- Gamorreanina i Trandoshanina. Obydwaj mieli wycelowane w niego blastery DL-75.
    -Słucham? –Odezwał się Twi’lek, obnażając swoje ostre zęby
    -Jestem Kurt Xavis. Senator Amanda Shesh chciała się ze mną spotkać.
    Trandoshanin spojrzał na Xavisa podejrzliwie. –Nic mi o tym nie wiadomo.
    -Mi też nie –Dodał Twi’lek.
    Co oni, do cholery kombinują? –pomyślał Kurt.
    Uśmiechnął się złośliwie.
    -Nie dziwię się. O tym wie tylko Senator Shesh, oraz jej mąż, Avac. Nie informowała o tym każdego byle ścierwa w pałacu.
    Trandoshanin wściekle warknął, jednocześnie odbezpieczając broń:
    -Już ja ci pokażę, ty...
    Nie zdążył skończyć, gdyż nagle jego głowa odpadła, ścięta ostrzem miecza świetlnego. Ciemny Jedi już odwrócił się, aby pozbawić życia Twi’leka, ale w tym samym czasie ogłuszająca wiązka, wystrzelona przez Gamorreanina pozbawiła go przytomności.


    Powoli wracała mu świadomość. Nie wiedział ile czasu był nieprzytomny, ani gdzie teraz jest. Było mu zimno.
    Usłyszał nagle delikatny, kobiecy głos:
    -Obudziłeś się już. No, otwórz oczy, wiem, że nie śpisz.
    Powoli, ostrożnie uchylił oczy. Leżał na jakimś stole. Nad nim stała piękna, około trzydziestoletnia kobieta. Była sama. Nie znał jej. Mało tego. Nie wiedział kim on sam jest. Czuł się dziwnie... Tak, jakby dostał czymś ciężkim w głowę. Rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym się znajdował. Wyglądało jak laboratorium. Ściany zbudowane z durabetonu, jakieś dziwne, podłużne komory, w których coś pływało. Wielki stół, na którym leżały jakieś narzędzia, strzykawki. Na ścianach jakieś zdjęcia...
    -Cco? –wyjęczał- Gdzie jestem? –podniósł się nerwowo- Kim jestem? Kim TY jesteś?
    -Nie bój się –uśmiechnęła się uspokajająco kobieta- Nic ci już nie grozi.
    Wyglądał, jakby stracił rozum.
    -Kim jestem? Co tu się dzieje?
    Kobieta nadal się uśmiechała.
    -Jesteś Kurt Xavis, znany łowca nagród.
    Kurt spojrzał tępo na swoją rozmówczynię.
    -A ty?
    -Ja? To teraz nie jest ważne.
    -Zaraz... –pomyślał- ja cię skądś znam...
    Kurt chyba coś sobie przypomniał, bo skoncentrował się nagle na jednej z komór. Nic się jednak nie stało.
    -A-a. –odezwała się Amanda Shesh.- Tutaj nie możesz się posługiwać Mocą.
    Xavis wyglądał jak dziecko, przyłapane na podjadaniu cukierków.
    -Czemu? –bąknął.
    Uśmiech Shesh wyglądał teraz bardziej na podły, niż życzliwy.
    -Cały ten dom jest wręcz otoczony isalamirami. –widząc niezrozumienie na twarzy łowcy dodała:
    -Stworzeniami, tworzącymi bąble odpychające Moc. Ale teraz nie czas na rozmowy.
    Wyciągnęła z kieszeni mały komunikator.
    -Das? Przyjdź na chwilę do laboratorium. Po chwili drzwi się otworzyły, i wszedł przez nie niski, i przeraźliwie chudy Ansionianin.
    Senator odezwała się do niego:
    -Das, urządzimy tutaj sobie...-popatrzyła na nieszczęśliwego Kurta- ...narkoprzesłuchanie na poziomie trzecim.
    Łowca z przerażeniem patrzył, jak Ansionianin wyciągnął wielką strzykawkę, napełnił ją jakąś zieloną mazią, a potem wstrzyknął ją w ramię Xavisa. Kurt z początku nie czuł nic, tylko lekkie mrowienie w ręce, ale potem substancja rozeszła się po jego ciele. Myślał, że umiera. Czuł się tak, jakby mózg miał mu eksplodować, a ciało spłonąć. To był niesamowity ból. Taki, jakiego jeszcze w życiu nie doświadczył. Gdzieś, jakby z oddali usłyszał głos Shesh
    -A więc zaczynamy. Kurcie, jakie jest twoje największe marzenie?

    Godzinę później....

    Amanda Shesh patrzyła na nieruchome ciało łowcy z mieszanką podziwu i odrazy. Czuła dla niego pewien rodzaj szacunku...Podziwiała go za to, że wyjątkowo długo opierał się narkotykom. Wytrzymał całe pół godziny, zanim wyjawił jej to, co chciała. Musiała wiedzieć, o czym marzy łowca, gdyż było jej to potrzebne do realizacji dalszej części planu. Chociaż z drugiej strony, spodziewała się ambitniejszych marzeń ze strony osoby znanej ze swojej okrutności i porywczości.
    -Taak...-pomyślała- więzy rodzinne nie są niczym dobrym. Tylko przeszkadzają.
    Ona sama utrzymywała ze swoim mężem, Avacem i córką Viqi bardzo obojętne kontakty. Dopóki jej nie przeszkadzają, będzie ich traktować tak samo, jak setki innych ludzi, jakie zna. Jeśli chce się coś osiągnąć w życiu, to nie powinno się zbytnio angażować emocjonalnie w swoje kontakty z ludźmi, bo potem strata najbliższych może bardzo boleć, i spowodować takie głupie odruchy jak chęć zemsty czy odwetu. Najlepszym przykładem tej teorii jest Kurt Xavis. Dziesięć lat temu jego dziadka Imperiale wzięli na Kessel, a że byli oni ze sobą bardzo zżyci, to teraz uwolnienie dziadka stało się jego największym marzeniem, a wręcz celem życiowym. Senator Shesh bardzo to rozczarowało.
    Odezwała się do Ansionianina, stojącego za nią:
    -Nie będzie nic z tego pamiętał?
    -Nic, a nic.
    -Dobrze. Wy dwaj –wskazała na dwójkę Gamorrean, stojących za nią. Weźcie go do salonu, i oddajcie mu jego miecz i blastery.

    Powoli Kurtowi wracała świadomość. Czuł się źle. Otworzył oczy. Znajdował się w ogromnym, wystrojonym pomieszczeniu.
    -Zaraz, zaraz –Pomyślał- Gdzie ja jestem? Pamiętam, że przyjechałem do willi Shesh, zabiłem jej ochroniarza, a potem...chyba film mi się urwał.
    Był sam. Było mu niedobrze. Bolała go głowa.
    -Co ona ze mną zrobiła?
    Z rozmyślań wyrwał go aksamitny głos, rozlegający się gdzieś, za jego plecami.
    -Nareszcie się obudziłeś.
    Do pokoju weszła młoda kobieta, w której rozpoznał Amandę Shesh.
    -Witaj. Strasznie długo spałeś.
    Łowca spojrzał na nią podejrzliwie.
    -Czego ty w ogóle ode mnie chcesz? Zapraszasz mnie, nie mówiąc po co, a gdy już przyjeżdżam, to nasyłasz na mnie swoich goryli. Teraz umieszczasz mnie w swoim salonie, i gadasz ze mną jakby nigdy nic się nie stało. –Wstał- Żądam wyjaśnień.
    Senator uśmiechnęła się lekko.
    -Przepraszam za to wszystko, ale musiałam zorganizować tę maskaradę, bo była mi potrzebna do realizacji dalszej części planu.
    -Jakiego? –Wpadł jej w słowo Kurt
    -Nie przerywaj. Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie.
    -No więc? –Ponaglił ją
    -No więc najlepiej zacznę od początku. Parę dni temu pewna Huttka, niejaka Sarvaelda zaprosiła łowców nagród do swojej siedziby, na planecie Belkadan.
    -Słyszałem o tym. Sam byłem zaproszony, ale nie poleciałem, bo nie chciało mi się lecieć na takie zadupie. Dostałem holo od Huttki parę godzin po twoim. Była bardzo tajemnicza. Coś kręciła, i nie chciała wyjaśnić o co chodzi.
    -Właśnie. Z moich źródeł w pałacu, dowiedziałam się, w czym rzecz. Na bagiennej planecie zwanej Dagobah, jest ukryty legendarny kryształ Tii-shaary, który znacznie potęguje umiejętność posługiwania się Mocą u każdego, kto ma choćby śladowe zdolności do bycia Jedi.
    -Lub Sithem –wtrącił Xavis.
    -Lub Sithem. –potwierdziła Shesh- Sarvaelda ma obsesję na temat wszystkiego, co wiąże się z Mocą, więc wyznaczyła za niego ogromną nagrodę. Dwa miliony kredytów.
    Z niejaką satysfakcją patrzyła, jak łowca ze powoli wypuszcza z siebie powietrze.
    -Dwa....uau! Za to można kupić cały system planetarny!
    -Właśnie. Tak się składa, że mnie także interesuje ten kryształ, o czym Sarvaelda nie wie. Zależy mi jednak na dyskrecji. Ponieważ jednak wszyscy łowcy wysłani przez nią są już pewnie w drodze na Dagobah, do siebie wezwałam jednak tylko najlepszych. Niestety, większość z nich nie mogła przybyć. Bossk ma duże kłopoty finansowe, i na razie chyba wypadł z gry. Dengar wycofał się z zawodu, i osiadł na jakiejś farmie razem ze swoją żoną. Zuckuss i 4-LOM są teraz zajęci innym zleceniem.
    -A Boba Fett?
    Shesh uśmiechnęła się tajemniczo.
    -Właśnie. Boba Fett. Tu sprawa jest najciekawsza. Otóż Fett nie przybył, gdyż jest uziemiony. Nie ma statku.
    -Jak to?
    -Jego uczennica, Yuvenall Veran A’marie ukradła mu jego „Slave’a I”, i poleciała po kryształ.
    Xavis uśmiechnął się krzywo.
    -Cwana, głupia, czy bezczelna?
    -Hmm...wiesz? Sama nie wiem. W każdym razie większa część twoich rywali nie wyraziła zainteresowania tym zleceniem. Dlatego chcę wynająć ciebie.
    Łowca westchnął.
    -Niestety muszę odmówić. Łowcy wynajęci przez Sarvaeldę już są w drodze, a moja „Duma” jest tak powolna, że gdy dotrę na Dagobah, będzie już po sprawie. A poza tym sztuczki, jakich użyłaś, aby mnie tu ściągnąć delikatnie mówiąc: nie spodobały mi się. Przykro mi więc, ale musisz znaleźć kogoś innego. Żegnam.
    Wstał, i podążył w kierunku drzwi.
    -Zaczekaj. Masz przynajmniej dwa powody, aby powody, aby przyjąć to zlecenie. -powiedziała Amanda.
    Xavis cofnął się.
    -Jakie?
    -Po pierwsze- cena jaką ci zapłacę za wykonanie zadania. Trzy miliony kredytów.
    Taka suma sprawiła, że Kurt zaczął się poważnie wahać. –Trzy miliony! Za taką sumę mógłbym żyć jak jakiś lord do końca życia!
    -Tak... w normalnych warunkach, przyjął bym to zlecenie bez zastanowienia. Jednak teraz.... przed paroma godzinami Wielki Admirał Thrawn wypowiedział wojnę Nowej Republice. Czasy stały się zbyt niebezpieczne. Niestety, odmawiam. Bardziej niż pieniądze, cenię sobie swoje życie.
    Podszedł do drzwi, i otworzył je, gdy Senator Shesh powiedziała:
    -Czekaj. Mam znajomości na Kessel. Mogę uwolnić twojego dziadka.
    Kurt zatrzymał się, jakby rażony piorunem.
    -Skąd.....-wychrypiał, gdyż był zbyt zszokowany, aby sklecić porządne zdanie.
    To działa -pomyślała Shesh- narkoprzesłuchanie przynosi efekty!
    Właśnie po to zorganizowała całe przesłuchanie. Musiała znać jego marzenia. Tak na wszelki wypadek, gdyby trzy miliony kredytów go nie skusiły. To była pokusa, która go na pewno przekona.
    -Tak, mogę to zrobić. Przywieź mi kryształ, a tydzień później dziadek jest wolny. No i macie trzy miliony na rozpoczęcie nowego życia.
    -Dziadziu.... –Kurt wyglądał, jakby na chwilę stracił kontakt z rzeczywistością -Zgoda.- spojrzał na Amandę- Dostarczę ci ten kryształ. W końcu nie bez powodu nazywają mnie łowcą numer dwa w galaktyce!


    Godzinę później, siedział już bezpiecznie w sterowni „Dumy Kurta”. Jego przyszłość rysowała się teraz znacznie jaśniej. Wystarczy tylko zdobyć ten kryształ. Mechanicy Pani Senator wyposażyli „Dumę” w potężne silniki firmy Vanklay Corporation, dzięki którym dotrze na Dagobah mniej więcej wtedy, co inni łowcy. Na dodatek Wieśniak włamał się do centralnego komputera policyjnego na Bothawui, i sprawił, że śledztwo w sprawie morderstwa dwójki celników zostało umorzone, a Kurt uniewinniony.
    -Wieśniak –krzyknął- wytycz kurs na Dagobah!
    Rano, następnego dnia „Duma” bez problemu wylądowała na tej bagiennej planecie.
    -Wieśniak, zostań tu. Przełącz wszystkie urządzenia na stan czuwania. Trzymaj się, wrócę niedługo.
    Kurt Xavis wziął swój miecz świetlny, dwa blastery DL-999, oraz resztę potrzebnych rzeczy, i wyruszył na poszukiwania kryształu, zdecydowany zabić każdego, kto by mu w tym przeszkodził.

    MISTRZ FETT

    SIEDEM LAT PO BITWIE O NABOO

    Obi-Wan Kenobi patrzył z przerażeniem na ciała dwóch senatorów. Nie były pokrwawione. Co najdziwniejsze... Ciosy zadano mieczem świetlnym. Sprawca uciekł policji. Jedi nie wiedział, kto mógł to zrobić. Jedynymi Sithami, o których wiedział byli Hrabia Dooku i niejaki Darth Sidious...
    Nagle usłyszał jakby płacz. Cichy płacz. Skupił się i użył Mocy do odnalezienia ukrytej osoby. Wyczuł, że znajduje się za ścianą. Musiał to być jakiś schowek, ale nie widział żadnej klamki. Włączył miecz i ciął czubkiem niebieskiej klingi. Fragment ściany opadł na podłogę. Kenobi ujrzał małe dziecko. Około trzyletnie. A co najdziwniejsze, było bardzo silne Mocą. Obi-Wan wziął je na ręce.
    - Uspokój się. Nic ci już nie grozi.- Jedi otarł końcem rękawa łzy z oczy chłopca.
    - Gdzie mama i tata?- zapytało dziecko.
    Rycerz nie wiedział co powiedzieć. Nie mógł wyznać mu po prostu, że jego rodzice nie żyją.
    - Musieli wyjechać.
    - Wyjechać? Cemu mnie nie wzieli? Co lobił ten bzytki pan?
    - Jaki pan?
    - Ten, który przysedł do taty. Miał taki dziwny, cerwony kij.
    - Jak cię ukryto?- spytał Obi-Wan ciesząc się, że chłopczyk wie tyle.
    - Mama mie schowała i kazała byc cicho. Potem pobiegła do telefonu.
    Teraz Kenobi rozumiał wszystko. Ojciec rozmawiał z napastnikiem, który nie wiedział, że matka jest ukryta razem z dzieckiem. Kobieta zostawiając chłopca pobiegła do domowego HoloNetu i zaalarmowała policję. Niestety, nim powiedziała ostatnie słowo, przeciął ją miecz. Morderca nie miał czasu na odnalezienie dziecka, którego prawdopodobnie szukał. Przyleciała policja. Sprawca uciekł.
    - Choć mały... Zabiorę cię do Rady Jedi.- Powiedział zamyślony Jedi.
    - Do Rady? A co to jest?
    - Zobaczysz.

    - Czy udało ci się dojść, jak nazywa się on?- spytał Yoda, wielki mistrz doskonale władający Mocą.
    - Ma na imię Rogh. Rogh Sevel.- odparł Kenebi.
    - Myślisz, że dziecko to na Jedi nadaje się?- kontynuował Yoda.
    - Tak mistrzu.- Obi-Wan spojrzał na chłopca stojącego przed nim- Wyczuwam w nim wielkie zdolności.
    - Hmm... Sprawdzić to trzeba. Pomylić mogłeś się.
    W tej chwili inny mistrz, Mace Windu włączył przycisk na klawiaturze wmontowanej do jego fotela. Ze schowka wysunęła się tacka ze specjalnym urządzeniem. Windu wziął ją.
    - Będziesz musiał za pomocą Mocy wyczuć, co znajduje się na ekranie- czarnoskóry Jedi zwrócił się do chłopca.
    - Dobrze, ale jak mam to zrobić?
    - Skup się. Musisz wyczuwać co się dzieje wokół ciebie.
    - Spróbuję...
    - Nie próbuj. Rób lub nie.- wygłosił swą krótką naukę Yoda.
    - Dobrze.
    Mace podniósł urządzenie na wysokość swych oczu i włączył je. Chłopiec zamknął oczy.
    - Statek. Robot. Miecz świetlny. Robot. Robot. Statek. Miecz. Pistolet. Statek.
    Windu spojrzał się na Yodę.
    - Bezbłędnie.- odpowiedział zdziwiony.
    - Szkolenie jego natychmiast zacznie się. Może swą siłą Skywalkerowi dorównuje.
    - Kto się nim zajmie?- spytał zaniepokojony Obi-Wan. Dziecko musiało mieć dobrego mentora, gdyż inaczej zmarnowałby się jego talent.
    - Mistrz Kit Fisto, jeżeli wyrazi zgodę...
    - Oczywiście, że wyrażam.
    Oczy wszystkich ujrzały dopiero co wspomnianego Jedi.

