TWÓJ KOKPIT
0
FORUM Opowiadania

Droga do wieczności (Cienie Jedi II)

Ricky Skywalker 2016-07-19 14:05:22

Ricky Skywalker

avek

Rejestracja: 2002-07-12

Ostatnia wizyta: 2024-01-10

Skąd: Bydgoszcz

Tak sobie pomyślałem, że skoro nieśmiało odradza się na Bastionie idea pisania fanfików, opublikuję i swój niedokończony tekst sprzed 12 lat. A co tam!

Dawno, dawno temu, w pięknych czasach, kiedy EU wciąż się rozrastało, a obecni weterani Bastionu nudzili się w gimnazjum i szkole średniej, kwitł na Bastionie ruch fanficowy. Pisał Shedao, pisał Misiek, pisało wielu forumowiczów, którzy do dziś tu działają, i jeszcze więcej takich, którzy nie zaglądają tu od dłuższego czasu.

Powstawały nawet crossovery - tzn. zapożyczanie postaci i wątków między nami, twórcami, dzięki czemu nasze dzieła tworzyły jeden, w miarę spójny, bastionowy kanon

Wśród moich opowiadań sztandarowym projektem była powiastka zatytułowana "Mroczne Imperium: Cienie Jedi", opublikowana tu:

http://star-wars.pl/Tekst/322

Ukończyłem ją w 2004 roku (mając lat 16) - szczególnie z dzisiejszej perspektywy mogę stwierdzić, że żadne wielkie dzieło to nie jest. Ale nawciskałem tam prawie tyle nawiązań do EU, co Luceno. Przez kolejne 10 lat rozwoju EU kilka z nich się zdezaktualizowało (Jax Pavan przede wszystkim), ale reszta do dziś nie kłóci się z jedynym, prawdziwym kanonem

Od początku tamten fanfic miał mieć kontynuację - roboczo zatytułowaną "Droga do wieczności" i rozgrywającą się 9 lat po pierwszej części (czyli równo z dylogią "Ręka Thrawna"). Powstało 5 rozdziałów (jeszcze w 2004 i na początku 2005 roku) - a potem z braku czasu, weny i z uwagi na tysiące ważniejszych zajęć nic się z tym nie działo. Potem miałem przez chwilę chęć wrócić do tego tekstu, ale akurat pojawiło się TCW i przez ten burdel, jaki ów serial wprowadził do EU, znowu odechciało mi się pisać

Potem do idei, które miały być zawarte w "Drodze do wieczności" powróciłem na chwilę, częściowo, w krótkim tekście "W imię Imperatora":

http://star-wars.pl/Tekst/1912

...a pierwotne 5 rozdziałów sobie leżało nadal na dysku i wiadomym było, że projekt nie będzie dokończony - czytałem coraz mniej SW, a poza tym: nie miałem już czasu na aż tak długie teksty.

Ale pomyślałem sobie, że jak mają leżeć, to niech będą do poczytania tu - może kogoś zachęcą do spróbowania własnych sił?

Ostrzegam - tekst był pisany dawno temu - dziś bym, jako osoba 11/12 lat starsza napisał to zupełnie inaczej. Poza tym: pisane to było zanim ktokolwiek choćby pomyślał o wydaniu Karmazynowego Imperium III i wszystkich książek post-NEJ, w tym "Ciosu łaski" - więc pewne niezgodności mogą istnieć

