BUMBLEBEE jest całkiem przyjemnym, bardzo oldskulowym filmem. Akcja rozgrywa się w roku 1987, i wszystko co widzimy na ekranie wprost krzyczy "lata 80-te!", a sam film przypomina klasyczne kino przygodowe dla nastolatków z tamtej epoki. Widać wyraźnie, że twórcy naprawdę, naprawdę starali się z całych sił, żeby ich dzieło miało klimat, serce i emocje. Może nie działa to do końca, w 100% sprawnie, ale za dobre chęci należą się brawa. Naprawdę niełatwo jest zrobić dobry film opierając się na takim materiale źródłowym (czyli po prostu wielkie roboty robiące totalną demolkę).
BUMBLEBEE jest bardzo komiksowy, w tym znaczeniu, że nie sili się na żadnego rodzaju pseudo-realizm, jak to było u Baya. Mamy tu bardzo prostą historyjkę fantasy opowiedzianą z dużą sprawnością, bez prób zrobienia najbardziej "epickiej" rozwałki w historii. Rdzeniem filmu jest jednak relacja B z Charlie, i o dziwo ogląda się to miło. Bohaterowie są sympatyczni i widać rodzącą się między nimi więź. Charlie jest dość interesującą bohaterką z prawdziwym tłem i motywacjami. Nawet B ma swój konkretny charakterek, mimo bycia "syntetyczną" postacią, na dodatek pozbawioną kwestii dialogowych. Antagoniści też nie są tylko niemymi potworami. Ludzcy bohaterowie drugiego planu są całkiem sensowni i mają swoje miejsce i cel w opowieści. John Cena jest komiczną parodią trepów z filmów Baya i jednocześnie jedynym głosem rozsądku w armii (rzuca przezabawną kwestię, próbując odwieść swoich przełożonych od pomysłu współpracy z polującymi na B: "przecież oni się do cholery przedstawili jako DECEPTIKONI!", myślałem, że padnę). Na szczęście nie wsadzono na siłę żadnego romansu, a układ Charlie z Memo to czyste koleżeństwo - chociaż biedny Memo liczy na coś więcej, ale w sposób oczywisty został skierowany do Friendzone. Co za ulga po tych wszystkich Bayowych udanych romansach!
Pod względem oprawy audio-wizualnej BUMBLEBEE zjada Transformersy Baya na śniadanie. Nie tylko widać postęp techniczny, ale również sam design postaci i koncepcja scen akcji (a jest ich kilka) ma o wiele większy sens. Tym razem pamiętałem jak wyglądają poszczególni "roboci" bohaterowie i byłem w stanie ich od siebie odróżnić. Sam B jest wizualnie bardzo charakterystyczny, a kiedy przychodzi co do czego, jest całkiem sprawnym zabijaką. Jest to wszystko zrobione z głową, bo B w porównaniu ze swoimi przeciwnikami jest malutki, musi więc nadrabiać agresją i pomysłowością w walce. Sceny starć zrobione są tak, że wiadomo co się dzieje, i kto gdzie jest.
Muzycznie - oryginalna ścieżka dźwiękowa jest trochę nudna ale za to jest dużo muzyki "z epoki",i to robi nawet fajny klimat.
Ale najważniejsze jest to, że ten film nie traktuje widzów jak idiotów, a materiał źródłowy z odpowiednim szacunkiem. I dzięki temu wszystko trzyma się kupy, mimo swojej totalnej absurdalności. Bay, od samego początku w sposób aktywny nabijał się ze swojej publiki, i co gorsza świadomie obrażał ją (poważnie, jeżeli ktoś jest zainteresowany, proszę obejrzeć cykl video esejów Lindsay Ellis pt "The Whole Plate"). Bay, będąc kompetentnym filmowcem, celowo łamał wszystkie reguły języka filmowego, żeby tylko pokazać publice palec i powiedzieć jej "ja was prostaki obrażam, a wy i tak oglądacie moje filmy". Na szczęście ktoś w końcu gościa odsunął, chociaż moim zdaniem facet za całokształt swojej twórczości powinien dostać takiego kopa, żeby sam na Cybertron doleciał... albo przynajmniej żeby nie miał już nigdy nic wspólnego z Transformerami.
Ogólnie, film jest całkiem porządny, żadne arcydzieło, ale nadrabia fajnym klimatem lat 80-tych i dobrymi chęciami twórców. Zupełnie inna rzecz niż to paskudne, nieoglądalne g... faceta o nazwisku na B. Mam nadzieję, że spodoba się widzom, bo jeżeli w ogóle robić filmy o robotach zmieniających się w auta i samoloty, to właśnie takie. Ja nie jestem ani fanem, ani znawcą Transformersów ale z tego co słyszałem, "prawdziwi fani" zaakceptowali Bumblebee, więc jest nadzieja na przyszłość. Moja ocena w oldskulowej skali : mocna trójka, a za dobre chęci, "na zachętę" nawet 3+.