    TRZY LATA PÓŹNIEJ

    - Zostaniesz tutaj. Nie chcę cię narażać.
    Dla Rogha słowa te były niczym nóż. Wbiły się dokładnie w jego świadomość. Cenił sobie bardzo to, że jego mistrz tak bardzo się nim opiekował.
    - Wiem to, ale chcę pomóc mistrzowi Obi-Wan Kenobiemu. To on odkrył we mnie zdolności na Jedi. Jestem mu coś winien.- Sevel był bardzo pewien siebie. Miał dopiero sześć lat, a rozumował jak dorosły i w pełni wyszkolony rycerz.
    - Podjąłem decyzję. Zostajesz.- Kit Fisto był stanowczym mentorem.
    - Dobrze...- chłopak nie nalegał.

    PO CZTERECH DNIACH

    - Mistrzu! Nic ci nie jest?- Rogh cieszył się bardzo, że widział swego nauczyciela całego.
    - Mam tylko kilka poparzeń... Nic wielkiego. Tylko to wyleczę i biorę się za twój trening.
    - Tylko zadbaj o siebie, mistrzu. Nie chcę, aby ci się pogorszyło. A co ma się pogorszyć.- Kit Fisto potknął się i upadł na ziemię.- Ajj!
    - Mistrzu!
    - W porządku. Zabierz mnie do sektora medycznego.

    TRZY LATA PO BITWIE NA GEONOSIS

    - Mistrzu, czemu uciekamy?
    - Imperator nakazał swemu sługusowi, Vaderowi eliminację Jedi...
    - Chodzi ci o Sywalkera?
    - Tak. Szkoda, że skusiła go Ciemna Strona Mocy. Razem z nim mieliśmy jakąś szansę w walce z Palpatinem.
    - Gdzie mnie zabierasz?
    - Na Naboo. Mam tam znajomego polityka, który się tobą zaopiekuje.
    - A ty?
    - Ja dołączę do grupki ocalałych rycerzy Jedi. Razem spróbujemy zaatakować.
    - Chcę ci pomóc!
    - Nie. Jeśli ja zginę, ty będziesz jedynym z Jedi, którzy ocaleli. Oto wszystko co umiem.- Fisto podał Sevelowi dysk- Ukryjesz się i będziesz pobierał z tego nauki. Pamiętaj, aby nie dać się skusić Ciemnej Stronie...
    - Przecież, gdy polecisz, czeka cię pewna śmierć.
    - Wiem o tym aż nazbyt dobrze, mój uczniu. Czasami trzeba trochę poświęcenia.
    - Nie! Nie pozwolę ci lecieć.- Rogh zaczął płakać.
    - Uspokój się... Tak musi być... Mój znajomy ma dla ciebie statek. Jest to model YT-1300. Należy do ciebie. Zadbaj o niego.
    - Dobrze.

    Rogh Sevel mieszkał u znajomego Fista tylko pięć lat. Później musiał odejść z powodu braku finansów. Polityk co prawda nic nie mówił, ale Jedi wiedział, że człowiek ten nie miał nawet pieniędzy dla własnej rodziny. A co mowa dla Rogha...
    Chłopak pewnego dnia odleciał swoim YT-1300, nazwanym przez niego „Wysłannikiem Gwiazd”. Zdecydował, że zadba sam o siebie. Dalej trenując zdolności Jedi i dochodząc do perfekcji w walce dwoma mieczami świetlnymi, niebieskim i żółtym, stał się człowiekiem o potrójnym życiu. Pierwszym z nich, o którym nikt nie wiedział, był dalszy trening na Jedi. Drugim przemyt dla Rebelii. Trzecim za to służenie Imperium. Służenie, ale nie w formie jakiegoś wysłannika, ale jako Łowca Nagród. I to dobry. Sevel zbudował sobie mandaloriańską zbroję podobną do tej, jaką nosił m.in. Boba Fett. Fett... Jedyna osoba, która mogła konkurować z Roghem w tym fachu.

    PIĘĆ LAT PO ZNISZCZENIU DRUGIEJ GWIAZDY ŚMERCI

    Rogh siedział w luksusowym apartamencie należącym do jakiegoś miliardera. Miał na sobie swą czarną mandaloriańską zbroję. Jedyne, co w niej kontrastowało, to jasno-żółta otoczka wokół wizjera na hełmie. Nagle do pokoju wszedł około siedemdziesięcioletni mężczyzna.
    - Witam pana.
    - Witam. Jestem Rogh Sevel.
    - Dobrze wiem, kim pan jest. Inaczej nie zaprosiłbym pana tu.
    - W takim razie, jak pan ma na nazwisko?
    - Ja jestem Yth Urhool.
    - Słyszałem kiedyś o panu. Maniakalny kolekcjoner kamieni.
    - Tylko nie maniakalny. I nie zwykłych kamieni...
    - Przepraszam.- Na szczęście Rogh nie musiał udawać nawet, że jest mu na prawdę żal tego, co powiedział. Miał przecież hełm.
    - Przestańmy już z tymi gadkami...- starzec przerwał wymianę komplementów i zgryzot.- Przechodząc do rzeczy... Chcę, aby pan odnalazł specjalny kamień.
    - Nie ciężko było się domyślić.- Wtrącił Sevel, ale natychmiast zamilkł.
    - Nazywany on jest kryształem Tii-shaary.
    - Wiem trochę o nim. Poszukuje go też Huttka zwana Sarvaeldą. Ten kamyczek zwiększa zdolności każdego, kto choćby odrobinkę jest zdolny i ma zadatki na Jedi. Nie wiem, czy dam go panu, bo Sarvaelda daje za niego dwa miliony kredytów.
    - Zapłacę trzy miliony...
    - Cztery...
    - Niech pan nie przesadza...
    - Czy ja wyglądam na osobę, która przesadza?
    - Założę się, że zgodzi się pan na trzy miliony, jeśli panu coś pokażę.
    Starzec wstał i ruszył w stronę drzwi.
    - Proszę za mną.

    Szli ciemnym korytarzem, aż doszli do niewielkiego pomieszczenia. Było w nim bardzo chłodno i nie było tu nic, prócz czegoś przykrytego niebieską płachtą.
    - Oto co zmieni pana decyzję...
    Starzec ściągnął zasłonę. Rogh osłupiał. To, co zobaczył, nie mogło byś prawdą... Stała przed nim komora, w której leżał Kit Fisto!
    - Jak widzi pan, mam tu dobrze zakonserwowanego mistrza Fisto.
    - Skąd mam mieć pewność, że to on?
    - Chyba pozna pan swego dawnego mistrza...
    - Skąd pan wie, że był on moim mistrzem!?
    - Jakby to powiedzieć... Dojścia.
    - Na co mi jego ciało?- spytał Sevel z niedowierzaniem.
    - Na to, że dzięki kryształowi, będziemy mogli go wskrzesić.
    - Wskrzesić?
    - Tak. Potem ja wezmę kryształ, a pan mistrza i pieniądze.
    - Dobrze. Niedługo wrócę z tym kamyczkiem.
    - Żegnam pana.
    Rogh ruszył do drzwi. To było, jak sen. Po tylu latach miał szansę zobaczyć swego mistrza ponownie... I to żywego.
    Gdy szedł, zobaczył służącego Ytha Urhoola, twi’leka o ciemnoczerwonej skórze. Minął go i skręcił w boczny korytarz. Zawrócił jednak po cichu. Służący doszedł do tamtej komory, gdzie Sevel po raz ostatni spotkał się ze starcem. Usłyszał rozmowę.
    - Panie? Czy udało ci się okłamać tego łowcę?
    - Tak... Jest taki naiwny...
    - Skąd wziąłeś ciało tego mistrza Jedi?
    - To nie ciało. To hologram.
    Rogh odwrócił się i biegiem ruszył w stronę drzwi. A wiec starzec chciał go oszukać. Sevel postanowił, że zdobędzie kamień dla własnych korzyści. Dzięki niemu zwiększy swe zdolności i ukradnie te trzy miliony kredytów od Urhoola.
    Łowca szybko wsiadł do Wysłannika i odleciał. Jego celem było Dagobah.

    KIRTAN LOOR

    200 lat przed powstaniem Imperium…

    Przestrzeń międzygwiezdna w tym miejscu była cicha i spokojna. Nie znajdowały się tu żadne szlaki handlowe.
    Był to – można by rzec – sam koniec galaktyki. W tej cichej przestrzeni krążył Biały Karzeł, a wokół niego cztery księżyce, zbyt małe, by utrzymać własna atmosferę.
    Nic nie mąciło tego spokoju. Do czasu…

    W wieczną ciszę przestworzy wdarły się nieznane statki. Było ich dziesięć. Każdy przypominał pięciometrowy, ścięty na czubku trójkąt.
    Po wyjściu z nadprzestrzeni, statki utworzyły cos w rodzaju okręgu o średnicy pięciu kilometrów.
    Po wykonaniu tej czynności przez chwilę spokojnie dryfowały. Potem stateczek na samym szczycie okręgu rozjarzył się jaskrawą czerwienią. Po nim zapalały się kolejno wszystkie pozostałe. Gdy rozjarzył się ostatni stateczek, w kręgu, który tworzyły, nastąpił świetlisty wybuch. Fala uderzeniowa rozprzestrzeniła się z jego środka po krawędź, którą tworzyły stateczki, i zatrzymała się. Powstał krąg energii.
    Przelatujący obok pilot pomyślałby, że wygląda on, jak wnętrze tunelu hiperprzestrzennego. Nie pomyliłby się zbytnio. Tyle, że był to twór dużo bardziej doskonały i dużo bardziej przydatny, niż hiperprzestrzeń.
    To są Gwiezdne Wrota.
    Pozwalają one na dużo szybsze i dłuższe podróże. Jedynym ich mankamentem jest to, ze do stworzenia tunelu potrzebna jest ich para.
    W tym wypadku drugie Wrota znajdowały się w innej galaktyce…
    „Powierzchnia” tunelu przypominała wodę i zachowywała się podobnie, jak ona.
    Zaraz po otwarciu Wrót, z tunelu wynurzył się szpiczasty dziób statku. Przypominał on archaiczną łódź podwodną, która wynurza się na powierzchnię.
    Ten statek był jednakże większy od jakiejkolwiek łodzi. Miał dziesięć kilometrów długości i był w kształcie bardzo wąskiego klina. Jego kadłub wyglądał, jakby był zrobiony z wody. W nieśmiałym świetle Białego Karła, mienił się on wszystkimi odcieniami błękitu i fioletu.
    Po przejściu przez Wrota, statek wykonał obrót i skierował się w stronę najbliższego księżyca. Poruszał się z taką samą zwrotnością, jak myśliwiec.
    Po dotarciu na orbitę, statek wyłączył silniki i zaczął dryfować. Rozpoczął skanowanie znajdującego się pod nim świata. Zebrane informacje były wysyłane przez Wrota. Wysyłanie informacji trwało godzinę. Po tym czasie Wrota wyłączyły się, a obcy statek pozostał sam w obcej galaktyce.

    Jego samotność nie trwała jednak długo. Po upływie kolejnej godziny, Wrota otwarły się znowu. Z tego jeziora energii zaczął się wynurzać kolejny statek, a raczej grupa statków. Było ich dziesięć.
    Każdy miał długość piętnastu kilometrów, a kształtem przypominał lekko wygięty dziób jakiegoś wielkiego ptaka. Wychodziły one jeden za drugim, jak gdyby były połączone niewidzialną nicią.
    Zaraz po wyjściu wszystkie statki skierowały się w stronę księżyca. Ich kadłuby były zrobione z tego samego płynnego materiału, co kadłub orbitującego wokół księżyca statku zwiadowczego. Pod dotarciu do satelity, zaczęły go okrążać. W ten sposób utworzyły obracający się pierścień wokół jego równika.
    Pierścień ten wytworzył wokół księżyca niewidzialne pole, które zatrzymało atmosferę i pozwalało na swobodne przenikanie obiektów. Dodatkowo pierścienie zwiększyły grawitację satelity. W tym momencie stał się on możliwy do zamieszkania.
    Na to właśnie czekał statek zwiadowczy. Po zakończeniu instalacji pierścienia, skierował się on ku powierzchni planety. Minął pole i znalazł się w nowo utworzonej, rzadkiej atmosferze.
    Statek zatrzymał się w mezosferze i ustawił równolegle do gruntu. Teraz miała się rozpocząć transformacja księżyca.
    Z brzucha statku trysnęły hektolitry wody i powoli zaczęły opadać ku powierzchni, po drodze formując chmury.
    Rozpoczął się Cykl Pierwszy.
    Statek ruszył, cały czas wypuszczając z siebie wodę. Obleciał w ten sposób całą planetę. Poza wodą, wypuszczał z siebie różne gazy, które miały się stać gazami atmosferycznymi.
    Po zakończeniu Cyklu Pierwszego, statek zszedł poniżej mezosfery i wypuścił ze swojego brzucha chmurę pyłu. Były to szybko kiełkujące nasiona i zarodniki, które niesione z wiatrem rozeszły się po całym księżycu.
    Zakończył się Cykl Drugi.
    Nasiona opadły na suchą, czerwoną glebę. Przez jakiś czas nie działo się nic, potem jednak w wyniku zbyt dużego stężenia wody w atmosferze, nastąpiły długie i rzęsiste opady. Kaniony zmieniły się w rzeki, kratery w jeziora, a nasiona zaczęły kiełkować i w krótkim czasie osiągnęły postać dorosłą.
    Zakończył się Cykl Trzeci.
    Teraz satelita nie przypominał już suchego, czerwonego księżyca. Zmienił się w zieloną planetę.
    I był gotowy do zasiedlenia.
    Statek, zakończywszy przemianę satelity, skierował się ku jego powierzchni, która była w tej chwili kwitnącą dżunglą i zawisł nad dużą okrągłą polaną. Z jego brzucha wystrzelił promień światła, skierowany pionowo ku ziemi.
    Gdy promień jej dotknął, nastąpił krótki rozbłysk, a promień zniknął. W miejscu zaś, gdzie stykał się on z powierzchnią, stała grupa istot. Było ich około dwustu.
    Z wyglądu przypominały ludzi. Różniły się jedynie kolorem skóry, oczu oraz wzrostem. Najwyższa istota miała wysokość czterech metrów. Byli to osadnicy.
    Statek, którym przylecieli, wylądował niedaleko nich. Będą w nim mieszkać dopóki nie zbudują miasta.

    Mijały lata. Na planetę przybywały nowe statki z osadnikami. Pojawiły się również statki wojenne, które miały ochraniać satelitę i jego mieszkańców. Z czasem powstało tu miasto.
    I tak istoty te żyły tutaj przez długie lata i nikt nie wiedział o ich istnieniu.
    Do czasu…

    Do systemu wleciał statek. Miał dziwny kształt i był zrobiony z ordynarnego metalu. Został on przechwycony przez pierwszy statek ochronny. Na pokładzie przechwyconej jednostki znajdowały się dziwne istoty. Wszystkie miały na sobie piaskowe tuniki i brązowe płaszcze z kapturami. Istoty te miały pewne problemy z porozumiewaniem się z osadnikami. Oni jednak szybko rozszyfrowali ich język i dzięki temu mogli się porozumiewać.
    Z rozmów wynikało, że ta galaktyka jest zamieszkana przez wiele milionów ras. Osadnicy dowiedzieli się również, że władzę nad tymi światami sprawuje tak zwana Republika, a jej siedzibą jest planeta Coruscant. Dowiedzieli się również, kim są istoty, które przechwycili i dokąd one zmierzają. Postanowili na koniec puścić je wolno, aby mogły kontynuować podróż, a sami postanowili skontaktować się z Republiką…

    Kilka lat po zabiciu Imperatora
    Nat m’uur siedział w swoim gabinecie i czytał zapiski osadnika Dloma, który był wśród tych, którzy polecieli w delegacji na Coruscant.
    Była to bardzo zajmująca lektura i Nat nie przerwałby jej zapewne aż do wieczora, gdy do jego gabinetu wszedł jeden z jego szpiegów. Był wysoki, wyższy od Nata, i ubrany w czarny płaszcz z kapturem.
    Osobnik podszedł szybkim krokiem do biurka i położył na nim mały, podłużny, niebieski kamyk, po czym odwrócił się napięcie i wyszedł. Nat siedział przez chwilę w bezruchu, po czym odłożył z bolącym sercem książkę i wziął do ręki kamyczek.
    Przystawił go do swojego lewego oka. Mechanizm ukryty w kamyczku zeskanował jego siatkówkę i porównał z danymi w pamięci. Po potwierdzeniu tożsamości kamyczek zmienił kolor na czarny. Wtedy Nat położy go na biurku. Z małego urządzenia wystrzelił snop światła, który był hologramem i zawierał tajne informacje. M’uur nie musiał się obawiać, że ktoś podejrzy to, co wyświetla hologram. Jedynie on mógł to odczytać i to tylko lewym okiem.
    Przeglądał szybko zawarty tekst.
    Nie był zachwycony.
    Huttka Sarvaedla odkryła miejsce gdzie został ukryty kryształ Tii-Shaary. Wynajęła łowców nagród, aby go jej przywieźli. Wśród łowców była miedzy innymi Yuvenall.
    Nat miał powstrzymać ich przed kryształu. Za żadną cenę nie może się on dostać w łapy Sarvaedly. Operacja nosi kryptonim „Kryształ”.
    „No pięknie” pomyślał Nat. „A tak było spokojnie…”

    YUVENALL

    - No dalej, laleczko – wysoki mężczyzna już otworzył drzwi. Do maleńkiej izdebki wpadła smuga światła, ciemna sylwetka zasłoniła otwór… jedyną drogę ucieczki. Drobna istotka skuliła się w kącie, wątłe ciałko dygotało już wyczuwając co nadejdzie za chwilę. Bała się. Bała się za każdym razem. Nienawidziła światła, oślepiającego bólu, „zabaw”. Nienawidziła ludzi, którzy doprowadzili ją do tego stanu.
    Bezimienna, bo któż trudziłby się nadawaniem imienia nikomu nie potrzebnej szmacie, nawet nie opierała się. Sunęła nisko nad ziemią, pochylała głowę, popychana przez strażnika. Wiedziała co ją czeka i musiała o tym myśleć. Krwawe wizje przemykały przed oczami. Nie było powodów by się bronić. Po co? Zemsta i tak dosięgnie tych, których powinna. Nemezis jest w tych sprawach nieomylna. Tak czy siak – wróci po swoje.