Jeśli ktoś poświęci czas, by to przeczytać, to życzę miłej zabawy

LINK
  • Rozdział I

    Ricky Skywalker 2016-07-19 14:05:48

    Ricky Skywalker

    avek

    Rejestracja: 2002-07-12

    Ostatnia wizyta: 2024-01-10

    Skąd: Bydgoszcz

    Coruscant

    Fioletowe niebo powoli ciemniało, zasnuwane przez olbrzymie, burzowe chmury. Gdzieś w oddali dał się słyszeć grzmot pioruna, mroczny i głęboki jak podziemne czeluście miasta. Miasta, które w wyniku trwającej tysiące lat rozbudowy zajęło już właściwie całą powierzchnię planety.
    Planety, która była jednym, wielkim miastem.
    Właśnie dlatego, a także z wielu innych powodów, Coruscant od zawsze była stolicą najważniejszych galaktycznych federacji. Od Starej Republiki, poprzez Imperium - aż do utworzonej przez dawny Sojusz Rebeliantów Nowej Republiki. Była symbolem władzy - kto rządził na Coruscant, ten rządził galaktyką. Prosty rachunek, bez krztyny zbędnej matematyki.
    - O czym myślisz, Loran?
    Stojący przy oknie ciemnowłosy mężczyzna odwrócił się niespiesznie. Mimo upływu czasu Garik Loran, zwany także Buźką, był wciąż tak samo przystojnym mężczyzną jak wtedy, gdy grywał główne role w imperialnych holofilmach. Krótkie, elegancko uczesane włosy, intensywnie zielone oczy i zabójczy uśmiech były dokładnie tym, czego potrzebował facet do poderwania wymarzonej kobiety.
    - O niczym szczególnym, panie generale. - Buźka westchnął cicho i zajął miejsce w fotelu naprzeciwko swojego rozmówcy. - Zastanawiałem się tylko, co by się stało, gdyby Coruscant padło.
    - Coruscant padało już wiele razy, mój drogi - Brwi generała Rieekana, aktualnego szefa Wywiadu Nowej Republiki, powędrowały w górę. - Zdawało mi się, że komu, jak komu, ale tobie nie muszę udzielać lekcji historii, Loran.
    Buźka uśmiechnął się lekko.
    - Tak, ale... nie chodzi mi o fakt odbicia planety przez Imperium. Myślałem o upadku ostatecznym. Zniszczeniu. Zmieceniu całego miasta z powierzchni. To byłoby jak koniec pewnej epoki. Upadek naszej cywilizacji.
    Dyrektor Wywiadu skinął głową w zadumie.
    - Miejmy nadzieję, że ten dzień nigdy nie nadejdzie - westchnął. Przez chwilę nic nie mówił, wpatrzony w szalejącą za oknem burzę. Przyjrzawszy się jego zmęczonej, pomarszczonej twarzy, Loran przypomniał sobie, że życie Carlista Rieekana nie należało do najłatwiejszych. Urodzony na Alderaanie, już jako młodzieniec wstąpił do Wielkiej Armii Republiki, walczącej w Wojnach Klonów. Później, gdy w wyniku przewrotu Kanclerza Palpatine’a Republika przestała istnieć, Carlist wrócił na rodzinną planetę, gdzie wiele lat potem przyłączył się do Rebelii. W Sojuszu przeszedł długą drogę - od dowódcy Bazy Echo na Hoth, poprzez ministra stanu aż do obecnej funkcji dyrektora Wywiadu. Drogę długą, a zarazem niełatwą - a jednak znalazł w sobie tyle siły, by ją przebyć.
    Po dłuższej chwili zamyślenia Rieekan odwrócił się do Buźki.
    - Mieliśmy jednak zajmować się czymś innym, niż dywagacjami na temat przyszłości stolicy, nieprawdaż? - rzekł z tajemniczym uśmiechem. - Domyślasz się może, o co mi może chodzić?
    Loran wzruszył ramionami, udając skupienie; po chwili na jego twarzy pojawił się wystudiowany, figlarny uśmiech.
    - Biorąc pod uwagę wszystkie możliwości, których raczej nie ma wiele, i odrzucając wszystkie nieprawdopodobne, nie może panu chodzić o nic innego, jak tylko o kolejną misję dla Eskadry Widm.
    Generał prychnął z rozbawieniem.
    - Brawo, Buźka. Bezbłędna dedukcja. Jak sądzisz, z czym może być związane to zadanie?
    - Z pewnością nie z kryzysem bothańskim. To by było zbyt proste. Wszystkie serwisy HoloNetu mówią tylko o tym od czasu tamtej pamiętnej debaty w Senacie. A już szczególnie teraz.
    Rieekan przygryzł wargę; rzeczywiście, sytuacja Bothan komplikowała się coraz bardziej. Pomijając fakt wyciągania na światło dzienne brudów, które większość z nich przez wiele lat usiłowała bardzo starannie zatuszować, sprawa Caamasi, podzieliwszy Nową Republikę na dwa obozy, mające odmienne poglądy na temat sposobu ukarania Bothan za tę straszną zbrodnię, stała się ostatnimi czasy najlepszą wymówką do załatwiania zadawnionych konfliktów międzyrasowych. Łatwo było przewidzieć, iż prędzej czy później może się to skończyć czymś więcej, niż tylko bitwą na słowa.
    A pierwszą ofiarą tej prawdziwej walki byłaby zapewne Nowa Republika, rozbita od wewnątrz przez destrukcyjną wojnę domową.
    - Poza tym, generale - ciągnął Buźka po chwili zamyślenia - Eskadra Widm zawsze działa w cieniu. Można się więc spodziewać, że także i tym razem, w chwili, gdy cała galaktyka szuka dokumentów dotyczących zagłady Caamas, my będziemy zajmować się czymś zgoła innym. Mam rację?
    - Jak zwykle, Loran - westchnął. - Ale pewne powiązania istnieją. Choć akurat tym razem wolałbym, żeby nie były aż tak odległe, jak są. Ale nie ma lekko.
    Buźka, widząc zafrasowaną minę przełożonego, uniósł powoli brew.
    - Co jest grane, szefie? Imperator znów powrócił?
    Rieekan błysnął zębami w posępnym uśmiechu.
    - Nie. Ale to może być coś gorszego, Loran.
    - Aż się boję spytać, o co chodzi... - mruknął Buźka.
    Szef Wywiadu zwęził oczy w szparki.
    - Kwestię strachu pomińmy. Wiesz, że przez ostatnie lata w wielu sektorach wystąpiły lokalne tarcia, z których kilka przerodziło się w konflikty na skalę galaktyczną. Od wojny z Yevethami, poprzez bunt na Almanii, aż do zeszłorocznego kryzysu koreliańskiego. Nie do końca udane rozwiązanie tego ostatniego problemu, a także zmniejszenie kompetencji Senatu na rzecz władz lokalnych, na co pozwolił nasz obecny rząd, spowodowało, iż wiele lokalnych konfliktów, które zgasły pod twardym butem Palpatine’a, odżyło teraz na nowo. Tym gorzej, że nałożyła się na to sprawa Caamasi.
    - Ależ nie musi mi pan tego tłumaczyć, generale - przerwał Rieekanowi Buźka. - Wydaje mi się, iż całkiem nieźle orientuję się w obecnej sytuacji w galaktyce. Ale jak to wszystko, włącznie z kryzysem bothańskim, ma się do zadania, które będziemy musieli wykonać?
    - Już tłumaczę. Otóż całą tę sytuację zauważyli, co było zresztą nietrudne, także piraci i terroryści. W wielu sektorach znacznie zwiększyła się aktywność zarówno jednych, jak i drugich. Piraci nas nie interesują; działalność Cavrilhu czy innych grup, z którymi mamy do czynienia, nie jest dla nas ani żadną nowością, ani czymś wielce niepokojącym.
    Loran skrzyżował ręce na piersi.
    - Co innego, jeśli chodzi o terrorystów?
    Rieekan przytaknął.
    - Dokładnie. W raportach naszych agentów, zajmujących się najbardziej niepokojącymi rozruchami oraz zamachami, kilkakrotnie pojawiało się słowo „Zemsta”, będące domniemaną nazwą odpowiedzialnej za to wszystko grupy przestępczej. Jednak ataki terrorystyczne, jakie przeprowadzono w ostatnim czasie, wskazują wyraźnie na udział wielkiej, zorganizowanej grupy, a więc nie może to być nikt nowy, bo coś takiego nie mogłoby tak po prostu wyrosnąć bez naszej wiedzy. A zatem wniosek byłby prosty: za wszystkim stoi Imperium.
    - Jednak nie możemy o całe zło, jakie dzieje się w galaktyce, obwiniać Imperium. Tym bardziej, że w ostatnim czasie sami mają niewiele mniejsze problemy, niż my sami.
    Generał ponuro skinął głową.
    - Właśnie. Dlatego zaczęliśmy drążyć sprawę głębiej. I choć wiele szlaków wskazuje, iż rzeczywiście ta grupa ma coś wspólnego z Imperium, okazało się, iż za większością ataków stoi ktoś zupełnie inny. Prześledziliśmy wszystkie powiązania, jakie udało nam się odkryć, i nie mamy już wątpliwości, iż jesteśmy właśnie świadkami powrotu organizacji, która parę lat temu przysporzyła nam sporo problemów. - Dostrzegłszy, że Buźka właśnie zrozumiał, o czym mowa, Rieekan wyczekał chwilę, dając byłemu aktorowi czas na dojście do siebie. - A ty, Loran, brałeś udział w akcji na Asmeru, mającej na celu jej zniszczenie. Jak się okazało, bestia zwana Wiecznością straciła wtedy jedynie głowę. Mój poprzednik...
    - Generał Cracken - wtrącił Buźka, jakby chciał się przekonać, czy nadal umie wykrztusić z siebie jakikolwiek zrozumiały dźwięk.
    - Tak, właśnie on - ciągnął Rieekan - opowiedział mi niedawno o przebiegu zebrania, które odbyło się po wyprawie na Asmeru. Pamiętasz, o czym wtedy mówiliście?
    Loran wzruszył ramionami.
    - Przykro mi, ale nadmiar Rezerwy Whyrena chyba wypalił mi małe dziury w pamięci - odparł szczerze, odzyskując swój zwykły wigor.
    Generał pokręcił głową z westchnieniem - w tym samym momencie, kiedy za oknem rozległ się trzask kolejnego pioruna.
    - Pozwól więc, że ci przypomnę. Iella Wessiri znalazła na Asmeru dane tajnych agentów Wieczności, rozsianych po kilkuset najważniejszych miejscach i organizacjach w galaktyce...
    Buźka skrzywił się.
    - Zdawało mi się, że wszystkich wytropiliśmy.
    Rieekan skinął głową.
    - Tych, których mieliśmy na liście. I nie tylko my, bo także Wywiad Imperialny i agenci Czarnego Słońca. - Na twarzy generała zagościł mimowolny uśmiech. Nigdy wcześniej, i nigdy później, Republika, Imperium oraz Czarne Słońce nie współpracowały tak zgodnie, jak w kwestii pozbycia się Wieczności. - W każdym razie... od początku było rzeczą wiadomą, iż eliminujemy tylko niewielką część organizacji. Wśród danych, które ściągnęła wtedy Iella, znalazło się też wiele śladów prowadzących donikąd. - Nabrał głęboki haust powietrza. - A teraz ktoś z precyzją, jaką można przypisać tylko wyszkolonemu użytkownikowi Ciemnej Strony Mocy, pozbierał te wszystkie zagubione kawałki i ponownie połączył w jedną całość. Wiesz, co to oznacza?
    Loran uśmiechnął się niewesoło.
    - To znaczy, że będziemy potrzebować pomocy Jedi. I że znowu mamy przesrane.

