Prequele "Star Wars" od George`a Lucasa są tak niezwykłe, że raz się ma wrażenie, że są aż nadto piękne, treściwe i takie, jakby nie można było się bez nich obejść; z drugiej strony można dojść do wniosku, że są one zbyt napuszone, zlewające w tło nie angażujących się kompletnie w nastrój - każdą sekundę mającego konkretnie wyglądać filmu, postaci. Prequele są również pełne dziwnych zgrzytów, przy których Anakin podrywający Padme, zwierzający się jej o jej obecności w jego snach i flirtujący z nią w romantycznym otoczeniu cudownego Naboo, poprzez oczarowanie urodziwej Padme lewitującym kawałkiem gruszki lądującym w jej buzi, wygląda jak lekkie odstępstwo, jak coś naturalnego. Takimi ,,ujmami" w "Ataku Klonów", które przebijają melodramat wybrańca Mocy są super-ultra bierni i spokojni Mace Windu oraz Obi- Wan. Również w tym względzie wybija się hipokryzja Zakon Jedi, czyli niedostrzeżenie tego, kto kryje się za postacią Lorda Sithów, o którym głośno Rada Jedi zaczęła mówić w "Epizodzie I, Mroczne Widmo".
Dwa dni temu obejrzałem "Star Wars: Ep. II, Atak Klonów", w wydaniu steelbookowym na Blu-Rayu. Zaczyna dostrzegać się powoli coraz więcej błędów tej produkcji, lecz moi drodzy... ciągle są to "Gwiezdne Wojny", ciągle są to Prequele, które są wyjątkowe i naprawdę, osobiście, bardzo mocno je cenię, wciąż trzymam je ciepło w serduchu, i zawsze z racji uznania wkładu w rozwój "Uniwersum Gwiezdnych Wojen" będę oceniał je bardzo wysoko.