    Błyski, światła i cienie. Poszarpane skrawki myśli i obrazów zrywały się sekunda po sekundzie sprawiając nieskończony ból. Czerwona lampa nad nią, ich ciała nad nią… I nagle rozlega się huk. Jasność i mrok. Zamierający alkoholowy oddech i ludzka krew spływająca po bielusieńkiej skórze. Uśmiecha się. Rudowłosa wysłanniczka śmierci rozkoszuje się obserwując agonię ofiary.
    Niestety czas nazbyt się liczył. Nie mogła marnować do dla czystej przyjemności. Z gracją pantery wysunęła się spod martwego ciała i niczym nie skrępowana okrążyła zabitego. Z szelmowskim uśmieszkiem podziwiała swe dzieło, syciła się własnym okrucieństwem. Trzymany w dłoni blasterek wypalił ogromną dziurę w czymś, co kiedyś można było nazwać brzuchem ofiary. Spływające po nagim ciele krople krwi nie przeszkadzały jej…
    - Wee shahnit sleemo – splunęła z pogardą.
    W oddali zagrzmiał jakiś wybuch, z tej odległości przypominający ledwie dosłyszalny szelest. Jak na jakiś umówiony sygnał, złotooka, złapała parę obszernych ubrań i nasunęła je na nagie ciało.
    Ruszyła zacienionym korytarzem, jak dzikie zwierze poszukujące kryjówki. Krzyki rozległy się zaledwie moment po jej zniknięciu. Wiadomo, szczęście nie trwa wiecznie, w ślad za uciekinierką zabrzmiał stukot wielu ciężkich butów. Zapewne nie tylko buty podążały za morderczynią, która z łowcy stała się ofiarą. Rozpaczliwie odwróciła się i wystrzeliła w kierunku poruszających się cieni. Nawet najsprawniejsze ludzkie oko jest w stanie zawieść w najmniej odpowiednim momencie. Nie mogła nie chybić. Z przeciwnej strony odpowiedziała salwa zielono-białego ognia wypluwana przez broń przeciwników.
    Niczym dzikie zwierze zaczęła uciekać. Przerażenie pchało ją na oślep, byle do przodu. Nagle, w sekundzie strachu, narodziła się śmierć. Nie ból. Choć cierpienie nie ustało, ból zniknął. Złotooka czuła tylko powolne drętwienie i lód skuwający myśli.
    Otworzyła oczy by wreszcie dowiedzieć się jak wygląda nieuniknione.
    Zobaczyła czerń.
    Spadała, a mrok ogarniał wszystko co żywe. Na przemian – nieprzenikniona, świdrująca cisza i przeraźliwy hałas.
    Spadała, a z ciemności wyłaniały się przepełnione błękitnym światłem powykrzywiane maski.
    - Ufałem – wyszeptała jedna.
    - Kochałem – syknęła druga.
    - Zdradziła! – zadudniły chórem.
    Zrodzone z chaosu upiory przeszłości radowały się gnębiąc dziewczynę.
    - Nadzieja? – wykrztusiła z siebie.
    - Umarła – stwierdził tryumfująco jeden z cieni.
    - Nieeee...
    - Znienawidzona.
    - Porzucona.
    - Niee..
    - Martwa!
    **********************
    Obserwował ją. Zdawało się, iż jest głęboko pogrążona w śnie. Jednak koścista dłoń o tak jasnej barwie, jaką spotyka się tylko u umarłych, zaciskała się na oparciu fotela, paznokcie wbijały się w skórzane pokrycie. Powieki trwały opuszczone, lecz czujny obserwator dostrzegłby że gałki oczne pod nimi poruszały się nerwowo. Śniła.
    Rochus nie miał pewności, czy powinien stać nad nią. Nie potrafił jednak oprzeć się chęci rzucenia na nią jeszcze jednego spojrzenia. Intrygowała go ta istota.
    Gdy szarpnęła się przez sen, dotknął palcami jej spoconej dłoni.
    Otworzyła oczy. Niczym żmija wykonała błyskawiczny skręt tułowia, by obrócić się w kierunku młodzieńca. Podniosła rękę, końcówki durastalowych szponów wysunęły się na maksymalną odległość. Szybciej niż Rochus mógł zrozumieć co się dzieje, śmiertelnie groźna broń dotknęła spodu jego brody. Trwało to niecałą sekundę.
    -Jeden ruch, a te pazurki wbiją ci się wprost w mózg. – syknęła dziewczyna zupełnie rozbudzona.
    Człowiek z uniesionymi rękami oddalił się na bezpieczną odległość. Jednak niepokój pozostał. I pozostanie dopóki spojrzenie Yuvenall nie padnie w inną stronę. Płynne złoto w nim ukryte zdawało się wypływać z oczodołów. Kapało i ogarniało cały mrok, zwierając się z nim w śmiertelnym tańcu. Czuł jak wnika przez skórę i zamarza.
    - Jak tu wszedłeś?
    Głos równie lodowaty jak wzrok obudził go.
    - Przecież... przecież pozwoliłaś mi przyjść jeśli będę potrzebował.
    Łowczyni rzuciła mu pełne ironii spojrzenie. Potrzebował? W środku nocy?
    - Myślałem, że śpisz.
    -Spałam. Taak.. – ściszyła głos i z ponurą satysfakcją cedziła słowa. – Chciałeś się zabawić? Odrobina przyjemności z śpiącą żmiją?
    - Co? To nie tak jak myślisz! – nawet przez myśl my nie przeszła mu podobna wizja. Nie miał prawa rozprawiać o takich sprawach. Pragnął zostać Jedi i zostanie nim, nawet jeżeli oznacza to całkowite wyzbycie się przyjemności. – Mogę usiąść?
    Od niechcenia wskazała na fotel obok siebie.
    - Czemu drżysz? – dopiero dostrzegł, iż dziewczyna ciągle dygocze. Może pod przykrywką lodu i niezłomności kryje się kobieca delikatność?
    - Nie ważne – wyraźnie trafił w bolesny punkt, Yuv tylko mocniej zacisnęła dłonie na poręczy i umilkła.
    - Widzę, że coś jest nie tak.
    Po raz pierwszy czuł przewagę… a gdyby tak spróbować wyciągnąć to od niej Mocą?
    - Powiedz mi o co chodzi – rozkazał specjalnie modulując głos. Mówił cicho, spokojnie, lecz jego ton nie znosił sprzeciwu.
    - Nie rób mi tego – wyczuł opór, swoistą blokadę umiejętnie ustawioną w umyśle ofiary. – Nie każ mi mówić tego, czego nie chcę. I pozostaw myśli takie jakie są…
    Skąd mogła wiedzieć? Jedynie Jedi zdolni są wykryć kiedy używa się sztuczek wpływających na umysł. No i oczywiście Sith…
    - Nie, nie jestem rycerzem Mocy, do mrocznej Lady też mi daleko – uprzedziła pytanie.
    - Znasz moje myśli? – kiwnęła potwierdzająco głową. – Ale jak?
    Teraz już nie odpowiedziała. Siadła bokiem na fotelu pilota, by łatwiej móc przyjrzeć się swemu rozmówcy.
    - Powiesz o co chodziło?
    Yuvenall wcisnęła się bliżej w róg pomiędzy brzegiem fotela, a ścianką statku. Z cienkich palców zbudowała klatkę, na której skupiła wzrok.
    - To nie są miłe wspomnienia, wierz mi… - choć chłód w jej głosie nie zanikł zupełnie, ustąpił miejsca niepewności i delikatnej nutce strachu.
    -Będzie ci lżej.
    - Wątpię - skwitowała. Co do tego akurat miała zupełną pewność. – Ale jeżeli ci zależy… Miałam sen.
    Odpowiedział salwą śmiechu. Równie banalnej wypowiedzi się nie spodziewał.
    - Nawet nie wiesz co oznacza koszmar – choć to było niesamowicie trudne, Yuvenall zachowała śmiertelną powagę. Skupiła się wyłącznie na sobie. – Nie znasz życia… Wy, Jedi, myślicie, że macie trudny żywot! Ta, ta… te szalone bitwy z „złem wszechświata”, Moc – oczywiście przypisujecie sobie ogromne zasługi, bo używacie jej w imię sprawiedliwości. Aa, oczywiście te miecze świetlne służą jedynie do obrony życia uciśnionych? Gówno prawda, to ci powiem!
    -Pewnie ty więcej się nacierpiałaś? – Rochusa zirytowała arogancja Łowczyni. Jak śmiała w ten sposób krytykować wszystkie prawdy, w które tak bardzo wierzył.
    - Słuchaj, jako trzylatkę zabrano mnie z domu. Ten wasz wielki lord, Darth Vader, chciał mnie szkolić – uśmiechnęła się lekko. – Nie dałam się. Pół roku próbował. Potem odesłał, zrozumiał, że wszystkie wysiłki są bezcelowe… Nie wytrzymałam, w kilka lat później uciekłam kradzionym statkiem. O ironio… z łap imperialnych żołdaków wprost w ramiona Szkarłatnych Korsarzy. Nie zaznałbyś nigdzie indziej podobnego piekła… krew, łzy… sądziłam, że sługusy Vadera to najgorsze. Ale oni tylko mnie poniżali i bili… oo, mało powiedziane – Łowczyni z bólem powracała do tych wszystkich chwil, wolałaby zapomnieć, zamknąć ten etap i pozwolić wy nic z niego nie pozostało. Ale wiedziała więcej, niż kiedyś wiedziała. Życie ma swoje ciemne strony. Ale nikt nie kazał ich kochać. Dziewczyna nie miała najmniejszego zamiaru tego robić – nienawidziła swej historii, tak jak ludzi. Wszystkiego co mogło doprowadzić ją na dno. - Oni mnie katowali. Widzisz, widzisz? – wskazywała białe blizny na jasnej skórze rąk i szyi. – To pozostałość po imperium. Z kolei Korsarze… - wzdrygnęła się na samą myśl. – Pewnie nawet nic o tym nie wiesz… jak każdy chłopiec z dobrego domu! W każdym razie oni mnie… oni… wykorzystywali mnie…!
    Młody Jedi poruszył bezgłośnie ustami. Na jego twarzy przemykały na przemian oznaki zafascynowania, obrzydzenia, współczucia i zaskoczenia. Nie spodziewał się podobnych losów po jakże jeszcze młodej dziewczynie. W końcu zapytał niepewnie:
    - Ile miałaś wtedy lat?
    Obserwował jak wielki sprawia jej to wysiłek.
    - Dziesięć, dziesięć lat… Poznałam wtedy smak krwi innych ludzi… rozkoszną zemstę pełną goryczy. – westchnęła cicho, ledwie dosłyszalnie. – Właśnie dzisiejszej nocy nawiedziły mnie te wspomnienia.
    Rochus niepewnie spoglądał w stronę najemnej morderczyni. Dopiero teraz zaczynał rozumieć, iż świat oznacza więcej niż Sith i Jedi. Że tak naprawdę nie poświęcił się dla żadnego człowieka. Wolałby nadal nie znać problemów ludzkości. Ból powracających wspomnień otaczał nastoletnią dziewczynę, przenikał przez myśli wprost do umysłu młodego rycerza. Wolał nie potęgować tego uczucia słowami pocieszenia.
    A Yuvenall? Yuv coraz głębiej pogrążała się w niemej rozpaczy. Zbyt wiele prawd zdradziła pierwszemu lepszemu człowiekowi. Na dodatek zwierzyła się istocie której poprzysięgła wieczną nienawiść ze względu na mistrza.
    Nie spostrzegła, gdy z jej oczu spłynęły dwie srebrzyste i lśniące łzy.

    **********************
    - Widziałeś ją? Jest śliczna! – westchnął rozmarzony Rochus, nieomal zapomniał o wydarzeniach ubiegłej nocy.
    - Ona? Ta Yuvenall? – Rona nie podzielał entuzjazmu młodego towarzysza. – Jeżeli lubisz żmije to tak.
    Jedi zdenerwował się.
    - Nie przesadzaj… Co ci się w niej nie podoba?
    Yuuzhanin zrobił zamyśloną minę, po czym wypalił:
    - Ma krzywy zgryz – wypalił. Młodzieniec skwitował spostrzeżenie śmiechem. – Mówię serio! Tak jakby kły były oddalone od siebie bardziej niż u normalnego człowieka. No i są jakieś takie przydługie i spiczaste.
    -Jak u wampira – obaj zarechotali na samą myśl o porównaniu.
    -W tym może być coś z prawdy… nigdy nie widziałem tak bladej istoty. – Rona Duul najwidoczniej wziął dowcip przyjaciela całkiem serio.
    -Przestań – do głowy nie chciała mu wejść równie absurdalna wizja. – Ja jej współczuję. Widziałeś te wszystkie blizny? Biedna… ale piękna.
    -Co? – zdumiał się Yuuzhanin. – Zauważyłem tylko jedno znamię. Powyżej lewej brwi. Chyba ci się reszta przywidziała.
    Młodzieniec pokręcił głową.
    - Coś mi tu nie pasuje.
    - Rochus! – rozległ się przenikliwy kobiecy krzyk.