    LINK
  • Rozdział II

    Ricky Skywalker 2016-07-19 14:06:20

    Ricky Skywalker

    avek

    Rejestracja: 2002-07-12

    Ostatnia wizyta: 2024-01-10

    Skąd: Bydgoszcz

    -Eriadu

    Gdyby ktoś ją spytał, dlaczego wygląda, jakby zaraz miała zwymiotować, nie potrafiłaby udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Nie wiedziała, czy winić za to w większym stopniu cuchnące, oleiste powietrze, jakim była zmuszona oddychać na tej zanieczyszczonej przez przemysł planecie; czy też może widok tłumów zgromadzonych na wzgórzu, które przyszło im odbić z rąk terrorystów.
    A może i jedno, i drugie.
    Właściwie, to nie tyle chodziło o wzgórze, co o stojący na nim stary budynek, który z pewnością pamiętał jeszcze czasy świetności planety. Gmach zbudowano na planie kwadratu, z rogów którego wyrastały smukłe wieże. Do środka można się było dostać czterema wejściami - po jednym na każdą zewnętrzną ścianę. Całość zwieńczona była dachem w kształcie kopuły, podobnej do tych, jakie spotykało się w stolicy Naboo - Theed.
    Skojarzenie z Naboo spowodowało, iż mimowolnie ujrzała oczami wyobraźni twarz swojej córki, Alinei. Starała się oczyścić umysł z podobnych skojarzeń; w żaden sposób nie pomagał jej jednak niezaprzeczalny fakt, iż nie widziała jej na własne oczy już ponad dwa miesiące. A zanosiło się na jeszcze więcej.
    - Kiedy w końcu to wszystko się uspokoi, będziemy musieli poprosić Luke’a o kilka tygodni wolnego - powiedziała głośno, jakby do samej siebie, z wolna przeciskając się przez rozkrzyczany tłum do najbliższego wejścia do budowli, którą jakiś mądry urzędnik nazwał kilka lat wcześniej Gmachem Tarkina. Nad ich głowami krążyły liftery policyjne; potężny świst, jaki wytwarzało kilkanaście latających maszyn, wywoływał u niej jedynie zawroty głowy.
    - Uważaj, bo jeszcze nam się każe na listę oczekujących wpisywać. Zapewne marzy o tym obecnie każdy Jedi, jaki tylko opuścił mury Akademii - usłyszała w odpowiedzi; właściciel głosu znajdował się jakieś dwa metry przed nią, nieco w prawo. Podobnie jak ona sama, odziany był w skórzany strój, który zwyczajni ludzie przypisaliby raczej członkom gangu grawicyklistów, niż najsłynniejszym z wszystkich obrońców sprawiedliwości.
    Za głośno gadasz, Daol, rzuciła w myślach z przekąsem. Nasze przebrania zaraz Sith porwie i każdy z tych zasranych terrorków będzie wiedział, że mają na karku Jedi, na długo zanim tam wejdziemy.
    Mentalne dotknięcie, które poczuła, można było zinterpretować jedynie jako śmiech.
    Zyg zyg, komandor Vidaan.
    Vidaan Naberrie, wariacie, odparła z uśmiechem kobieta. Już zapomniałeś?
    Jakże mógłbym, Sandy, skwitował jej mąż. Byli małżeństwem już od ponad ośmiu lat; niemal ten sam wiek zdążyła już osiągnąć ich córka, Alinea, którą w czasie ich nieobecności opiekowała się na Naboo jego kuzynka. Czyli, na dobrą sprawę, to właśnie ona była obecnie osobą mającą największy wpływ na jej wychowanie - nie mogło być inaczej, w sytuacji, kiedy w galaktyce nie było widać końca konfliktów i aktów terroru, takich jak ten, z którym przyszło im się zmierzyć na Eriadu.
    Odepchnąwszy się od jakiegoś nadzwyczaj gniewnego Grana, Naberrie rozejrzał się w poszukiwaniu pozostałych członków ich grupy; dopiero po chwili uświadomił sobie bezcelowość własnych starań - wszyscy komandosi, którzy towarzyszyli im w tej misji, byli zbyt niscy, by dało się ich dostrzec w tak licznym tłumie.
    Nagle stanął jak wryty, bowiem odczuł w polu Mocy drgnienie, którego absolutnie się nie spodziewał; drgnienie równie mroczne, jak bezdenna czeluść czarnej dziury. Wydało mu się zarówno znajome, jak i nowe; bliskie, jak i odległe. Jakby coś, co od dawna się ukrywało, nagle wyszło ze swego schronienia. Też to czułaś?
    Aha.
    Odwróciwszy się, Daol dostrzegł na twarzy żony napięcie, jakiego zwykle próżno było u niej szukać w trakcie misji tego typu. Przez chwilę zdawało mu się, że Sandra się trzęsie; po chwili jednak jej niezwykły niepokój znikł, zastąpiony przez ponurą determinację. Ruszyła dalej; w pewnej chwili uniosła rękę, wykonując ledwo zauważalny ruch dłonią.
    Podwójny kordon eriadańskich policjantów rozstąpił się na moment wystarczający, aby przepuścić dwoje Jedi do strefy zero. Kilkunastometrowy pas murawy, oddzielający tłum od ścian budynku, w całości zajęty był przez lądujące liftery. Pomiędzy nimi przemykali się zdenerwowani funkcjonariusze w charakterystycznych brązowych mundurach. W pewnym momencie Naberrie dostrzegł wśród nich kogoś, kto wyglądał na dowódcę.
    - Pan jest szefem tego całego bałaganu? - spytał siwowłosego mężczyznę, przekrzykując wszechobecny wizg lifterów.
    Zapytany zwęził oczy w szparki.
    - Generał Miran Viltord - przedstawił się sucho. - Odpowiadając na pańskie pytanie, dowódca planetarnej policji. - Omiótł wzrokiem najbliższe otoczenie. - W obecnej sytuacji spieranie się, czy można ją nazwać bałaganem, chyba nie wchodzi w grę - dodał ironicznie. - A wy zapewne jesteście z tej republikańskiej grupy antyterrorystycznej, którą obiecano nam tu przysłać?
    Daol uśmiechnął się, odsuwając połę kurtki na tyle, by dało się dostrzec przypiętą do pasa srebrzystą rękojeść miecza.
    - Jesteśmy jej dowódcami, panie generale.
    Policjant pokiwał głową z uznaniem.
    - Jedi - szepnął. Przez chwilę myślał intensywnie, po czym przeniósł spojrzenie na Sandrę. - Sprawa naprawdę jest aż tak poważna?
    Kobieta skinęła głową.
    - Obawiam się - zaczęła ostrożnie - że to jedna z niewielu takich akcji, kiedy naprawdę będziemy potrzebni. Proszę rozkazać podwładnym, by przepuścili przez kordon wszystkie niskie, szaroskóre istoty, wyglądające jak upiory z kilkucentymetrowymi kłami. Oni są z nami. Zalecałabym też ściągnąć tu więcej medlifterów, generale - poleciła. - A najlepiej jeszcze kilkanaście droidów antyogniowych. Mogą mieć trochę roboty, zanim to wszystko się skończy. - Nie czekając na odpowiedź generała, odpięła od pasa dwukrotnie dłuższą od normalnej rękojeść świetlnego miecza, po czym podbiegła do znajdujących się nieopodal głównych wrót budynku. Nie musiała się odwracać, by wiedzieć, że Daol poszedł w jej ślady.
    Jej mąż stał w milczeniu, czekając na sygnał do aktywacji broni.
    Sandra Vidaan Naberrie, niegdyś znana również jako Ręka Imperatora, zbliżyła do ust komunikator.
    - Ostrze Jeden do Dowódcy Alpha Commando - rzuciła, z sykiem uaktywniając jedną z dwóch rubinowych kling swego miecza; w tej samej chwili zmaterializowało się srebrzyste ostrze broni Daola. - Wchodzimy!