    **********************
    Lekko, niczym baletnica na parkiecie, młoda Łowczyni Nagród spacerowała po ładowni statku. Spora część ściany Slave’a wymagała naprawy, zaś początkujący Jedi zaofiarował jej pomoc. Rzecz jasna chyba o tym zapomniał.
    -Gdzie się podziewałeś? – rzuciła nie odwracając się w kierunku włazu. Nawet bez umiejętności jakimi władali Jedi, potrafiła usłyszeć najcichszy dźwięk.
    -Wybacz, rozmawiałem z Roną… ale zaufaj mi! Zrobię wszystko na czas.
    Odwróciła się, a ruch ten przepełniała agresja. Yuvenall irytowała prostota i bezmyślność w której z kolei lubował się współtowarzysz podróży. Przed ironicznym komentarzem na temat zaufania uratowało młodzieńca tajemnicze piszczenie. Dziewczyna oparła lewą dłoń na biodrze, a prawą uniosła do twarzy. Jedi dostrzegł lśniące światełko przy tajemniczej obręczy pełnej przycisków i kontrolek.
    - O! Czyżby Pani wreszcie raczyła się odezwać? – spostrzegła tajemniczo Łowczyni. – Chodź. Być może zechce z tobą porozmawiać.
    Sekundę później siedział w kokpicie Slave’a i przyglądał się przygotowaniom do połączenia. Z półsłówek od czasu do czasu rzucanych przez towarzyszkę wywnioskował, iż będą mieć do czynienia z istotą potężną, toteż nie powinien próbować jej okłamywać. Zagadka rozwiąże się równo z uzyskaniem kontaktu.
    Yuvenall ciężko opadła na fotel. Chwilami wyglądała, w każdym razie w oczach Jedi, jak na parę minut przed popadnięciem w depresję. Ciekawe, pomyślał, czy zawsze źle znosi rozmowy przez komunikator, czy chodzi o tą konkretną osobę. Albo o niego.
    Podczas tej chwili rozmyślań, do uszu młodzieńca dobiegł trzask. Równocześnie na ekranie pojawiła się twarz, choć nie w pełni ludzka.
    -Witaj Yuvenall – spod brązowego kaptura dobiegł tajemniczy, cichy głos.
    -Madame Lachezis – pokornie skłoniła głowę w wyrazie szacunku. Samo imię i tembr głosu rozmówczyni wystarczyły by Jedi zrozumiał co jego wspólniczka miała na myśli mówiąc: niemożliwa do ogarnięcia tajemnica.- Mogę wiedzieć z jakiego powodu zajmujesz mój czas?
    Ukrytą w cieniu twarz rozjaśnił uśmiech, a słoneczne błyski zaigrały wśród połyskliwych, perłowo błękitnych tatuaży.
    -Chciałam porozmawiać z Fettem. - zamknęła oczy, a potem z powrotem je otworzyła. Dopiero teraz młody zleceniodawca zwrócił na nie uwagę. Wśród czekoladowobrązowej twarzy lśniło dwoje oczu. Na czyściuteńkich białkach wyraziście odbijał się ciemny granat tęczówek pozbawionych źrenic. Głębia równie niezmierzona jak przestrzeń w oczach Yuv. Równocześnie odkrył coś co zaskoczyło go jeszcze bardziej . Była podobna, choć nie taka sama. Jej myśli potrafiły przemierzać galaktykę po cienkich nitkach Mocy, lecz robiły to wprawniej i szybciej, naginając i kształtując własne ścieżki. – Ale chyba go nie ma… tak pozostał daleko stąd i, najwidoczniej jest wściekły – cień strachu przepłyną przez twarz młodej łowczyni. – Ale czuję tu również kogoś obcego…
    -O tak, mistrzyni, nie mylisz się. – potwierdziła złotooka. – Nazywa się Rochus i trochę cię przypomina. Ma zdolności…
    Młodzieńcowi nie specjalnie spodobało się porównanie do nieznajomej. Wzbudzała w nim jedynie niepokój.
    - Ale nie o tym powinnyśmy rozmawiać. – Yuv przerwała milczenie. – Mam do ciebie interes. Wiesz, chciałabym byś pomogła mi w pewnym zleceniu… zapewne zainteresowałoby również ciebie. – Yuvenall pokrótce streściła Lachezis sprawę związaną z kryształem Ti-shaary.
    -Mój Aniele Śmierci – uśmiechnęła się łagodnie. – Właśnie w tym celu chciałam rozmawiać z Fettem… ale skoro już jesteś wplątana w problem kryształu... chętnie się do ciebie dołączę.
    „- Świetnie – ucieszyła się Yuvenall i z miejsca przeszła do konkretów. – Masz możliwość dostać się na Dagobah w krótkim czasie? Im szybciej, tym lepiej! Obawiam się, że „Pieśń Przeznaczenia”…
    - Zdaje mi się, że mój statek jest szybszy niż „Slave I” – odparł spokojnie głos z komunikatora.
    Łowczyni zirytowała się.
    - Co masz przez to na myśli? Ten grat…!
    - Ja jestem na Dagobah.”
    Zapanowało milczenie i nikt nie śmiał go przerwać. Łowczyni znała Lachezis od wielu lat, nie sądziła iż jest ona aż tak przewidująca. W końcu jednak znowu zabrała głos. Stwierdziła jedynie fakt, który i tak dziwna kobieta już najprawdopodobniej znała.
    „- Pomyślałam, że może być trudno. Zbierze się tu zadziwiająca liczba osób władających Mocą…
    - Co najmniej dwie już przybyły – przytaknęła Lachezis. – Vader waliłby hełmem w ścianę, gdyby wiedział, jak wielu Jedi i padawanów przeżyło eksterminację.
    Wyobrażenie ponurego, czarnego widma, jakim był dawny sługus Imperatora, używającego hełmu niczym młotka budziło niepewny śmiech. Niepewny – Darth Vader nawet jako wspomnienie wzbudzał raczej respekt i grozę. Po drugie zimna powaga Lachezis zabraniała traktować jej słowa jak żart.”
    Rochus zachichotał cicho. Dla niego rzeczywiście cały ten pomysł wyglądał zabawnie. Dziewczyna ostudziła go chłodnym spojrzeniem złocistych oczu.
    -Widzę, że na razie wiesz wszystko co jest nam niezbędne… kiedy się spotkamy, omówię z tobą resztę spraw. – powiedziała dziwnie beznamiętnym tonem, który zmroził krew w żyłach młodego Jedi.
    - Yuvenall.
    - Tak, Pani? – spytała cicho.
    - Mój miecz. – przypomniała niebieskooka władczyni Mocy.
    Bielusieńka dłoń bezwiednie skierowała się ku pasowi. Dopiero teraz Rochus spostrzegł przypiętą doń rękojeść miecza świetlnego – srebrzysty ornament wyraźnie pobłyskiwał w cieniu.
    - Wszystko jest pod kontrolą. – ściszyła głos, jednak doskonale było go słychać wśród ciszy przerywanej jedynie równomiernym oddechem dwojga młodych. – Zawsze oddaję to co pożyczyłam.
    - Coraz bardziej upodabniasz się do Fetta – westchnęła rozmówczyni. – Tak jak on… wszystko „pożyczasz” bez pytania.
    Ponury uśmieszek przez chwilę zagościł na twarzy Yuv.
    - Jest moim mistrzem. Chcę być taka jak on.
    - Tak, mój Rudowłosy Aniele Śmierci – zaśmiała się przyjaźnie. – Jednakże to nie ze mną te numery. Wiesz jak się kończą takie wybryki, hm?
    -Porozmawiamy później – urwała wściekle i wcisnęła niewielki guziczek na pulpicie komputera pokładowego. Przez kilka sekund niewyraźny obraz tajemniczej kobiety majaczył na ekranie, w końcu znikł bez śladu.
    - Kim… kim ona była? – wyszeptał Jedi.
    - Moją mentorką. Choć najwidoczniej nie przepada za Bobą… niech cię nie zwiodą te słodkie minki, jest naprawdę niebezpieczna. Widziałam ją w akcji, w Pałacu Imperialnym… bez problemu wykończyła niemal wszystkich ochroniarzy Imperatora.
    Dla Yuvenall jednak nie to miało największe znaczenie… coś ukrywała… nie należało jednak na siłę wyciągać wiadomości od nieufnej Łowczyni, już się o tym przekonał.
    -a skąd masz jej miecz?
    -Ta zabawka? – uniosła w dłoni niewielką, srebrzystoszarą rękojeść. – Była mi potrzebna. – przez chwilę wahała się, jednak w końcu sięgnęła palcem do jednego z trzech guziczków. – Chodź, przekonamy się jakim jesteś szermierzem – zachichotała szyderczo, chciała sprawdzić raczej siebie, niż jego.
    Zwinnym ruchem zeskoczyła do ładowni, zgrabnym przewrotem wymknęła się przez dziurę wyciętą przez niezwykłego pasażera na gapę. Ledwie Rochus wystawił głowę na zewnątrz, Yuvenall już stała przodem do niego, Na szeroko rozstawionych nogach gotowa do boju. Lewą rękę wyciągnęła przed siebie, zaś w prawej przytrzmywąaa miecz.
    - Zabawimy się?
    Uruchomiła broń. Liliowy płomień zalśnił wśród zieleni. Rude włosy potargał wiatr i karkołomny skok, nie przypominała już zwykłej dziewczyny – naprawdę byłą łowczynią z krwi i kości. Wąska warga uniosła się lekko w uśmiechu, odsłaniając długie, perłowobiałe zęby.

    SHEDAO SHAI

    9 lat po BY, BILBRINGI

    Usar Vion, szef Zakładów Stoczniowych Bilbringi ze zniechęceniem wszedł do swojego gabinetu. Zapowiadał się kolejny, nudny dzień. W gabinecie czekał na niego posłaniec z porcją nowych wiadomości. Na widok swojego szefa wyprężył się jak struna, i zasalutował.
    -Lordzie Vion, oto raporty z poszczególnych sekcji. –Rzekł, podając mu trzy datakarty- Dziś planujemy dokończyć budowę dwóch krążowników klasy Carrack, i jednego niszczyciela klasy Imperial.
    -A nowe zamówienia?
    Posłaniec uśmiechnął się lekko.
    -Dużo. Admirał Thrawn zamówił korwetę klasy Dehnna, Lord Teradoc dwa skrzydła TIE Interceptorów, a Generał Drommel chce naprawić u nas swojego „Stróża”, uszkodzonego podczas jakiejś potyczki nad Chandrilią.
    Nagle zabłysło światełko holoprojektora.
    -Dziękuję, ale mam połączenie. –Spojrzał wyczekująco na posłańca.
    -Już idę, panie. –Powiedział, i tak właśnie zrobił.
    Usar poszedł do urządzenia, i włączył obraz. Pojawiła się przed nim wysoka sylwetka brodatego mężczyzny.
    -Witam cię, o wielki. Jestem Avac Shesh, mąż senatorki Nowej Republiki, Amandy. Wiem, że poszukuje pan łowcy nagród imieniem Kurt Xavis. Otóż tak się składa, że za dwieście pięćdziesiąt tysięcy kredytów, oraz posadę szefa ochrony w pańskich stoczniach, jestem w stanie wyjawić panu miejsce jego pobytu. Proszę o niezwłoczną odpowiedź.
    Sylwetka Shesha zamigotała, i znikła.
    Usar poczuł się zaskoczony, że mąż osoby znanej i szanowanej w Nowej Republice chce przejść na stronę wroga. W jego umyśle zrodziło się podejrzenie, że może być to podstęp, mający na celu przejęcie kontroli nad Zakładami. Jednak pokusa zemsty na Xavisie za to, co dokonał przed jedenastoma laty okazała się silniejsza. Imperator nie mógł zrozumieć, jak trzynastoletni gówniarz mógł wysadzić w powietrze mostek dokującego w stoczniach niszczyciela gwiezdnego klasy Imperial.
    Zaczął przygotowywać odpowiedź dla Avaca Shesha.


    Trzy dni później, BOTHAWUI

    Oficer łącznościowy statku zwiadowczego „Anamanin” rozpoczął nadawanie na

    LINK
  • I część trzecia.

    Shedao Shai 2003-10-17 19:33:00

    Shedao Shai

    avek

    Rejestracja: 2003-02-18

    Ostatnia wizyta: 2024-11-22

    Skąd: Wodzisław Śl. / Wrocław

    Trzy dni później, BOTHAWUI

    Oficer łącznościowy statku zwiadowczego „Anamanin” rozpoczął nadawanie na supertajnym, kodowanym paśmie łączności do którego kod deszyfrujący miał jedynie sam Dyrektor Zakładów Stoczniowych Bilbringi.
    -Lordzie Vion, zgodnie z pańskimi rozkazami, przybyliśmy nad Bothawui z maksymalną możliwą prędkością. Wyskoczyliśmy z nadprzestrzeni dokładnie w momencie, gdy...

    BILBRINGI

    ...”Duma Kurta” do niej wskakiwała. Niestety, nie udało się nam jednoznacznie określić celu podróży Xavisa. Wiemy jedynie, że leciał na jedną z pięciu planet położonych nieopodal Rimmiańskiego szlaku handlowego: Clak’dor VII, Sluis Van, Dagobah, Mantooine lub Bpfassh, ze szczególnym prawdopodobieństwem tych trzech ostatnich. Prosiłbym o dalsze rozkazy. Bez odbioru.
    Łącznościowiec przerwał połączenie. Lord Vion westchnął z zadumą.
    -A więc fiasko. Musimy polować dalej.
    Avac Shesh uśmiechnął się lekko.
    -Oddział specjalny zawiódł, ale ja nie. Kurt Xavis Leci na Dagobah, jestem tego pewien. Umieściłem robota szpiegowskiego w letniej rezydencji mojej żony. Wiem, o czym rozmawiali. Amanda chce kryształu Tii-Shaary, a znając ją, spodziewa się mieć z jego sprzedaży duży zysk. Zresztą, nagrodę za niego dała potworną. Trzy miliony...rozrzutna się stała. Aż tak jej na tym zależy? –Spytał retorycznie.
    -Widać tak. –Wtrącił Usar.- Ale nie tylko jej. Ta Huttka...jak jej tam, Saravelda? Sprosiła do siebie łowców nagród z całej galaktyki. Na Dagobah musi panować teraz piekło. A tak z czystej ciekawości: dlaczego przeszedłeś na naszą stronę?
    Avac westchnął.
    -Widzisz, nigdy bym tego nie zrobił, ale... Amanda stala się strasznie chciwa i okrutna. Prowadzi jakieś ciemne interesy, ale oficjalnie jest jedną z najuczciwszych i najbardziej prawych senatorek Republiki. Poza tym, zaniedbuje naszą córkę, Viqi. To był jedyny sposób, by się od niej uwolnić. Może ta sytuacja uświadomi ludziom, że moja żona wcale nie jest tak święta, jak się przedstawia.
    Ale miałem także inny powód, dla którego sprzedałem Xavisa. Znałem go. Nim poznałem Amandę, byłem piratem, i należałem do bandy Ettyrmin Batiiv, największej organizacji pirackiej tamtych czasów, liczącej ponad osiem tysięcy osób. Swoje usługi zaoferował im także Xavis. Niestety, ten chłopak jest strasznie agresywny, i już po paru dniach doszło między nami do bójki, w której zostałem ciężko ranny. Ponieważ to on mnie sprowokował, miał być osądzony, i szybko skazany na śmierć. Uratował go jednak atak, który na bazę piratów na planecie Courkrus przypuścili Imperialni. Dwa niszczyciele klasy Victory skutecznie zredukowały liczbę piratów , znanych odtąd jako Ocalali z Khuiumin do trzystu. Xavis i ja przeżyliśmy tą rzeź, i każdy poszedł w swoją stronę.
    Poza tym, chciałbym zdobyć ten kryształ, i utrzeć mojej małżonce nosa. Niech nie myśli, że jest wszechmocna.
    Lord Vion potrząsnął z powagą głową.
    -O kryształ się nie martw. Kurt jest jednym z najlepszych, i dostanie go. A wtedy ja –Zacisnął pięści- Dostanę jego.
    Miał pewne podstawy, by tak twierdzić, bo w czasie, gdy Shesh i Vion rozmawiali w jego gabinecie, flota szturmowa, złożona z jednego niszczyciela gwiezdnego klasy Imperial, dwóch eskadr TIE Defenderów oraz czterech promów desantowych, wypełnionych po brzegi szturmowcami wyruszała na polowanie na Dagobah.

    ^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^
    WYPRAWA NA DAGOBAH. Dzień 2

    Jak na razie podróż przebiegała bez większych przeszkód. Jedynie pod wieczór, Kurt przez przypadek wszedł do legowiska młodych Falumpasetów, co nie bardzo spodobało się ich rodzicom. Na szczęście, Falumpasety nie są zbyt szybkie, i szybko zaniechały pogoni. Pogoda na Dagobah jest jednak wyjątkowo niegościnna. Cały czas pada gęsty deszcz, jest zimno i mgliście, a niekorzystne położenie planety względem słońca gwarantuje także, że nawet w ciągu dnia na powierzchni panuje półmrok. Żadnej cywilizacji, żadnych budynków, żadnych osad. Tylko drzewa, bagna i dzikie zwierzęta. Antropolodzy Nowej Republiki mieliby tutaj wiele do roboty. W każdym miejscu gdzie są jako-takie warunki do życia, zagnieździł się jakiś stwór, który tylko czeka, aby zaatakować pechowca, który zabłądził w te strony. Te wszystkie czynniki uczyniły z Dagobah planetę prawie nie znaną, i nie odwiedzaną, pomimo, iż leży stosunkowo niedaleko uprzemysłowionych światów, tak, jak Sluis Van, Bpfassh czy Clak’dor VII.
    -A teraz ja tu jestem. –Pomyślał Kurt Xavis- Łażę po jakimś gigantycznym bagnie, moknę, marznę, i co chwila odpieram ataki drapieżników. A kryształu ani śladu. Fajnie. Lubię tak.
    Nagle, z narzekań wyrwał go głośny, cienki pisk. Z krzaków, z lewej strony ścieżki wyszła mała, czerwona istota z czterema masywnymi łapami, i dwoma –zdumiewająco drobnymi oraz wielkim łbem. Piskliwy głos zdradzał, że jest to dziecko. Łowca złapał je, i podniósł do poziomu swoich oczu. Zaraz, zaraz –Pomyślał- Gdzieś już widziałem ten gatunek. Mały nerf? Nie, chyba nie. Może kaadu? Rozwarł siłą szczęki malca; miało bardzo duże kły... To mięsożerca! –Zorientował się, lecz było już trochę za późno. W odruchowym geście obronnym maluch silnie zacisnął szczękę, boleśnie gryząc rękę Xavisa.
    -Auuuuu! –Zawył Kurt, upuszczając nieszczęśnika, który zaczął piszczeć jeszcze głośniej. –Ja ci pokażę, ty mały... –Rzekł, sięgając lewą ręką po miecz świetlny. Nie dokończył jednak, bo z potężnego drzewa Pire, pod którym stali, rzuciła się na pomoc matka zwierzątka. O ile miał pewne problemy z rozpoznaniem gatunku dziecka, o tyle dorosłego osobnika rozpoznał natychmiast.
    –To gundark! Duży, i zły gundark!
    Gundarki są dużymi, dwunożnymi, podobnymi do małp i porośniętymi sierścią zwierzętami o czterech kończynach i ogromnych uszach. Są niezwykle silne. Potrafią wyrywać z korzeniami zdrowe stuletnie drzewa. Porywcze i niecierpliwe, rzucają się do ataku nawet niesprowokowane przez nikogo, a co dopiero, gdy ktoś usiłuje porwać im dziecko!
    Za matką zeskoczył drugi gundark, a za nim kolejne dwa. Malec cały czas wył. Drapieżniki zaczęły podchodzić do Xavisa, a nieprzyjazne pomruki i powarkiwania zdradzały, że raczej nie mają szlachetnych intencji. Kurt błyskawicznie wykonał wspomagane Mocą salto, które zakończył paręnaście metrów dalej. Zapalił pomarańczową klingę, i ustawił się w pozycji obronnej, znanej jako Bezpieczny Nerf. Jeden z gundarków cicho mruknął, i odciągnął dzieciaka w bezpieczne miejsce.
    -Świetnie. Zostało tylko trzech. Albo aż trzech, to się okaże.
    Wyskoczył w górę, trzymając miecz nad głową, klingą do przodu. Gundarki, zaskoczone, że ich ofiar nie ucieka, a wręcz przeciwnie – atakuje, zawahały się, dając Xavisowi parę tak mu potrzebnych sekund. W pierwszej, rozpłatał cięciem poprzecznym łeb pierwszego. W drugiej, obrócił się na pięcie, i odrąbał ramię drugiego. W trzeciej jednak, ostatni gundark, który zdążył się już zorientować w sytuacji, zwalił swą wielką, umięśnioną łapę na głowę Kurta, ogłuszając go.

    ^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^
    Wspomnienia przychodziły jak przez mgłę. Najpierw wczesne dzieciństwo, ciepło domowego ogniska. Łagodny, aczkolwiek stanowczy głos babci, zgryźliwy, ale przepełniony miłością głos dziadka....potem eksplozja tego przeklętego niszczyciela, okrutny głos Inkwizytora Treymane’a, mordercy babci...uwięzienie dziadka...pierwsze kroki w zawodzie łowcy nagród...wreszcie czasy, gdy pracował dla piratów Ettyrmin Batiiv...
    Ettyrmin Batiiv... Ta nazwa przywodzi na myśl złe wspomnienia....
    Taak... Bardzo złe.

    ^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^
    3 lata po BY, COURKRUS

    W kompleksie wojskowym piratów Ettyrmin Batiiv rozległo się wycie syren alarmowych. Na orbitę Courkrus wchodziły właśnie dwa niszczyciele gwiezdne klasy Victory: „Krucjata” i „Kanonada”, a z ich hangarów wylatywały roje bombowców typu TIE. Na powierzchni Courkrus setki nie całkiem jeszcze rozbudzonych piratów usiłowało się dostać do swoich statków. Sfora biegających we wszystkie strony istot była jednak doskonałym celem dla artylerzystów obu niszczycieli. „Kanonada” ustawiła się na wysokiej orbicie, przygotowując się do orbitalnego bombardowania, natomiast „Krucjata” osłaniała myśliwce. Choć piraci stawili bardzo silny opór, ich wysiłki były z góry skazane na porażkę wobec przeważających sił Imperium. Na powierzchni, pośród tłumu biegających spanikowanych istot, do bloku więziennego usiłowały się przedostać dwa osobniki: Durosjanin Jitta Lak, i Zanibar Zzzaxnml. Biegli w milczeniu, nie zwracając uwagi na panujący chaos, dopóki jedna z bomb nie uderzyła w więzienie.
    -Cholera, Kurt... –Warknął Lak
    -Przeżyje. –Odrzekł z premedytacją Zzzaxnml.
    Wbiegli do budynku, lecz strzał z „Kanonady” zniszczył elektrownię, i w całym budynku zgasły światła. Nastąpiła awaria. Nagle, pośród ciemności rozległ się niski, zimny głos:
    -Stać, wejście zabronione. Kto tam?
    Duros skrzywił się brzydko.
    -Przyjacielu, Imperiale atakują Courkrus. Nie powinieneś przypadkiem uciekać?
    -Wejście zabronione. Podać tożsamość.
    -Trafił się jakiś sumienny –Mruknął do Zzaxnmla. Albo idiota –Dodał w myśli.
    -Jestem Jacob Nive, i mam prawo wstępu do bloku więziennego. –Skłamał.
    Strażnik milczał przez chwilę.
    -Identyfikacja głosu zakończona negatywnie. Nie jesteś Jacobem Nive. Wejście wzbronione. Podaj tożsamość.
    -Identyfikacja głosu...To robot! –Wykrzyknął Jitta.
    -Potwierdzam. Podać tożsamość.
    -Odejdź, albo Zanibar ukąsi. –Zagroził milczący dotąd Zzzaxnml.
    Czerwone fotoreceptory robota rozjarzyły się w ciemności.
    -Co...Obiekt „Zanibar” oflagowany jako wróg. Alarm. Wróg w bazie. Zlikwidować wroga. –Wymierzył blaster w Zanibara. –Poddajcie się. Jesteście od teraz więźniami organizacji handlowej Ettyrmin Batiiv. Zostaniecie umieszczeni w celi numer dwa-osiem-pięć... –Jeden strzał z blastera Zzzaxnmla przerwał robotowi, który umilkł na zawsze. Jitta rzucił swojemu przyjacielowi pełne udręki spojrzenie. Zabłysły światła. Włączył się zapasowy generator. Wiedzieli jednak, że ten stan nie potrwa długo. Jitta podbiegł do terminalu, a jego towarzysz ściągnął windę. Po chwili, do windy wbiegł także Duros.
    -Poziom czwarty, cela dwa-osiem-cztery. Winda ruszyła. Po chwili, gdy dojechała na poziom czwarty, jak oparzeni wypadli z windy, i pobiegli do celi 284.
    -Kurt! Jesteś tam?
    -Jestem –Rozległ się z wnętrza celi słaby głos.
    Lak wyciągnął z torby miecz świetlny Kurta Xavisa, i rozciął durabetonowe kraty więżące przyjaciela.
    Przez otwór wyskoczył bardzo młody, wysoki(choć najniższy z całej trójki) chłopak, którego włosy, sięgające prawie do karku, oraz bujna, czarna broda zakrywały większość twarzy.
    -Dzięki, przyjaciele. Nie myślałem, że po mnie przyjdziecie.
    -Nie ma za co, Kurt –Rzekł Zzzaxnml, podając mu miecz świetlny. –Od tego są przyjaciele.
    -Jeszcze raz dzięki. –Budynek zatrząsł się. Kurt omiótł niespokojnym wzrokiem pomieszczenie, w którym się znajdowali. - Co się dzieje?
    -Atak Imperialnych. Dwa Vice, mnóstwo dubli i skosów, baza praktycznie zrównana z ziemią. Wszyscy uciekają, ale skosy robią prawdziwą masakrę.
    Xavis uśmiechnął się gorzko.
    -Słowem: nieciekawie?
    -Tak. Tarcze padły, jedziemy na rezerwowym, a lądowisko zniszczone. Nie mamy jak stąd odlecieć.
    -Mamy. –Uśmiech łowcy zmienił się bardziej w chytry. –Ukryłem „Dumę” na skraju lasu. Tam jej nie znajdą. Hej, Jitta, co ci jest? –Spytał.
    Jitta Lak, wpatrujący się tępo w okno zdołał tylko wychrypieć:
    -Znajdą. Na pewno znajdą.
    Na Courkrus wylądowały promy desantowe.

    -Szybko! –Rzucił Kurt- Do wyjścia!
    Wpadli do windy, zjechali na dół, i wybiegli z więzienia. Ledwo opuścili budynek, gdy dosięgła go salwa z „Krucjaty”, redukując go do kupki gruzu. To, co zobaczyli na zewnątrz, przeszło ich najśmielsze wyobrażenia. Budynki w ruinie, wszędzie ciała piratów. Na niebie bombowce i interceptory, trochę dalej za nimi, dwie klinowate sylwetki niszczycieli gwiezdnych. Pełno też było pirackich korwet i frachtowców, rozpaczliwie usiłujących wydostać się z tego piekła, ale myśliwce imperialne skutecznie je zniechęcały. Byli świadkami upadku Ettyrmin Batiiv, najpotężniejszej organizacji pirackiej w galaktyce.
    Pobiegli w stronę lasu. Poruszając się tak cicho i szybko, jak tylko pozwalała na to sytuacja, dotarli do zgliszczy czegoś, co kiedyś musiało być promem klasy Lambda. Nie spotkali po drodze żadnego szturmowca.
    -Tu chyba jesteśmy bezpieczni –Rzucił uspokajająco Jitta.
    Kurt wyjrzał zza wraku.
    -Szturmowcy! Widzę siedmiu...nie, ośmiu szturmowców. Jakieś sto dwadzieścia metrów stąd. Zaraz, zaraz...Kogoś złapali. Kogoś z naszych, ale z tej odległości nie widzę, kogo.
    Lak skrzywił się.
    -Idę podsłuchać. Może uda nam się go odbić.
    Przemierzył biegiem większość odległości, dzielącej go od szturmowców, i wskoczył za wielki kawał durabetonowej ściany. Kurt tymczasem spróbował wybadać Mocą umysł szturmowców ich jeńca. U żołnierzy imperialnych wyczuł, jak zawsze, zdecydowane, nieprzeniknione umysły, a u ich więźnia...strach, wręcz przerażenie, i ponurą świadomość zbliżającej się śmierci, ale i coś jeszcze. Ta denerwująca pewność siebie, i przesadne poczucie własnej wartości. Tak wyczuwał tylko jedną osobę: Avaca Shesha. Nie namyślając się wcale, wyskoczył zza zasłony, krzycząc:
    Jitta, wracaj! Nie warto się dla niego narażać!
    Zanibar podskoczył jak oparzony.
    -Kurt! Co ty...
    Resztę jego słów zagłuszył ogień z blasterów, otworzony przez biegnącą w ich stronę piątkę szturmowców. Szturmowcy zupełnie przegapili Jittę.
    Dowódca, z żółtym pasem na hełmie, krzyknął do dwójki piratów:
    -Stać, jesteście aresztowani!
    Pozostała trójka pozostała przy jeńcu, którym –jak słusznie twierdził Kurt- był Avac Shesh. Shesh, korzystając z okazji, rzucił się na jednego z nich, powalając go z nóg. Pozostałą dwójkę, strzałami z rozrywacza Tenloss dobił Jitta Lak. Xavis i Zzzaxnml tymczasem, stawili czoło pozostałej piątce. Dwóch padło, rozciętych pomarańczową klingą miecza świetlnego, a następnych dwóch wyprawił na tamten świat Zanibar, strzelając ze swojego BlasTecha. Ostatniego, dowódcę, przyskrzynił Shesh swoim zdobycznym SoroSuubem. Jednak, w momencie, w którym dosięgła go salwa Shesha, wydzierał się on do swojego komunikatora, żądając wsparcia od innej drużyny.
    Gdy Shesh zauważył Xavisa, miał ochotę zamienić ten jego bubkowaty łeb w galaretę. Jednak i on, i Xavis powstrzymali swoje zachowanie, wiedząc, iż są w niebezpieczeństwie, i najprawdopodobniej będą musieli współpracować.
    -Kurt! –Przerwał kłopotliwą ciszę Zzzaxnml.
    -Co? –Spytał nieprzytomnie.
    -Jak to: „co”? Idziemy dalej! Do lasu!
    -Ach, tak. Jasne.
    Resztę drogi przebyli w milczeniu. Było spokojnie, niepokojąco spokojnie. Nie spotkali żadnego szturmowca, ani pirata. Po niebie, co prawda krążyły myśliwce, ale nie wydawały się być zainteresowane nimi. W oddali, zauważyli „Dumę Kurta”, całą, i najwyraźniej zdolną do lotu. Byli już prawie bezpieczni.

    TRD-1263, imperialny zwiadowca z promu desantowego „Przeznaczenie” zabezpieczał właśnie budynek biotyki, gdy zobaczył uciekinierów. Cztery osoby: jeden Durosjanin, dwóch ludzi: wysoki, czarnowłosy z mieczem świetlnym, oraz jeszcze wyższy, masywny brodacz. Pochód zamykał najwyższy z tej grupki, a zarazem najchudszy osobnik, którego rasy TRD-1263 nie znał. Miał niebieską skórę, nieproporcjonalnie długie ręce, oraz chudą, podłużną czaszkę. Ta czwórka wzbudziłaby grozę w każdym, ale nie w nim. TRD-1263 był już weteranem, zaprawionym w wielu bojach, i wiedział, że jest najlepszy. Nigdy nie przegra. Gdyby chciał, mógłby ich z łatwością zabić sam. Ale nie. Dostał rozkazy, i musi je wykonać.
    -TRD-1263 do promu desantowego „Przeznaczenie”. Jestem przy budynku biotyki. Widzę piratów; dwóch ludzi, jednego Durosjanina, i jednego rasy nieznanej. Idą w kierunku lasu. Są dobrze uzbrojeni.
    -Przyjąłem. Wyślemy wsparcie. Śledź ich, ale nie atakuj. Bez odbioru.
    -Śledź ich, ale nie atakuj! –Warknął ze złością zwiadowca. Ja mam siedzieć cicho, a wy znowu zbierzecie wszystkie laury! I tak zawsze! Ale dobra, co mi tam. Kiedyś i tak będę miał zasłużoną sławę.

    -No, przyjaciele, lecimy do domu. –Podsumował Jitta.
    Kurt warknął:
    -My może tak, ale nie on. –Wymierzył swój miecz świetlny w Shesha.- To mój statek, i ja decyduję, kto nim poleci.
    Zapanowało kłopotliwe milczenie. Przerwał je Duros rzucając:
    -Dobrze, a więc głosujmy.
    Kurt zastanawiał się chwilę.
    -Zgoda. Ale mój głos, jako właściciela statku liczy się podwójnie.
    -A więc –Podjął Zzzaxnml.- Kto jest za wzięciem Avaca na pokład?
    -Ja. –Powiedział szybko Shesh.
    -Twój głos się nie liczy. –Zaprotestował Xavis.
    -Jestem za. –Rzekł Jitta.
    -Ja też. –Dodał Zzzaxnml. –A przeciw?
    -Oczywiście ja. –Rzucił Kurt.
    Duros westchnął.
    -A więc mamy dwa do dwóch. Remis.
    -Trzy do dwóch –Poprawił go Zzzaxnml. –Głos Zanibara też liczy się podwójnie.
    Łowca uśmiechnął się krzywo.
    -Bo co?
    -Bo Zanibar ukąsi. –Spojrzał groźnie na Kurta.
    Jitta wzniósł oczy do nieba:
    -Ech...No, dobra. Avac, jedziesz z nami.
    -Hej, hej, póki co, to ja tu dowodzę! –Zirytował się łowca.
    Nagle, wystrzał z blastera ugodził Laka w udo, z którego wytrysnęła czarna krew. Durosjanin jęknął, i upadł.
    -Jitta! –Krzyknęli chórem Xavis i Zzzaxnml.
    -To pułapka –Ryknął Shesh.
    Z północy nadciągały imperialne posiłki: dwie drużyny szturmowców, i jeden AT-ST osłaniany przez dwa AT-PD.
    -Do „Dumy”! –Pisnął nienaturalnie cienkim głosem Avac.
    -Ale co z Jittą –Zaprotestował Zanibar.- Nie może chodzić!
    Avac podbiegł do Durosa, i zarzucił go sobie na plecy. Xavis zapalił miecz świetlny.
    -Uciekajcie.
    Ranny Duros jęknął.
    -Nie, Kurt, nie warto się dla mnie narażać. Zostawcie mnie tutaj.
    -Idźcie już –Kurt zignorował go.- I niech Moc będzie z wami, przyjaciele.
    Jitta wyraźnie chciał zaprotestować, ale tylko jęknął z bólu. Kolejny strzał przeleciał mu koło ucha.
    -Na co jeszcze czekacie? –Ponaglił ich łowca.
    Otworzył się na Moc. Wiedział jednak, że nie będzie mógł ich powstrzymywać w nieskończoność.

    TRD-1263 skrył się w krzakach, przy „Dumie”, i czekał. Wiedział, że to do tego statku zdążą czwórka piratów, i miał rację. Szli spokojnym krokiem, nie wiedząc, że to pułapka. Będąc nieopodal statku zatrzymali się, i zaczęli o czymś energicznie dyskutować. Tymczasem nadciągnęły imperialne posiłki. Któryś ze szturmowców nie wytrzymał, i strzelił, trafiając Durosa w nogę. Reszta zaczęła nagle wrzeszczeć niemiłosiernie, ale szybko się opanowali. Brodacz podniósł go, i zaczął razem z niebieskim biec do statku. Tymczasem czarnowłosy włączył swój miecz, i ustawił się naprzeciw imperialnych.
    Głupiec –Pomyślał TRD.- Chce ich osłaniać! Odda życie, aby jego ranny przyjaciel przeżył. Jakie to banalne... I mogłoby mu się to nawet udać, gdyby nie ja. O, nie, kolego. Ten Duros jest już martwy.
    Wycelował swój karabin w Jittę...i nacisnął spust.