    Symbolika aktu, którego właśnie dokonywali, nie była może widoczna na pierwszy rzut oka, ale historycy i politolodzy, których w galaktyce nie brakowało, prędzej czy później dojdą do słusznych wniosków.
    Nie był to nawet typowy pokaz terroryzmu; wewnątrz starego budynku, który okupowali z zamiarem wysadzenia, nie było ani zbyt wielu ludzi, ani nawet cennych dóbr materialnych. Nie, Gmach Tarkina wraz z jego kilkoma administratorami i przestarzałym sprzętem z całą pewnością nie zaliczał się ani do jednej, ani do drugiej kategorii. Tu chodziło o coś innego.
    O zasianie niepokoju w galaktyce.
    Wybór tego konkretnego obiektu na miejsce pokazu też zawierał w sobie symbolikę - to właśnie tu, ponad pięćdziesiąt lat wcześniej, odbył się ogólnogalaktyczny szczyt gospodarczy. Nie byłoby w tym nic niezwykłego - takie zloty odbywały się w owych czasach dosyć często, a ich głównym celem było zawsze stworzenie paru nadąsanym, gburowatym politykom szansy wygadania się przed szerszą publicznością - gdyby nie fakt, że to właśnie wydarzenia tamtych dni doprowadziły do zniszczenia Frontu Mgławicy - organizacji wolnościowej, której
    ktoś kiedyś przypiął etykietkę terrorystów.
    A teraz, uśmiechnął się odziany w czerń mężczyzna, prawdziwi terroryści wezmą odwet, dokładając kolejny problem do długiej listy kłopotów Nowej Republiki.
    Terrorysta rozejrzał się po ogromnym pomieszczeniu, stanowiącym kiedyś salę obrad. W zniszczonych, od dawna nieodnawianych murach nie potrafił dostrzec niczego poza oznaką rozkładu wszystkiego, co reprezentowała sobą najpierw Stara, a teraz Nowa Republika: dwa śmieszne twory, nazywające siebie ideałem demokracji - a w rzeczywistości zżerane od wewnątrz przez korupcję.
    A teraz nawet Imperium, jedyna galaktyczna federacja, w której owa korupcja nie była aż tak widoczna, chyliło się ku upadkowi. A wszystko przez śmierć, która przed dziewięciu laty ostatecznie dosięgła Imperatora Palpatine’a. Gdyby nie to - gdyby wciąż żył - wszystko mogłoby wyglądać zupełnie inaczej...
    W pewnym momencie mężczyzna wyczuł w pobliżu czyjąś obecność; odwrócił się w tamtą stronę, spokojnie czekając na przybycie podwładnego. Po chwili zza załomu korytarza wypadł zdyszany Zabrak.
    - Mistrzu... - rzucił nieśmiało, z trudem łapiąc oddech. Z niejakim przestrachem spojrzał wprost w fioletowe oczy zwierzchnika. - Mam wieści.
    Brwi dowódcy oddziału powędrowały w górę.
    - Tak?
    Zabrak nerwowo przełknął ślinę.
    - Pierwsza, ta lepsza... jest taka, że wszystkie ładunki są już podłożone. Czekamy tylko na sygnał od pana, szefie.
    Mężczyzna skrzyżował ręce na piersi.
    - A ta druga? - szepnął lodowato. Nawet ktoś, kto nie mógł używać Mocy - inna sprawa, że akurat on mógł - odczytałby z wyrazu twarzy Zabraka, iż w tej chwili wolałby on chyba zapaść się pod ziemię. - Mów, nie krępuj się.
    Podwładny wzruszył lekko ramionami.
    - Nasi ludzie w tłumie meldują, iż przed kilkunastoma minutami pojawił się tu niewielki oddział Republiki, który właśnie szykuje się do wejścia do środka. Nie byłoby w tym nic niezwykłego czy niepokojącego, gdyby nie skład tego oddziału.
    Fioletowe oczy mężczyzny zwęziły się w szparki.
    - To znaczy?
    - Wszystko wskazuje na to, mistrzu, że mamy tu doborowy oddział Noghrich, dowodzony przez dwoje Jedi.
    - Jedi! - syknął dowódca z wyraźną wściekłością. Wziąwszy głęboki oddech, powstrzymał potok przekleństw, jaki cisnął mu się na usta. To rzeczywiście nie były pomyślne wieści; wręcz najgorsze z możliwych.
    Na chwilę, tak krótką, że niemal niezauważalną, sięgnął Mocą poza obszar budynku; niemal natychmiast wyczuł dwie istoty, które w polu Mocy jaśniały jak pochodnie. Jedna z nich, z pewnością mężczyzna, nie wydała mu się specjalnie interesująca; coś, znajomy przebłysk w aurze drugiej z nich sprawiło jednak, iż poczuł się, jakby miał zaraz zemdleć. Znał tę istotę, i to aż za dobrze.
    Znał, i nienawidził z całego serca. Nienawidził niemal tak, jak nienawidził Carnora Jaxa, zdrajcę, który doprowadził do ostatecznej śmierci Imperatora.
    Jedyna różnica pomiędzy Jaxem a Sandrą Vidaan, inną zdrajczynią, której obecność właśnie wyczuł, polegała na tym, że dawna Ręka Imperatora wciąż była żywa.
    A teraz on miał szansę się zemścić.
    Szybko wycofał myślową sondę, znów stając się niemal niewidocznym w polu Mocy. Myśl o zemście była kusząca, lecz bez wątpienia przedwczesna. Nie miał wątpliwości, że jeszcze nadejdzie chwila, kiedy dostanie szansę wywarcia odwetu na Vidaan, ale teraz...
    Teraz musiał myśleć przede wszystkim o sprawach Wieczności.
    - Przekaż wszystkim zespołom, że idziemy zgodnie z planem - polecił Zabrakowi. – Zgotujmy tym Jedi piekło, na jakie zasługują!


    Minęło tylko kilka sekund, zanim okazało się, że główne drzwi Gmachu Tarkina nie zawierają nawet krztyny mandaloriańskiej stali. Po chwili pracy świetlnymi mieczami, na wprost dwojga Jedi ział otwór na tyle duży, że bez problemów dało się wejść do wnętrza budynku. Pogrążyli się w ciemności czarniejszej niż bezgwiezdna noc; na szczęście, blask bijący od dwóch laserowych ostrzy nieco rozświetlił panujący w pomieszczeniu mrok.
    Nie mieli wątpliwości, że znajdują się w korytarzu prowadzącym do centralnej części budowli - olbrzymiej, zbudowanej na kształt amfiteatru wielkiej sali, w której w czasach przed nastaniem Imperium obradowali eriadańscy politycy. Teraz, kiedy wraz z nastaniem Nowej Republiki na Eriadu wróciła demokracja, tutejszy parlament przeniósł się do nowszego i bardziej funkcjonalnego budynku; od tego czasu Gmach Tarkina pozostawał jedynie podupadającym symbolem czegoś, co dawno przeminęło.
    Inaczej mówiąc, symbolem historii.
    Roztoczywszy wokół siebie wici Mocy, Sandra wyczuła za plecami obecność czworga Noghri, którzy podążali za nią i Daolem od chwili wycięcia otworu w drzwiach. Każdy z nich, choć uzbrojony jedynie w prymitywne miotacze stokli i noże, sam w sobie stanowił śmiercionośną broń; wrodzona determinacja i odwaga, w połączeniu z instynktem drapieżcy oraz stosownie ostrymi zębami i pazurami sprawiała, iż właściwie nie było w galaktyce groźniejszych przeciwników, niż przedstawiciele tej niewielkiej wzrostem rasy.
    Nie licząc Jedi, oczywiście.
    W pewnym momencie korytarz rozszerzał się lekko; w blasku mieczy świetlnych Sandra i Daol dostrzegli po obu jego stronach szerokie drzwi, za którymi kryły się zapewne inne korytarze. Same wrota sprawiały wrażenie od dawna nieużywanych. Świadczyć o tym mogła choćby gruba warstwa kurzu, pokrywająca podłogę u ich stóp. Żadnych odciśniętych śladów, żadnych dowodów, by ktoś tamtędy przechodził. Coś w tym wszystkim, jakieś niepokojące uczucie na samym dnie umysłu, sprawiło jednak, iż Daol nie potrafił wyminąć tych drzwi obojętnie; zatrzymawszy się, po kolei dotknął Mocą wszystkich mechanizmów drzwi. Wkrótce znalazł, czego szukał - wyraźny ślad obecności żywej istoty, która musiała przekroczyć próg bocznego korytarza nie dalej, jak kilkanaście minut wcześniej. Ale jakim cudem...?
    - Toydarianin - szepnęła Sandra, odpowiadając na niewypowiedziane pytanie męża. - Albo jakiś inny skrzydlaty gnojek.
    Naberrie skinął głową, nic nie mówiąc.
    Po chwili myślenia odwrócił się do milczących Noghrich.
    - My otworzymy te drzwi, a wy wejdziecie i zbadacie ten korytarz - rzekł powoli. Nie wiedział, dlaczego słowa z tak wielkim trudem przeciskały mu się przez gardło. - My pójdziemy dalej, do sali zgromadzeń, gdzie powinniśmy spotkać się z resztą grupy. W razie czego, łapcie nas przez komlink. Jasne?
    Cztery bezwłose głowy pochyliły się lekko na znak przyjęcia rozkazu.
    Na twarzy Daola pojawił się nieco wymuszony uśmiech. Nie był pewien, czy postępuje dobrze, i nie miał pojęcia, co ktoś inny - na przykład Mistrz Skywalker - zrobiłby w jego sytuacji.
    W sytuacji, kiedy - jak nigdy - pełen był złych przeczuć.