    Pojedyncza wiązka energetyczna ugodziła Jittę laka prosto w twarz. Biedny Durosjanin nie zorientował się nawet, gdy dosięgła go śmierć. Czarna krew obryzgała Avaca i Zanibara. Kurt, wyczuwając agonię przyjaciela zdezorientował się, i został postrzelony w ramię.
    Oczy Zzzaxnmla zwężyły się niebezpiecznie.
    -Zanibar będzie kąsał. –Pobiegł w stronę, skąd padł strzał, i wskoczył do krzaków. Rozległy się potworne wrzaski, a po chwili, wyciągnął z nich okropnie zmasakrowane ciało odzianego w czarny pancerz mężczyzny, który był kiedyś imperialnym zwiadowcą o kodzie rozpoznawczym TRD-1263.
    Tymczasem, Avac Shesh wskoczył do pojazdu, i zaczął uruchamiać procedury przedstartowe. Przez główny iluminator zobaczył, jak kolejny strzał wyminął blokadę Xavisa, trafiając go w brzuch. Nagle, Shesh wpadł na pewien pomysł. Włączył uzbrojenie „Dumy”, i nakierował wszystkie działa turbolaserowe na jednostki Imperialnych. Pół minuty później, ziemia była usłana resztkami białych pancerzy, i maszyn kroczących. Zzzaxnml podbiegł do Kurta, i pomógł mu wejść do śluzy jego statku. Potem, pobiegł do sterowni, aby pomóc Sheshowi wpisać do kompa pokładowego koordynaty na Xo – rodzinnej planety Zanibarów. Natomiast Kurt, umieszczony w pokładowym zbiorniku bacty, pogrążył się w leczniczym transie Jedi. I piętnaście minut później, gdy „Duma” wchodziła do nadprzestrzeni, przed oczyma przewijało mu się całe życie:

    ^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^
    ...powrót do swojego dawnego zawodu – łowcy nagród...i najnowsze wspomnienia: tajemnicza wizyta na Bothawui, zamówienie na kryształ...przylot na Dagobah...atak gundarków...a co potem? Omdlenie...taak, omdlenie...

    ^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^
    9 lat po BY, DAGOBAH

    Kurt Xavis stopniowo odzyskiwał przytomność.
    Coś za często się to ostatnio dzieje –pomyślał. Ostrożnie otworzył oczy. Wciąż leżał na tej samej alejce, co przed omdleniem. Niedaleko leżały jego miecz świetlny, i plecak. Zniknęło tylko ciało zabitego gundarka. Nie było też śladów walki. Lekko uniósł głowę, i spojrzał na drzewa Pine. Coś się tam poruszyło. Czyżby gundarki wróciły? –Pomyślał. Sięgnął mocą w tamtą stronę. Okazało się, że był to tylko jakiś zabłąkany mynock. Powoli wstał, przywołał miecz i plecak, i spojrzał na chronometr. Już jest późno –Zmartwił się.- byłem nieprzytomny ponad sześć godzin. Dziś już nie ma sensu kontynuowanie wyprawy. Czas rozbić obozowisko.

    WYPRAWA NA DAGOBAH. Dzień 3, wczesny poranek.
    Rozległo się natarczywe pikanie. W pierwszej chwili, Kurt myślał, że to gundarki powróciły. Potem dopiero, skojarzył ten odgłos z pikaniem komunikatora.
    -Kto tam? –Wymruczał, nie do końca rozbudzony.
    Odpowiedziała mu seria elektronicznych pisków, jęków, oraz gwizdów.
    -Wieśniak?
    Znów piski.
    -Co jest?
    Wieśniak zagwizdał tak głośno, jak tylko mógł.
    -Co mówisz? Sensory wykazały przybycie drugiego statku? Kto to?
    Ale Wieśniak nie musiał odpowiadać. Potężne zakłócenie w Mocy podpowiedziało Kurtowi, co to za pojazd, i kto go pilotuje. W systemie pojawił się „Slave I” Boby Fetta, z dwoma użytkownikami Mocy na pokładzie. Z Yuvenall i z Rochusem. Pojawiła się konkurencja.


    LINK
  • A niech już ci będzie że na tym temacie

    Yuvenall 2003-12-03 07:35:00

    Yuvenall

    avek

    Rejestracja: 2003-01-28

    Ostatnia wizyta: 2005-10-01

    Skąd: Wałbrzych

    możę dzięki temu ktoś więcej przeczyta ten text. Choć w to zaczynam wątpić. Ale trzeba choć spróbować! oki. wrzucam tamten post, który wcześniej wysłałam na starym temacie... miłego czytanie(albo i nie!)
    otóż to! Skoro sama nie ma veny do tego maszkaronka, stara się uzdrowić naszą chybrydę cudzymi rękoma. A właśnie tak ^.^ jak Zi mi obiecywała, tak teraz mi wręczyła swoje dzieło. A raczej Dzieło przez duże D! Zaraz sami się przekonacie, iż jest znacznie lepsza w te klocki ^.^ ode mnie ^.^ choc mam nadzieję pozwoli mi kiedyś dorównać swemu poziomowi. Zdaje mi się iż całkiem podobały wam się moje wypociny, teraz bądźcie gotowi na prawdziwą sztukę (jak zi przeczyta moje biadolenie ukręci mi łepek - o tak!). Yuvenall the Żmijka, po uprzednich zachwytach nad tym tworem, wręcza w wasze stęsknione łapcie ten oto tekst poprzedzony krótką przedmową autorki bacznie śledzącej nasze poczynania (dużno nie ma do śledzenia ^.^)

    Bez dalszego ględzenia puszczam tekst Jej Wysokości Madame Lachezis
    "Piszę te słowa z największym zrezygnowaniem. Nie wierzę już, aby coś mogło uratować tego fica, dodaję jednak swój wpis na żarliwą prośbę Yuv. Może mój talent wzruszy was do tego stopnia, że wrócicie do tej usychającej historyji ^.^ Jeśli w ogóle ktoś zauważy to opowiadanko, bo jakoś zaczynam wątpić… Tak czy owak, z podniesioną głową i włosem rozwianym przystępujemy z Yuv do walki ostatecznej o reanimację fica – jeśli polec, to polec godnie. Dlatego też umieszczę kilka rad i sugestii na wypadek cudu: ktoś weźmie się do pisania kontynuacji…
    Mam wrażenie, że nikt nie pisze między innymi dlatego, że nie ma pojęcia, co jego postać może dalej zrobić. A więc rozpoczynam wątek. Widzę, że kompozycja opowiadania zamkniętego się nie sprawdziła; może chociaż ciekawość podziała. Niech się znajdzie ktoś, kto to pociągnie! Mój pomysł mogłoby z powodzeniem kontynuować aż troje: osoby prowadzące Johrisa Bohra, Rochusa lub Ronę’dula. A także Yuvenall i Shedao Shai, ale przecież oni nie napiszą całości. Ewentualnie każdy z pozostałych twórców fan-fica o ile błyskawicą dotrze na Dagobah ^.^ Jeśli któraś z wymienionych osób doznała natchnienia i pragnie chwycić za pióro, niech najpierw puści do mnie maila. Wyjaśnię, o co chodzi Lachezis, gdy zaprasza Ronę na spotkanie (żadnych skojarzeń!). Mój adres to: lachezis0@op.pl
    Może być też tak (to właściwie najbardziej prawdopodobne ^.^), że uznacie moją część za wstrętną prowokację, a wciskanie się w waszą opowieść – kompletny brak manier. Dlatego apeluję – jeśli coś w fabule mojego opowiadanka wam się nie podoba, nie ignorujcie go – ale sami piszcie! Piszcie, poprawiajcie! Piszcie – znaczy się nie krytykę na forum, tylko kolejne części, w których będziecie prostować to, co ja pokrzywiłam.
    P.S. Przepraszam was wszystkich, że wciskam się na chama w waszą opowieść. I za to, że tak się żądzę. Intencje moje czyste są jak łza ^.^ Jeśli ktoś tu zajrzy, proszę o krytykę mojego opowiadanka!"

    Podzielam jej nadzieje.

    A teraz kolej na: tadam!!!! Oto jest "Mistrzyni". Miłego czytania (zwłaszcza wam, Sabastiannie i Anorku^.^)





    Noc czarniejsza niż smoła oblepiła Dagobah szczelniej od wszechobecnego błota. Jak zjawy snuły się w ciemności siwe kłęby mgieł, rozbijały się na poskręcanych pniach drzew. Jakieś stworzenie kwiliło przeraźliwie; zapewne było to złudzenie, ale głos brzmiał niesamowicie ludzko.
    Przycupniętą między konarami drzewa Pire postać otulały opary i nadnaturalna tkanina z nitek Mocy. Nikt inny nie byłby w stanie rozsnuć wokół siebie podobnego pola, nieprzeniknionego dla najlepiej wyszkolonego Sitha lub Jedi.
    Mistrzyni potrafiła zniknąć. Nie tak jak członkowie ras nieczułych na Moc, którzy pozostawiali po sobie coś na kształt dziury w Jej pajęczej sieci. Mistrzyni zagłębiała się w Moc jak w poduszkę, głębiej i bezpieczniej, jakby nigdy nie istniała. Wygładzała wszelkie zakłócenia, które mogły ją zdradzić.
    Mistrzyni mogła więcej niż ktokolwiek.
    Zespolona ze światem, jakby sama stała się gałęzią drzewa Pire, studiowała obecną sytuację na Dagobah.
    Jej szafirowe oczy zaglądały w umysły innych poprzez przestrzeń – patrzyła, nie otwierając powiek. Dosięgła gwałtowności i pewności siebie jednego z łowców nagród. Zajrzała w prześladujące go wizje przeszłości. Wyczuła spokój medytacji, a zarazem pobudzenie możliwością sprawdzenia się – coś charakterystycznego tylko dla osób wyznających zasady kodeksu Jedi. Lekko muskał ją talent chłopaka, do którego od lat przemawiała Moc.
    Rozpoznała niepowtarzalną aurę nienawiści i cierpienia łowczyni znanej jako Anioł Śmierci.
    Sprawa od początku zapowiadała się nadzwyczaj ciekawie, a obecność Yuvenall tylko ją komplikowała. Oczywiście Mistrzyni spodziewała się, że spotka starych znajomych. Miała świadomość tego, że kontaktując się z Fettem, nie uniknie rozmowy z jego uczennicą. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że nie wiedziała, co robić – Mistrzyni nigdy się nie myliła. Ale wcielenie w życie planu było znacznie trudniejsze, gdy w grę wchodziła Yuvenall i nie chodziło tu tylko o spryt młodej łowczyni.
    Mistrzyni, choć biegle czytała w uczuciach innych, nigdy nie zagłębiała się w swoich własnych emocjach. Obrała dla siebie drogę idealnej Neutralności. Niemniej jednak uczennicę Fetta traktowała inaczej niż kogokolwiek innego. To takie krępujące, mieć wobec kogoś równie wielki dług – wdzięczności i winy…
    Zawieść Anioła jeszcze raz?
    Czy było inne wyjście? Mistrzyni przybyła na Dagobah w konkretnym celu; nigdy nie robiła nic, co nie miało sensu. Jak wszystkich, ściągnął ją tu Kryształ Tii-Shaary. Ona jednak miała wobec niego plany inne niż pozostali.
    Tajemniczy Kryształ od zawsze przyciągał tych, którzy władali Mocą, jak kwiat wabiący pszczoły. I tak jak pszczoły kwiat, większość przybyszów pragnęła go wykorzystać.
    Było wiele powodów, dla których mistrz Yoda osiedlił się niegdyś na rozmokłej planecie Dagobah. Należały do nich jego własne upodobania i to, że planeta była świetną kryjówką… Ale było coś jeszcze. Yoda pilnował Kryształu, dopóki śmierć nie przeszkodziła mu w tym dziele. Teraz, gdy Dagobah znów stała się bezpańską, wilki galaktyki rzucały się w pogoń za zdobyczą.
    Czy którykolwiek z nich zdawał sobie sprawę, co tak naprawdę przyjdzie mu zdobyć?
    Czy ktoś zastanowił się choć przez chwilę, skąd i dlaczego Tii-Shaara wziął się na tej zapuszczonej planetce?
    Mistrzyni w to wątpiła.
    Nie spieszyła się. Angażowanie się w sprawy innych istot było wbrew jej naturze. Nie na tym polega Neutralność, a Mistrzyni była wierna swoim ideom. Potrzebowała łowcy lepszego od innych, który wziąłby udział w rywalizacji. Jej własna przeprawa ograniczyłaby się do niego.
    Czemu jej wiadomości nie mógł odebrać Fett?! Gra z nim była bardziej niebezpieczna niż z każdym innym łowcą, ale nie niosła ze sobą czegoś najgorszego – wyrzutów sumienia. Znowu mała Yuv udowadnia sobie, na co ją stać – krnąbrne, nierozsądne dziecko!
    Co może zrobić, aby zwyciężając, nie przegrać zarazem w pojedynku ważniejszym niż pogoń za Tii-Shaarą?
    Lachezis, Pani stojąca ponad Mocą, zastanawiała się nad losem jednego, małego człowieka…

    Dzień wypełnił Dagobah mdłą, nadgniłą poświatą. Rochus stał w wilgotnym półmroku przed ‘Slavem I’ i czekał na Yuvenall. Łowczyni zjawiła się po chwili; schodząc na ziemię, mocowała na sobie ostatnie elementy sprzętu. Dołączył do niej i ruszyli poprzez błota.
    - Gdzie mamy się z nią spotkać? – spytał chłopak. – Jak ją znajdziemy, skoro tu wszystko wygląda identycznie?
    - Podała mi współrzędne – odparła dziewczyna, zerkając na kolorową, mrugającą planszę, przypiętą do jej nadgarstka niczym zegarek. – To niezbyt daleko.
    - Czemu nie przyjdzie do nas? Rozmawialibyśmy przynajmniej w jakimś suchym miejscu…
    - Tylko nie mów tego przy niej – głos Yuvenall zabrzmiał złowrogo. – Mamy obowiązek tolerować jej kaprysy. Nie wypada, aby Lady fatygowała się do istot równie marnych jak my – przy ostatnich słowach uśmiechnęła się ironicznie, a krzywe zęby uczyniły grymas jeszcze paskudniejszym.
    - Czemu tak ci zależy na jej pomocy?
    - Jej obecność… wiele ułatwi.
    - Nie poradzilibyśmy sobie sami?
    Łowczyni popatrzyła na niego z nieodgadnionym wyrazem złotych oczu.
    - Jak zamierzasz znaleźć kryształ?
    Rochus zamarł. Prawdę mówiąc ta najbardziej przecież istotna kwestia znikła w jego umyśle pod nawałą wrażeń, obaw i emocji. Jak znajdą kryształ? Huttka nie podała jego dokładnej lokalizacji, a Dagobah to bądź co bądź dzika planeta. Na podobnym bezludziu nie spotkają nikogo, kto mógłby im udzielić potrzebnych informacji.
    - Myślisz, że ona będzie wiedzieć, gdzie został ukryty?
    - Tak – łowczyni skinęła głową. Spojrzenie miała nieobecne, a słowa zabrzmiały dziwnie, jakby wypowiedź miała drugie dno. – Lachezis będzie wiedzieć.
    Przedzierali się przez obszary nietknięte stopą istoty inteligentnej. Wynajdywali groble i ścieżki wydeptane przez zwierzęta, pełni nadziei, że nie natkną się na prawowitych mieszkańców tego świata. Po godzinie spodnie mieli upaprane lepką mazią, byli zmęczeni, a Rochus zły. Yuvenall wydawała się cierpliwsza, albo może tak jej zależało na spotkaniu ze swoją mentorką, że zapominała o niewygodach.
    Wreszcie zatrzymali się na solidniejszej wysepce, porośniętej kępami wymiętego, poszarzałego zielska. Pośrodku piętrzył się stos obłych, obrzydliwie sinych kamieni. Rochus spodziewał się zobaczyć jakiś statek, ale było cicho i pusto; to nie była dobra cisza.
    - Co teraz? – szepnął. Nie wiedział czemu, ale nie ośmielił się podnieść głosu.
    Yuvenall odpowiedziała mu równie cicho:
    - Nic. Poczekamy.
    Przysiedli na głazach i przez chwilę panowało milczenie.
    - Powiedz mi coś o niej – poprosił wreszcie Rochus. Musiał to przyznać, tajemnicza mistrzyni oprócz niepokoju i skrajnej nieufności budziła w nim ciekawość. Był pewien, że nigdy jeszcze nie spotkał istoty do niej podobnej. Czy ona mogła być – intrygujący dreszcz przebiegł mu po krzyżu – Sithem?
    - Cóż – łowczyni podciągnęła kolana pod brodę; rude loki odcięły się jasno na tle jej ciemnych spodni. – Trudno opisać Lachezis. A jeszcze trudniej powiedzieć, kim naprawdę jest. Przypuszczam, że ona sama nie potrafiłaby tego wyjaśnić.
    - Mówisz o niej „mistrzyni”?
    - Yhym. Madame wymaga dla siebie szacunku… zresztą zasługuje na to. Jest mistrzynią w swojej domenie.
    Rochus wzdrygnął się. Naprawdę nie podobało mu się to wszystko. Gdyby Yuvenall nie odsłoniła przed nim bardziej ludzkiej części swojej duszy, zacząłby wątpić w jej szczere intencje. O ile można nimi nazwać etykę zawodową łowcy głów… Z kim ona się zadawała? Z przedstawicielką Ciemnej Strony Mocy?!
    - Lachezis nie jest Sithem – poinformowała go łowczyni, jakby czytała w jego myślach. – Nigdy nie była. Nie oni uczyli ją władania Mocą.
    - Więc to… upadła Jedi? – słowo zabrzmiało dziwnie, bo i sam Rochus nie wiedział, co o tym myśleć. W zasadzie co powinien odczuwać wobec tych, którzy z różnych powodów nie wytrwali w swoich ślubach? Nie gniew, ani pogardę, bo to wbrew kodeksowi Jedi, więc… Litość? Czy współczucie było odpowiednie?
    - Nie – Yuvenall wyleczyła go z wątpliwości. – Lachezis ma niechęć do Jedi, tak samo jak do Sithów. Uważa was za głupców.
    - Dlaczego? – chłopak poczuł się urażony.
    - Ponieważ służycie Mocy. Słuchacie, gdy do was mówi.
    - Co w tym złego?
    Nie potrafił zrozumieć. Przecież to było właśnie podstawą, na której zbudowali swą siłę, wokół niej zapętlili własne życie. Moc była sensem istnienia Jedi.
    Łowczyni patrzyła na niego badawczo; cienie Dagobah nie miały dostępu do jej płomiennych źrenic.
    - To że Moc słucha, gdy Lachezis mówi do Niej.
    Rochus oniemiał wstrząśnięty. To było niemożliwe! To nie mogło być prawdą! Czyżby coś… ktoś… potrafił podporządkować swej woli siłę przenikającą i spajającą Wszechświat?!
    - Chcesz powiedzieć, że…
    - Lachezis potrafi zmusić Moc do kłamstwa. Nie proś, abym ci tłumaczyła. Mówiłam ci, ona nie jest ani Sith, ani Jedi. Była Jedi, ale upozorowała własną śmierć, aby uciec od tamtego życia. I udało się jej. Tamta Jedi naprawdę umarła, umarła w niej. Lachezis ma własną filozofię co do Mocy. Wie wiele o przeszłości, ale także o przyszłości. Jest Jedną Trzecią Przeznaczenia – sama tego nie rozumiem i nie powiem, czy to prawda, czy tylko jej szaleństwo. Ale nie możesz odmówić jej potęgi.
    Zamilkli. Mokra cisza dudniła Rochusowi w uszach, później zaczęła dobijać do skroni, aż wreszcie jakiś nieistniejący rytm ogarnął go całego, próbując dopasować do siebie nawet takt uderzeń jego serca. Nie potrafił się temu przeciwstawić. Czuł się rozbity, na skraju załamania – potwierdzenie jednej sugestii mogło zburzyć podstawy, na których opierał się cały jego świat. Nie musiał w to wierzyć – ale przecież poznał Yuvenall. Nie było żadnego powodu, dla którego miałaby go okłamywać co do swojej mentorki. Zresztą, sam potrafił wyczuć, jak niezwykłą osobą jest Lachezis.
    Czekali na nią w napięciu sięgającym granic fizycznego bólu. Ale czas mijał, bagna pulsowały swym sekretnym życiem, a Mistrzyni nie było. Wreszcie podniecenie zaczęło ustępować zirytowaniu, a ciszę przeciął monotonny, ostry dźwięk – to Yuvenall stukała paznokciami o kamień. Rochus przyjrzał się jej uważnie; nie widział jej jeszcze tak poruszonej, nawet tamtej nocy, gdy wyznawała mu tajemnice swojej przeszłości. Wówczas prześladowały ją wspomnienia, był w niej ból. Teraz łowczynią targały sprzeczne – lęk i nadzieja. W końcu Yuvenall wstała i zaczęła krążyć wokół usypiska głazów. Sprawdziła godzinę i zrezygnowana potrząsnęła głową.
    - Jeśli nie przyjdzie za chwilę, wracamy – mruknęła.
    - Jesteś pewna jej uczciwości? Mogło jej chodzić o to, aby wywabić nas ze statku…
    - Nie – Yuvenall pokręciła głową, ale minę miała raczej żałosną. – Nie sądzę. Nie powinna. Nie wiem, co by jej to dało – nie wyobrażam sobie, że mogłoby jej zależeć na „Slave’ie”. Zwłaszcza że jeśli tak było, coś powinno się już stać.
    Jeszcze raz zerknęła na swoją mrugającą planszę.
    - Chyba że to ją coś napadło?
    - Nie bądź głupi, Rochus! Nic nie jest w stanie powstrzymać Lachezis!
    - To miłe, że wciąż tak bardzo mnie cenisz – odparł alt, cichy i melodyjny niczym święta tajemnica.
    Odwrócili się oboje.
    W głowie Rochusa zatrzepotało pytanie: „Jak ona tu podeszła?! Jak mogła dojść tak blisko bez naszej wiedzy?!”.
    Właściwie, nie wyczuwał zakłóceń Mocy nawet teraz – a to tylko potwierdzało jego najgorsze obawy. Wolałby, aby potencjał Mistrzyni zwalił go z nóg, niż żeby stała kilka kroków za nimi, z dłońmi splecionymi i schowanymi w długich rękawach, z kapturem naciągniętym głęboko na twarz – wysyłając tylko niewinny sygnał życia.
    - Lachezis! – Yuvenall mówiła z wyrzutem, ale jej bladą twarz rozjaśniał uśmiech. – Długo kazałaś na siebie czekać, Madame!
    - Musiałam załatwić pewne ważne sprawy – mistrzyni zachowała spokój kamieni. Było jasne, że tak jak i one nie udziela wyjaśnień.
    - Cieszę się, że jednak przyszłaś – leciutkie drżenie głosu zdradziło nadmiar emocji dziewczyny.
    Tajemnicza postać nie odwzajemniła entuzjazmu, tylko łagodnym gestem wyciągnęła rękę.
    - Mój miecz świetlny, Yuvenall – powiedziała zmęczonym głosem.
    - Ach, tak… Już. Przepraszam…
    - Nadużywasz słów. Powstrzymaj się tylko przed „bardzo mi przykro”. Pamiętaj, że wyczuwam kłamstwa.
    Łowczyni wyciągnęła srebrzystą rękojeść świetlnego miecza i podeszła do dziwnej kobiety. Można się było spodziewać, że dziewczyna nie zechce zrzec się równie świetnego oręża. Mogłaby nawet wykorzystać zaufanie i znienacka, z bliska zaatakować oddawaną bronią.
    Można by też przypuszczać, że zanim dojdzie, miecz wyfrunie z jej ręki i wyląduje w wyciągniętej dłoni obcej – tak bywa, gdy ma się do czynienia z osobami władającymi Mocą. Ale Mistrzyni nie zależało na popisach. Odebrała miecz z rąk Yuvenall i przypięła go do swojego pasa.
    - Dobrze cię widzieć, Aniele. Mimo wszystko – zamigotały błyszczące tatuaże; Rochus rozpoznał ten sam promienny, urzekający uśmiech, który posłała im wcześniej przez komunikator. – Nie przedstawisz mi swojego towarzysza?
    - Zrobię to, oczywiście – Yuvenall odwróciła się do chłopaka i przywołała go ruchem ręki. Podszedł wbrew sobie, czując, jak miękną mu kolana. Przeklinał własne zdenerwowanie, ale nic na to nie mógł poradzić. Nie wobec tej kobiety. Jaka ona była okropna! – To jest Rochus, pani. Padawan.
    Nie było wyjścia – musiał przeciwstawić się jej spojrzeniu. Zajrzał w te szafirowe, niezgłębione źrenice i gdy gubił się w poszukiwaniu ich dna, Mistrzyni poznawała wszystkie jego myśli. To było dziwne uczucie, jakby przejście przez wodospad igiełek.
    - Kto cię szkolił? – spytała.
    - Thracia Cho Leem, pani.
    Mistrzyni skrzywiła się lekko.
    - Dobrze, zobaczymy – mruknęła. Wyjęła swój dopiero odzyskany miecz świetlny, wręczyła mu go i odsunęła się kilka kroków. – Zaatakuj mnie!
    Rochus stał przez chwilę niezdecydowany, ważąc w dłoni obcą sobie rękojeść. Zdawało mu się, że wyczuwa jakąś cząstkę magii w liniach ornamentów. Jej miecz… Młodzieniec włączył klingę; jasny fiolet przepołowił mgłę. Tak, jej miecz!
    Zaatakował szybkim, brawurowym wypadem. Już po chwili łapał równowagę, dziwiąc się, w jaki sposób Mistrzyni mu umknęła – wrażenie niczym dym uciekający przez palce.
    - Nie postarałeś się – dobiegł go z boku jej głos. – Ale to dlatego, że nie chciałeś mnie zranić. Nie martw się o to i atakuj, aby zabić.
    Rochus nie chciał zacząć. Jeszcze bardziej nie chciał okazać słabości, ale przecież był zdolny. Jeśli zrobi coś Mistrzyni… Albo jeśli ona zrobi coś jemu…
    Yuvenall przelotnie skinęła mu głową, jakby chciała go zachęcić.
    Chłopak skoczył. Wywinął salto, ciął, wystąpił z kombinacją ciosów zakończoną prostym, lecz śmiertelnie skutecznym cięciem… Szarpnięcie wyrwało mu rękojeść z dłoni. Miecz świetlny zawirował w pędzie, posłał wokół siebie kaskadę fioletowych błysków.
    - Nieźle – Mistrzyni stała w bezpiecznej odległości. Nie był w stanie powiedzieć, jakie ruchy wykonała, aby mu uciec. – Musiałam wytrącić ci miecz. Jak na Jedi, wcale dobrze.
    - Jak na Jedi? – nie potrafił się powstrzymać. Łowczyni za plecami Lachezis wykonała ostrzegawczy gest.
    Mistrzyni nie okazała gniewu, tylko jej oczy osiągnęły jakby kolejny poziom ujemnej temperatury. Poziom, w którym woda zamarza w szafirowoniebieski lód.
    - Jak na kogoś kto pozwala innym wyznaczać swoją drogę.
    - Co przez to rozumiesz – tym razem postarał się mówić tak, aby okazać pokorę i jednocześnie samemu zachować godność – Madame?
    - Naprawdę chcesz się przekonać?
    Uśmiechnęła się – a uśmiech wciągnął go, zahipnotyzował, zafascynował każdą linią na kawowej skórze, każdym rozciągniętym tatuażem, każdą nadnaturalną, nieokreśloną nutą emocji…
    - Rochus! – dobiegł go dziwnie odległy krzyk Yuvenall.
    Ocknął się – aby stwierdzić ze zdumieniem, że znajduje się poza wysepką, na grobli.
    - A teraz spróbuj wrócić! – rozbawiony alt Lachezis.
    Młody Jedi rozejrzał się; jego przyszłą drogę stanowiło rozmiękłe, grząskie i bardzo podejrzane bagno. Ani śladu ścieżki, którą mógł się tu dostać. Nie stracił głowy, tylko sięgnął Mocą – tak jak się spodziewał, otaczająca wszystko siła pomogła mu znaleźć to, co niewidzialne dla oczu. Ostrożnie postawił stopę w wybranym miejscu i odetchnął z ulgą, gdy się nie zapadł. Rozpoczynała się mozolna wędrówka.
    Łowczyni i jej mentorka obserwowały jego starania. Rochus skakał z kępy na kępę, jego buty plaskały i rozchlapywały wodę. W końcu dotarł niemal do brzegu wysepki i gdy już ogarnęła go pełna ulgi pewność, że wyjdzie z próby zwycięsko… CHLUP! Noga zapadła mu się w podwodną dziurę. Zanim się obejrzał, Yuvenall była przy nim i pomagała mu się wyrwać. Grymas na jej twarzy miał w sobie trochę współczucia, a trochę rozbawienia.
    Co się stało?! Przecież był pewny, że trafi na stabilny grunt?! A może nie… Może zbyt się rozochocił, stracił koncentrację… Głupiec z niego, tak się zbłaźnić!
    Tak czy owak, niewyjaśniona pozostała sprawa, jak dostał się na groblę. Nie było to jeszcze dowodem jakichś nadzwyczajnych zdolności Mistrzyni, ale na pewno czyniło je coraz bardziej prawdopodobnymi. Wolałby, aby wszystko rozstrzygnęło się już w którąś stronę.
    - Lachezis, nie mamy czasu na zabawy – z irytacją zauważyła Yuvenall. – Rozumiem, że skoro kontaktowałaś się z Fettem, chcesz ubić jakiś interes.
    Kobieta lekko skinęła głową; cień kaptura pogłębił się na jej twarzy i niebieskie źrenice błysnęły tym jaśniej.
    - Rzeczywiście.
    - To coś związanego z Kryształem Tii-Shaary, prawda? I ważnego. Inaczej nie przybyłabyś tutaj.
    - Cóż, wolę trzymać rękę na pulsie.
    - O co chodzi? Chcesz mnie wynająć?
    - Nie całkiem – Mistrzyni wzruszyła ramionami. – Nie miałabym czym opłacić twoich usług. Ale tak, mam interes do łowcy. Krótko mówiąc, chcę mieć wpływ na to, w czyje ręce wpadnie Kryształ.
    - Więc nie zamierzasz włączyć się do poszukiwań? – nutka zawodu zagrała w głosie Yuvenall.
    Mistrzyni pokręciła głową.
    - Wiesz, że tego bym nie zrobiła. Nie znaczy to jednak, że nie dopomogę którejś ze stron. Jak zwykle wspomogę cię radą.
    - To zaszczyt usługiwać tobie, Madame – łowczyni skłoniła się ironicznie, a Lachezis się skrzywiła. – Czy Lady zechce przejść teraz do konkretów?
    - Nie igraj ze mną, Aniele Śmierci. Zgon waży się równie łatwo na ostrzu świetlnego miecza, co na lufie twojego blastera.
    Zajęli miejsca wśród kamieni; błoto skapujące z Rochusa znaczyło biel głazów brudnymi liniami.
    - Zdaje się, że wiesz wszystko o naszym zadaniu – zagadnęła Yuvenall. – Co więc sądzisz o łowcach, z którymi przyjdzie nam się zmierzyć? Mówisz, że chcesz mieć pewność, w czyje ręce wpadnie Kryształ, a skoro odezwałaś się do nas, musisz typować mnie na zwycięzcę… Ale gdybyś wiedziała, że wygram, nie oferowałabyś pomocy.
    - Prawidłowe rozumowanie. Mam wątpliwości, czy ty, Yuvenall, albo twój towarzysz zdołacie dotrzeć do kryształu. I nie chodzi tu wcale o konkurencję.
    - Sądziłam, że zgromadzili się tu jedni z najlepszych!
    - Inni łowcy to mniejszy z problemów. Zapewniam cię, że w walce z kryształem każdy z was będzie najgorszym wrogiem dla samego siebie.
    Ani łowczyni, ani Rochus nie potrafili znaleźć na to odpowiedzi. Lachezis ciągnęła więc swój wywód:
    - Żaden z was nie wie, co tak naprawdę go czeka, gdy przyjdzie mu zmierzyć się z kryształem. Uważacie, że najtrudniejsze będzie prześcignięcie lub pobicie innych łowców… Przeceniacie się nawzajem, Yuvenall! Zapominacie o celu podróży, a to wcale nie jest zwykły kamień. Spodziewacie się, że nie będzie broniony? Błąd. Będzie i to przez coś gorszego niż potwory czy najemnicy. Tii-Shaara broni się sam.
    - Co chcesz przez to powiedzieć? – łowczyni zmarszczyła brwi.
    - To, że żaden z waszych zleceniodawców nie jest świadomy, co naprawdę pragnie zdobyć. Znają ledwie część prawdy o Krysztale, zależy im tylko na jednym aspekcie jego Mocy. Ale Tii-Shaara i tak upomni się o swoje.
    - Mówisz, jakby to myślało!
    - „Myśl” to złe określenie. Ale jest wiele form życia, a stworzenie żywe reaguje na bodźce.
    - Możesz podać przykład czegoś takiego?
    Oczy Lachezis były nieprzeniknione, wszelkie emocje topiły się w nich zanim ktokolwiek zdążyłby je rozszyfrować.
    - Klątwy.
    - Więc ten kryształ jest przeklęty?
    - Nie spiesz się z wyciąganiem wniosków. Cierpliwość jest cnotą łowców, Yuvenall.
    Dziewczyna westchnęła. Rochus również zrozumiał, że Lachezis nie chce im powiedzieć tego, co wie.
    - Mówiłaś, że masz dla nas jakąś radę. Do tej pory poprzestałaś na sugestiach co do zagrożeń, które nas spotkają.
    - Oto rada, której pragniesz: gdy już odkryjesz, gdzie znajduje się kryształ, nie wchodź tam. Nie ty, Yuvenall.
    Łowczyni nie zdołała ukryć zaskoczenia.
    - Jak w takim razie mam go zdobyć?! – rozejrzała się w poszukiwaniu pomysłu. – Posłać Rochusa?!
    - Nie jestem pewna, czy mu się uda. Chociaż jemu Tii-Shaara nie grozi tak bardzo jak tobie.
    - Dlaczego?! Bo jest Jedi, tak?! Lepiej radzi sobie z Mocą?! – w jej słowach była gorycz. Najwyraźniej łowczyni poczuła się głęboko dotknięta, a może zawiedziona. Do tej pory zdawało się, że Lachezis zależy na jej umiejętnościach, ceni ją jako najlepszego łowcę na Dagobah.
    - Jego umiejętności w posługiwaniu się Mocą nie mają tu nic do rzeczy. Właściwie, niczyje zdolności nie pomogą.
    - Nawet twoje?
    Mistrzyni patrzyła na nią srogo.
    - Ja nie zamierzam kraść kryształu.
    - Czyli ktoś go posiada?
    - Inne słowo. Nie zamierzam go więzić.
    Yuvenall z rezygnacją załamała ręce.
    - Miałam nadzieję, że powiesz mi, gdzie go szukać.
    - Zapewniam cię, że możecie znaleźć go sami. Jesteście wystarczająco wrażliwi na Moc.
    - Przynajmniej jedno… A więc kryształ wysyła jakieś zakłócenia.
    - Jedyne w swoim rodzaju. Na razie tyle chciałam wam przekazać – Lachezis wstała.
    - Dobre i to. Gdzie mamy cię szukać w razie potrzeby?
    - Jeśli naprawdę zajdzie potrzeba, sama was znajdę.
    - Mistrzyni…
    - Aniele?
    - Nie… Jednak nic.
    Rochus ze zdziwieniem obserwował swoją towarzyszkę. Nie przypuszczał, że równie okrutna profesjonalistka może wyglądać tak… dziecięco. Jak sierota, która na pięć minut zyskała dom i teraz znów go traci.
    - Uważaj na siebie, Aniele. Będę w pobliżu.
    Lachezis odwróciła się i odeszła, powoli, spokojnie, jakby wcale nie musiała wyszukiwać drogi wśród bajora.
    Rochus odprowadzał ją wzrokiem. Czuł się oszołomiony i roztrzęsiony, jakby ktoś naruszył szkielet, na którym do tej pory opierał całe swoje życie. Bo ona zachwiała jego najwyższą filozofią.
    Poważne pytania…
    Gdzie rośnie kwiat paproci?
    Jak odnaleźć srebrną rybkę tryumfu w morzu rtęci?
    - Czy ona zawsze mówi zagadkami?
    - Lachezis nigdy nie zdradza niczego wprost. Tak jak wszystkie wyrocznie.
    - Naprawdę zda się na nas? Z tego wszystkiego wynikałoby, że do niczego nie jesteśmy jej potrzebni.
    - To Jedna Trzecia Przeznaczenia. Nigdy nie ingeruje w ustalony los. Jak myślisz, czemu istota równie potężna pozostaje nieznana? Tylko dlatego, że sama nie podejmuje działań. Lachezis ma niepojęte zasady, a jeśli cokolwiek zdecyduje, nie ustąpi. Nie przekonasz jej, ja już próbowałam. Mogłaby pozabijać nas wszystkich i zabrać Kryształ, ale to sprzeczne z jej filozofią. Zrobi wszystko, aby nam pomóc, ale nie włączy choćby raz świetlnego miecza.
    Rochusowi wcale się nie wydawało, że Mistrzyni rzeczywiście miała wobec nich dobre zamiary. Enigmatyczna rozmowa, więcej plącząca niż prostująca… I to spóźnienie z powodu „ważnych spraw”…
    Co jeśli naprawdę chciała ich odciągnąć od statku?
    Nie wiedział, jak wiele prawdy było w jego domysłach.