    Jakieś sto metrów ponad podłogą Sali Zgromadzeń znajdował się istny labirynt pomostów i przypór, a także pomieszczeń dla mediów i ochroniarzy. Każde z nich posiadało własne stanowisko HoloNetowe, z którego można było podłączyć się także do wewnętrznej sieci bezpieczeństwa budynku.
    Para terrorystów niewątpliwie korzystała z tego właśnie udogodnienia. Stali, pochyleni nad holoprojektorem, z ciekawością, ale także i szacunkiem przypatrując się czterem niewysokim istotom, które bez cienia strachu posuwały się do przodu w ciemnym korytarzu. Krążyły, osłaniając się wzajemnie przed ewentualnym ostrzałem - jakby to mogło im cokolwiek dać.
    - Jeszcze kawałek i wpadną... - jęknęła z zachwytem młoda Selonianka. Pokryta sierścią potężna istota aż drżała z podniecenia.
    Jej towarzysz, niezbyt wysoki ciemnoskóry człowiek, tylko uśmiechnął się pobłażliwie.


    To nie jest najlepszy dzień na takie akcje, stwierdził w duchu Tanshuh, jeden z członków elitarnego Alpha Commando, rozglądając się po wąskim korytarzu, jaki przyszło zbadać jego oddziałowi. Nie miał wątpliwości, iż wypowiedzenie tej myśli na głos wywołałoby jedynie lekceważące spojrzenia jego towarzyszy. Jak każdy Noghri, właściwie nigdy nie czuł strachu; nawet to, co czuł w tej chwili, można było zakwalifikować jedynie jako lekki niepokój.
    Lecz nie był to zwykły niepokój, a podświadomy, instynktowny lęk drapieżnika, który nagle wyczuł, iż nie jest już najpotężniejszym myśliwym w okolicy. Świadom, że właśnie ta walka może być jego ostatnią, Tanshuh szedł naprzód, prowadząc swych trzech kolegów naprzeciw przeznaczeniu.
    Nie zatrzymał się ani na chwilę; dłuższy postój mógł jedynie ściągnąć na nich ogień wroga, a odwrót nie wchodził w rachubę. Nawet, jeśli miało to oznaczać oddanie życia dla dobra sprawy. Ostatnią rzeczą bowiem, jakiej mógłby się bać wojownik Noghri, była śmierć.
    A kiedy w końcu nadeszła - Tanshuh przyjął ją w milczeniu, walcząc do końca z przeciwnikiem, którego pokonać w żaden sposób nie mógł. Był jednak pewien, iż oto właśnie spełnia się jego przeznaczenie.


    Jeszcze zanim budynkiem targnęła potężna, rozrywająca uszy eksplozja, w umysłach obojga Jedi rozległ się przedśmiertny krzyk czwórki wojowników, których dusze właśnie jednoczyły się z Mocą.
    A potem, pośród poczucia winy wobec zmarłych Noghri, pośród ubolewania obojga Jedi, że może jednak dało się to wszystko rozegrać inaczej, Gmach Tarkina zatrząsł się w posadach. Jedna ze ścian korytarza pękła wzdłuż, rozsiewając wokół kawałki gruzu. Gdzieś w oddali rozległ się jeszcze stłumiony, wtórny wybuch. I na tym się właściwie skończyło.
    Pomijając fakt, iż nagle Sandra i Daol znaleźli się jakby w jądrze ciemności.
    Nie, żeby nagle zgasło światło - nie licząc dwóch laserowych mieczy, i tak nie miało co zgasnąć. Było w tym wszystkim coś niesamowitego i przerażającego zarazem - zupełnie, jakby nagle otoczyło ich nieprzeniknione morze nienawiści, gniewu oraz strachu, które odgrodziło budynek od wszelkich błysków nadziei i miłości.
    Nic, tylko czysta esencja Strony Mroku. Zło niemal namacalne, zło, które umiało wydobyć z głębi umysłów Daola i Sandry najgorsze wspomnienia, najstraszliwsze obawy. A skoro potrafiło to zrobić z Jedi, z władcami Mocy... cóż zatem musieli przeżywać w tej chwili zwykli śmiertelnicy - jak na przykład pozostali przy życiu komandosi Noghri?
    Nawet najsłabsze światło, jest najjaśniejszym punktem... w ciemności, usłyszał Naberrie w tej samej chwili, kiedy uświadomił sobie ponurą prawdę o doznaniach towarzyszy broni. Znów, nie pierwszy zresztą raz od czasu akcji na Asmeru, odebrał przekaz od jakiegoś dawno zmarłego Jedi. Przekaz ten nie mógłby być jednak bardziej czytelny, nawet, gdyby pochodził od kogoś żyjącego.
    Obowiązkiem Jedi zawsze było dawać innym nadzieję na lepsze jutro - nawet, jeśli to jutro miało być tylko krótką chwilą.
    - Obowiązkiem Jedi jest rozświetlać mrok, który tę nadzieję gasi - rzekła cicho Sandra, czytając w myślach męża jak w wyświetlonym na ścianie tekście.
    Otrząsnąwszy się z ponurej aury, ujęli mocniej rękojeści swoich mieczy.
    Ruszyli w głąb korytarza, na spotkanie z ciemnością... czymkolwiek, lub kimkolwiek nie byłoby jej źródło.


    Wyraz triumfu, malujący się na pysku Selonianki od czasu śmierci czwórki Noghri, znikł nagle, gdy młoda terrorystka ujrzała obraz przekazywany z jednego z głównych korytarzy. Korytarz, do tej pory zupełnie ciemny, zalany był teraz srebrzysto-czerwonym blaskiem dwóch laserowych ostrzy. Holokamera ledwie nadążała za parą Jedi, z nadludzką prędkością kierującym się w głąb budynku.
    Dokładnie tam, gdzie przebywało większość członków grupy.
    - Trzeba ich ostrzec... - mruknęła, spoglądając przelotnie na swego niewysokiego kolegę.
    Stojący obok Selonianki mężczyzna ani drgnął; stercząc nieruchomo, wyciągnąwszy do przodu drżące dłonie, spoglądał nieprzytomnym wzrokiem na rozciągającą się w dole czeluść Sali Zgromadzeń.
    Seloniance wydało się to tak przerażające, że odsunęła się, jak tylko mogła najdalej.


    Dzięki instynktowi drapieżcy, jaki w ciągu wielu lat ewolucji wykształcił się w umysłach Noghrich, każdy z nich dysponował już na wstępie doskonałym wyczuciem, co i kiedy robić. Specjalne szkolenie, jakiemu poddawani byli kandydaci na komandosów jeszcze bardziej wyczulało ów instynkt. Później, o ile taki komandos przeżył wystarczająco długo, dochodziły do tego jeszcze lata praktyki.
    Volvekhan był dowódcą Alpha Commando od chwili, kiedy ono powstało - czyli od niemal dziesięciu lat. W swej pierwszej akcji, jeszcze w barwach Imperium, uczestniczył dwa lata wcześniej, w końcowej fazie działań Wielkiego Admirała Thrawna w Nieznanych Regionach.
    Dwanaście lat praktyki to wystarczająco dużo, by umieć wyczuwać niebezpieczeństwo na kilometr.
    Dojście do Sali Zgromadzeń okazało się łatwiejsze, niż się spodziewał - powiedziałby nawet, że aż za łatwe. Im bardziej zbliżał się do wielkiej auli, tym silniejsze było przeczucie, że dzieje się coś niedobrego. Że to, co zobaczy wkrótce, będzie być może ostatnim, najstraszliwszym widokiem w jego życiu, ale bez wątpienia przejdzie nawet najśmielsze przypuszczenia.
    I nie pomylił się.
    Pośrodku sali, na zniszczonej mównicy, ujrzał bowiem widok z odległej przeszłości.
    Niemal dwa metry mięśni i maszynerii odzianej w najczarniejszą czerń. Otulająca je złowieszcza peleryna. I hełm z maską, która budziła strach w bez mała całej galaktyce.
    Był pewien, że to, co widzi, nie jest prawdą; niemal czuł zimne, chłodne myśli, macki czegoś, co Jedi zwali Ciemną Stroną, wdzierające się do wnętrza jego umysłu. Nawet z tą wiedzą nie potrafił im się jednak oprzeć...
    To nie sen, Volvekhanie, odezwał się mroczny głos bezpośrednio w jego głowie. To powrót potęgi, o której żaden z was nie przestał marzyć.
    - Nie! - krzyknął Noghri, drapiąc własne skronie w szaleńczym przestrachu. - Nie jesteś... nie możesz być... - Zamknął oczy, nie mogąc wytrzymać cierpienia, jakiego właśnie doznawał. Był pewien, że nie jest to ból fizyczny, a jedynie skutki mentalnego ataku niezwykle potężnego użytkownika Mocy. Jednak wiedzieć to jedno... a potrafić walczyć, drugie. W jakiś sposób - być może ta myśl wcale nie należała do niego - zrozumiał, że im dłużej będzie się opierał, tym bardziej cierpienie będzie rosło.
    Aż w końcu go zabije.
    Tak, Volvekhanie... nie ma innej drogi.
    Spróbował uspokoić oddech, jednak nie na wiele się to zdało. Ból był tak silny, że Noghri nie potrafił już kontrolować własnego ciała. Oślepiająca jasność wypełniła całą jego jaźń niczym eksplozja supernowej, by nagle zniknąć, jakby wchłonięta przez czarną dziurę – wraz z resztkami świadomości Volvekhana.
    Po chwili, krótkiej, a jednak długiej jak cała wieczność, otworzył oczy. Odmienione, bez ciepła, odwagi... żadnych uczuć. Tylko czająca się gdzieś w głębi pierwotna żądza mordu.
    - Powstań, Volvekhanie - rzekła głośno ogromna, mroczna postać.
    Noghri wstał, podobnie jak siedmiu jego towarzyszy.
    - Czekamy na twoje rozkazy... Lordzie Vader.