    Rona’dul włóczył się w pobliżu ‘Slave’a I’. Yuvenall i Rochus zostawili go, aby pilnował statków; miał też patrzeć, czy czujniki ‘Slave’a I’ nie wskazują przybycia kolejnych łowców. Nie to jednak było najważniejsze.
    Nie wiem, jak Madame zareaguje na istotę, której umysłu nie będzie w stanie przejrzeć. Najprawdopodobniej zirytuje ją to – powiedziała młoda łowczyni.
    Jego towarzysze wyruszyli na spotkanie. Rona wykorzystywał wolny czas, aby zapoznać się z nową dla siebie planetą. Prawdę mówiąc, nie było tu wiele do obejrzenia. Wszędzie błocko, jakieś ponure drzewa i porosty, nieznane stworzonka odzywające się z kryjówek…
    - Ciekawostka – dobiegł go spokojny, dziwnie modulowany głos.
    Odwrócił się na pięcie.
    To była kobieta – w pierwszej chwili pomyślał, że należy do rasy ludzkiej, ale to było tylko wrażenie. W zasadzie od ludzi dzieliły ją całe lata świetlne, chociaż była zbudowana jak oni. Miała w sobie bowiem coś, co odróżniało ją od wszystkich istot, które Yuuzhanin do tej pory zobaczył.
    OCZY.
    Najbardziej zbliżone do oczu Yuvenall, tak jak tamte niezgłębione i tajemnicze… Ale w tych bezkresnych studniach niebieskości kryło się zarazem coś nieogarnionego dla umysłu. Może tylko dla intuicji…
    - Istota nieczuła na Moc – stwierdziła. – W dodatku istota rozumna.
    Rona sam nie wiedział, czy była to kpina, czy pochwała. Zbyt był zaskoczony, aby się zastanawiać.
    - Kim jesteś? – coś zaczynało mu świtać w głowie. Mistrzyni, z którą mieli się spotkać Rochus i Yuvenall…
    - Jestem tą, która zaoferowała się wam pomóc.
    - Yuvenall poszła szukać cię na bagnach!
    - Wiem. Przecież sama ją tam wysłałam.
    Rona’dul zamilkł. Czuł się skołowany.
    Kobieta podeszła do niego powoli. Wśród swojej rasy musiała uchodzić za wysoką. Zatrzymała się tuż obok i zajrzała mu z bliska prosto w oczy. Rona stał poza Mocą, ale nawet on nie mógł pozostać obojętny wobec tego spojrzenia, w którym umierały i rodziły się granatowe gwiazdy.
    - Tylko ty możesz zdobyć kryształ Tii-shaary – powiedziała. Nie było to żadne pełne pasji wyznanie. Zwykłe, zimne jak błękit stwierdzenie faktu. – Inni mają pewną szansę… Ale ty miałbyś prawie pewność.
    - Tylko ja mogę go znaleźć?!
    - Nie słuchasz mnie. Masz z nich wszystkich najmniejsze szanse na znalezienie Kryształu. Ale wiedząc, gdzie on jest, mógłbyś do niego dotrzeć.
    - Co masz na myśli? – spytał. Nie wydawało mu się, aby przewyższał zdolnościami łowieckimi profesjonalistę w stylu Yuvenall. Inaczej przecież by jej nie wynajęli.
    Kobieta wzruszyła ramionami.
    - Przyjdź jutro pod potrójne drzewo, dwie godziny drogi na wschód stąd. Nie powinieneś się zgubić, jeśli pójdziesz prosto. Rozpoznasz je z łatwością, jego trzy korony wyrastają z tego samego pnia.
    Odwróciła się i zaczęła oddalać miarowym, spokojnym krokiem.
    - Jeszcze jedno – dodała, zatrzymując się nagle. Obejrzała się; pojedynczy płomyk jej źrenicy mignął w cieniu kaptura. – Bądź sam.
    Odchodząc, Mistrzyni powoli roztapiała się we mgle…




    Uff... długie to, ale ciekawe! Ja po prostu kocham moją Mistrzynię, moją Jedną Trzecią Przeznaczenia i jej "radosną twórczość" . Powodzenia ANOR przy pisaniu kolejnej części ^.^
    Pa!
    Yuv the "Zakochana w Cainku" Żmijka
    PS. Nie zapominajcie o nas! My ciągle tu jesteśmy i piszemy! A wy nie ^.^

    LINK
    • Powrót Thrawna

      koko 2005-10-01 09:40:00

      koko

      avek

      Rejestracja: 2005-07-07

      Ostatnia wizyta: 2023-02-09

      Skąd: Toruń




      -Podporuczniku Tchel, co to za prom?
      Głos kapitana Paelleona poderwał młodego oficera na baczność.
      -Nie nadał żadnego komunikatu, ale według raportu patrolowca systemowego H-119 posiada transponder IFF Imperial Navy... Wyszedł z nadprzestrzeni przy boi nawigacyjnej DRX-1456.
      Ciekawe - pomyślał weteran pół wieku służby we flocie, najpierw Republiki Galaktycznej, potem Imperium - z tego kierunku nie przybywały dotąd żadne statki. Dzikie Odległe Rubieże nie miały zbyt intensywnych kontaktów handlowych z resztkami niegdyś obejmującego całą cywilizowaną część Galaktyki Imperium. Skąd się tam wziął imperialny prom? I dlaczego nie podał identyfikacji?
      -Niech myśliwce go przechwycą i eskortują w zasięg naszego promienia ściągającego. I dajcie dwie drużyny szturmowców do hangaru, nie chcę żadnych niespodzianek!
      Załoga mostka "Chimery" zaczęła przekazywać rozkazy dowódcy. Klucz myśliwców Tie patrolujący okoliczną przestrzeń zawrócił w kierunkupromu, który najwyraźniej i tak kierował się ku potężnej sylwetce gwiezdnego niszczyciela. Paelleon rzucił krótkie: "Pierwszy oficer, przejąć dowodzenie!" i ruszył ku turbowindzie.

      Pasażer promu z uśmiechem obserwował manewry myśliwców wokół jego transportowca.
      Będzie z niego znakomity szef sztabu. Nie jest geniuszem, ale zna się na robocie floty, ma wielkie doświadczenie. I umie działać samodzielnie, dowiódł tego organizując odwrót spod Endor. Chętnie poznam Gilada Paelleona.

      Prom z charakterystycznym sykiem hydrauliki podwozia osiadł na płycie lądowiska. Szturmowcy na stanowiskach odbezpieczyli broń. Opadającą rampę wejściową okryła mgła skondensowanych oparów. Wynurzył się z niej obcy - obcy o błękitnej skórze i czerwonych, gorejących oczach. Obcy w białym mundurze Wielkiego Admirała.
      -Wybaczy pan, kapitanie Paelleon, że nie podałem żadnych danych przez radio. Ale nie chcemy chyba żeby jakiś niebacznie nadany komunikat został przechwycony przez szpiegów Rebelii.
      Na wszystkie demony przestrzeni! Paelleon mógł się spodziewać wszystkiego, ale Wielki Admirał - i to jakiś obcy! Tymczasem nieznajomy kontynuował:
      -Nazywam się Thrawn. Niniejszym obejmuję dowództwo nad tym okrętem. Oto mój osobisty datacylinder identyfikacyjny. Kapitanie Paelleon, zechce pan sprawdzić go w okrętowej bazie danych...
      -Tak jest, panie Admirale... Proszę za mną... A to, kto?
      Niewysoka szara sylwetka o dziwnie kocich ruchach postępowała krok w krok za Wielkim Admirałem. Thrawn zerknął na Paelleona i uśmiechnął się.
      -To mój osobisty ochroniarz, Rukh. Jego pobratymcy są wielce użytecznymi sojusznikami Imperium - zwą się Noghri. Pewnie pan o nich nie słyszał, ale zapewniam pana, że okażą się wielce użytecznymi w naszej misji.
      - Jakiej misji? - wyrwało się Paelleonowi.
      - Zapomniał pan treść przysięgi? - lodowato zabrzmiał głos Thrawna. "Służyć i Chronić Imperium" - dopóki Imperial Navy będzie wierna tej dewizie, dopóty Imperium nie zginie. Naszą misją jest zgniecenie Rebelii i odbudowa świetności Imperium! Zapewniam pana, że stan rzeczy wkrótce bardzo się zmieni...

      Kilka minut później w kabinie dowódcy Thrawn zasiadł w wygodnym fotelu i skinął na ochroniarza, który bezszelestnie zniknął za drzwiami.. Paelleon przypatrywał się w milczeniu niezwykłemu przybyszowi, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Thrawn rozwiązał jego problem, zaczynając rozmowę.
      -Zapewne jest pan zdumiony moim wyglądem, kapitanie. Imperator nie miał zaufania dla obcych, ale potrafił docenić dwie cechy: lojalność i fachowość. Nie byłem szerzej znany we flocie, ponieważ moje misje z reguły wymagały dyskrecji lub były przeprowadzane w Odległych Rubieżach. Ostatnie zadanie zabrało mi kilka lat, i chociaż sytuacja samego Imperium uległa dramatycznym zmianom na niekorzyść, nie mogłem pozwolić sobie na przerwanie działań o najwyższym znaczeniu dla bezpieczeństwa całej Galaktyki. Lecz teraz możemy rozpocząć kontrofensywę przeciw Rebelii, która ostatecznie ma doprowadzić do pełnego odrodzenia Imperium. Domyślam się, że ma pan niejakie podejrzenia wobec mnie, ale zapewniam pana, kapitanie Paelleon, że nie jestem przebierańcem ani szarlatanem. Nasza pierwsza wspólna akcja będzie miała na celu zarówno potwierdzenie moich zdolności dowodzenia, jak ocenę zdolności bojowych pańskiego okrętu. Zna pan dawną bazę w systemie Paakuni?
      -Tak, słyszałem, że piraci mało jej nie zdobyli we współpracy z rebeliantami jeszcze w czasie budowy. Ale potem chyba została opuszczona przez siły Imperium...
      -Akurat to przypuszczenie jest błędne. Po bitwie pod Endor rebelianci skoncentrowali się na ich zdaniem ważniejszych systemach ze stołecznym Coruscant na czele. Piraci nie mieli zaś dosyć zasobów, żeby zdobyć tę bazę, ograniczyli się więc do permanentnej blokady. Naszym zadaniem będzie przerwanie blokady i ewakuacja bazy. Ludzie i sprzęt tam związani będą przydatni już wkrótce do działań ofensywnych przeciw Rebelii. Poza tym wielu z nich współpracowało już ze mną, bowiem to ja nadzorowałem budowę tej bazy. Można powiedzieć, że czuję się za nich odpowiedzialny...

      Kolejny nudny patrol, myślał Muadhakar. Jego Y-wing orbitował wokół Paakuni VI mając oko na imperialną platformę bojową. Nawet teraz kilka czujnych myśliwców Tie krążyło nad stacją kosmiczną. No cóż, nawet dwa dywizjony Y-wing, którymi dysponowała ich grupa nie były w stanie zniszczyć platformy bojowej z chmarą myśliwców Tie na karku. Gdyby ci przeklęci rebelianci ich nie opuścili, dawno temu pozbyliby się imperialnej psiarni!
      Nagle, z charakterystycznym pseudoruchem, z nadprzestrzeni wyskoczyły dwa frachtowce. Wyglądało na to ze Imperialni próbują przesłać posiłki lub zaopatrzenie!
      -Chłopaki ruszcie się! Startować skurczybyki!
      Dowódca Paakuńskich myśliwców, Hargath, poganiał pilotów biegnących do maszyn w hangarze ich bazy. W kilka minut od alarmu podniesionego przez Muadhakara byli w kosmosie na kursie przechwytującym imperialne frachtowce.
      -Nie marnować torped, zdjąć tarcze laserami i zjonizować. Szef już ruszył naszą korwetę...

      Na mostku "Chimery" duży wyświetlacz pokazywał odliczany czas do zakończenia hiperskoku. Paelleon spojrzał z niepokojem na cyfry. Wysyłanie dwóch frachtowców bez osłony było wystarczająco niebezpieczne. Sprzężony skok dwóch dużych okrętów wojennych był praktykowany nieraz, ale tak blisko planety było to jego zdaniem niepotrzebne ryzyko.

      Dywizjony Muadhakara i Hargatha miały już niedaleko do frachtowców, gdy w słuchawkach pilotów rozbrzmiał okrzyk.
      -Uwaga! Mamy towarzystwo!
      Hargath obejrzał się i zdębiał. Imperialny krążownik przechwytujący!
      -To pułapka chłopaki - rzucił do mikrofonu - aktywujcie torpedy i namierzajcie tego przechwytywacza, zapomnijcie o frachtowcach!
      Y-wingi zatoczyły łuk i skierowały się na nowo przybyły okręt wojenny.

      -Widzi pan, kapitanie Paelleon, z chwilą, kiedy wejdziemy w promień działania generatorów grawitacyjnych, automatycznie wyjdziemy z nadprzestrzeni - wyjaśnił Thrawn. W precyzyjnie wybranym miejscu, na dodatek.
      Za oknami mostka smugi światła nagle zmieniły się w pole gwiazd.
      - Dywizjony pierwszy do czwartego startować! Myśliwce Tie atakują pirackie myśliwce, Interceptory mają przechwytywać torpedy. Nie możemy stracić "Harpii"!

      Hargath desperacko starał się skoncentrować na odpaleniu torped. Jego towarzysze wdawali się w walkę z myśliwcami, ale on przerzucił pełną moc na silniki i gnał ku krążownikowi przechwytującemu. Wiedział, że jego jedyną szansą jest ucieczka w nadprzestrzeń, ale żeby to zrobić musiał pozbyć się grawitacyjnej studni generowanej przez ten cholerny okręt! Teraz! Brzęczyk i lampka zasygnalizowały namierzenie celu przez torpedy. Naciskał spust dopóki nie odpalił wszystkich pocisków. Przez moment myślał, że mu się uda, ale potem jego salwę przechwycił klucz imperialnych myśliwców. Ani jedna torpeda nie dotarła do celu. Rozejrzał się - większość Y-wingów już była zniszczona. Wiedział, że jego los był przesądzony. Imperialną karą za piractwo była śmierć, a dla oszczędzenia czasu jeńców zwykle nie brano. Salwa ognia laserowego zatrzęsła jego statkiem - na ogonie siedziały mu już trzy imperialne maszyny...

      - Nie niszczyć tej korwety, zdobyta może się nam przydać. Thrawn wstał z fotela i spojrzał na Paelleona.
      - Chodźmy kapitanie, złożymy wizytę załodze tej stacji.
      Paelleon nie miał już wątpliwości, załoga bazy i dane z jej archiwum mogły tylko potwierdzić to, co widział: znakomitego stratega w akcji. Kogoś, kto w pełni zasługiwał na rangę Wielkiego Admirała. Stary weteran uśmiechnął się pod wąsem. Wygląda na to, że nadchodzą ciężkie czasy dla zdrajców i rebeliantów!

      LINK

ABY DODAĆ POST MUSISZ SIĘ ZALOGOWAĆ:

  REJESTRACJA RESET HASŁA
Loading..