    Atak, choć spodziewany, nadszedł z zupełnie nieoczekiwanej strony.
    Ośmiu Noghrich pojawiło się jakby znikąd, otaczając parę Jedi szczelnym kręgiem. Zanim którekolwiek z dwojga zaskoczonych rycerzy zdołało wykonać jakikolwiek ruch, niewysocy komandosi nacisnęli jednocześnie spusty swych miotaczy; z głośnym świstem wytrysnęła z nich delikatna mgiełka, która, zatrzymawszy się na ciele Sandry lub Daola, zamieniała się w szybko krzepnącą, kleistą wić. Wkrótce oboje mogli jedynie stać, obklejeni strumieniami stokli, i patrzeć, jak ich niedawni towarzysze zbierają z podłogi ich świetlne miecze. Sandra poczuła, iż jej twarz oblewa rumieniec wstydliwej wściekłości; w normalnych warunkach żaden Jedi nie dałby się podejść w ten sposób.
    Te warunki trudno jednak było nazwać normalnymi.
    - Volvekhan... dlaczego? - rzuciła tylko z niedowierzaniem. Sięgnęła umysłem w Moc, próbując przyciągnąć swój miecz - ktoś lub coś trzymało go jednak zbyt silnie, by dało się zrobić cokolwiek.
    - On nie jest sobą. Żaden z nich nie jest - odpowiedział jej Daol, sklejony z żoną plecami. - Tam, gdzie powinna znajdować się ich świadomość, wyczuwam tylko nieprzebytą, skłębioną mroczną burzę.
    Dziewczyna skrzywiła się boleśnie, próbując uwolnić dłoń ze stwardniałej wiązki stokli.
    - Cudownie. Ośmiu Noghri opętanych przez kolejnego geniusza Ciemnej Strony, my zaraz zginiemy w jakimś pieprzonym, starym budynku, a Nowa Republika nie dowie się, że ma na karku kolejne niebezpieczeństwo. Po prostu wspaniale. - Prychnęła cicho. Dopiero teraz dostrzegła, iż ich oprawcy ustawili się przed nimi w równiutkim kręgu... z dwojgiem Jedi w samym środku. - Na co oni tak czekają? - dodała, tym razem zupełnie poważnie.
    - Na mnie, zapewne - odpowiedział jej ociekający sarkazmem, mroczny głos. Na tyle, na ile było to możliwe, Sandra odwróciła się w tamtą stronę... i potrząsnęła głową, próbując wyrzucić z niej nieprawdopodobny obraz.
    Nie pomogło.
    - Ty nie jesteś Vaderem - warknęła wściekle, spoglądając wprost w maskę mrocznego mężczyzny. - Możesz być każdym, ale nie nim.
    Czarna postać roześmiała się grobowym tonem.
    - A skąd ta pewność... Vidaan?
    - Stąd, że prawdziwy Anakin Skywalker piętnaście lat temu zjednoczył się z Mocą... nad Endorem, jeśli o ścisłość chodzi - odparła wyzywająco. Kimkolwiek był, znał jej tożsamość. Ona też wyczuwała w nim coś znajomego – jakby już kiedyś, przed laty, mieli okazję się spotkać.
    Nie był to jednak dobry czas na zastanawianie się, z kim właściwie rozmawia. Teraz musiała przede wszystkim zyskać na czasie - by stworzyć sobie i Daolowi jakąkolwiek szansę na przeżycie.
    Wyczuwszy, że Daol delikatnymi muśnięciami Mocy próbuje odnaleźć punkt przełomu stwardniałej masy stokli, uśmiechnęła się ironicznie do swojego rozmówcy. Mroczny Jedi zdawał się nie zauważać zabiegów jej męża. Nie było to wcale takie dziwne; kontrolowanie ośmiu umysłów absorbowało zapewne większość jego uwagi.
    Byle tak dalej.
    - No i w tej swojej iluzji nie zadbałeś o szczegóły. Możesz oszukiwać kogoś, kto nigdy w życiu nie spotkał się z nim twarzą w twarz... myślę, że gdybym nie była Jedi, mógłbyś nawet przejąć nade mną kontrolę, tak jak to zrobiłeś z tymi Noghri... ale ja go znałam. Uwierzysz, że to on odnalazł mnie i zawiózł na Coruscant, bym zaczęła szkolenie? A potem spotkałam go tyle razy, że trudno byłoby mi zapomnieć jakikolwiek szczegół z jego zachowania. I wiesz, co... - zawiesiła głos, jakby właśnie zwierzała się z wielkiej tajemnicy. - Zapomniałeś o oddechu.
    Mężczyzna roześmiał się; echo rozniosło się po wielkiej sali, nadając złowieszczemu rechotowi jeszcze więcej grozy.
    - Imponująca wiedza, moja mała Jedi. Ale w końcu nie miałaś problemów z poznawaniem wpływowych ludzi. Zwali cię Ręką Imperatora, prawda? Byłaś jego ulubioną uczennicą, tak mówiono. A potem to wszystko rzuciłaś, ot tak. Wiesz, jak nazywa się takich jak ty? Dezerter. Zdrajca. - Mężczyzna zbliżył się niej z jej własnym mieczem w dłoni. Uniósłszy broń do ukrytych za maską oczu, wcisnął aktywatory ostrza. Dwie świetliste, rubinowe klingi zmaterializowały się z głośnym sykiem. W powietrzu dało się wyczuć woń ozonu. - Ładna broń, zdrajczyni. Czyżby prezent od kochanego Imperatora? Przyda mi się.
    - Zostaw moją broń! - warknęła Sandra, czując rosnącą w jej sercu falę furii. Owszem, był to dar od Palpatine’a; zbudowana chyba przez samego Imperatora broń, oparta na projekcie starożytnego Lorda Sithów, Exara Kuna - właśnie tego, którego duch narobił kilka lat wcześniej tyle zamieszania w Prakseum Jedi Luke’a Skywalkera. Ale, choć nie ona go skonstruowała, był to jej miecz. Tylko i wyłącznie jej.
    A teraz jakiś gnojek miałby go jej odebrać?
    Nigdy.
    Nigdy na to nie pozwoli.
    Nie bez walki.
    W momencie, gdy to postanowienie przepłynęło rzekę myśli Sandry, jej mąż uderzył w punkty przełomu stwardniałej masy stokli. Jak na sygnał dany pilotom ścigaczy, ich umysły zjednoczyła więź Jedi, pozwalająca wymieniać im myśli z szybkością światła. Każde z nich zyskało możliwość spoglądania na świat oczami drugiego.
    A w świecie, w którym się znajdowali, królowała ciemność.
    Ciemność, której bronią były dwie świetliste, rubinowe klingi i osiem istot pałających gorączką krwi.
    W tym niebezpiecznym, mrocznym świecie jedynym orężem światłości była ona sama, zjednoczona w umysłach dwojga wojowników. Wkrótce miała jednak zyskać i inne narzędzia walki; w sekundę po tym, jak pozbyli się fizycznych pęt, złączeni myślami Jedi zastosowali jednoczesny chwyt Mocy. W wyciągniętej dłoni Daola znalazła się rękojeść jego świetlnego miecza, wyrwana jednemu z Noghrich; w rękach Sandry - wyrwane zza pasa tego samego komandosa dwa prymitywne, acz przeraźliwie ostre noże.
    Czuli, a wręcz niemal słyszeli, jak poprzez nić, łączącą umysł mężczyzny przebranego za Vadera z umysłami komandosów Noghri przepływa krótki, acz treściwy rozkaz.
    Brać ich.


    Uskoczywszy przed nadciągającą klingą Mrocznego Jedi, Daol uruchomił własny miecz. Srebrzyste ostrze zmaterializowało się ze znajomym sykiem i Naberrie niemal natychmiast ruszył do kontrataku. Nie oglądając się za siebie, ruszył w stronę obszernej Sali Zgromadzeń, skoncentrowany tylko na tej jednej, jedynej myśli - by dopaść rywala.
    I to był jego błąd.
    Albowiem Volvekhan, ten sam Noghri, którego wciąż uważał za kompana i wspaniałego towarzysza broni, zadał mu cios od tyłu.
    Daol zrozumiał to w tej samej chwili, kiedy półpłynna masa stokli skrępowała mu nogi, skutecznie zatrzymując go w wejściu do Sali Zgromadzeń. W miejscu, z którego mógł tylko przyglądać się, jak jego przeciwnik, przypiąwszy do pasa miecz Sandry, skacze w ślad za innymi terrorystami do wyciętej w podłodze dziury.
    Terroryści zamierzali uciec kanałami.
    Volvekhan stanął nad nim, zanim Naberrie zdołał choćby wyciągnąć z kieszeni komlink, by ostrzec dowódcę planetarnej policji o planach terrorystów.
    W wielkich oczach Noghriego ujrzał dokładnie to samo, co chwilę wcześniej.
    Gorączkę krwi.


    Nie mogła powiedzieć, że nie próbowała. Starała się, i to bardzo.
    Starała się z całych sił, by przemówić siedmiu Noghrim do rozsądku. By odnaleźć w nich tych samych gotowych do poświęceń wojowników, jakich znała od tak dawna. Jakich znała jeszcze przed kilkoma minutami.
    Odnalazła jednak tylko dzikie, pozbawione własnej świadomości zwierzęta.
    Stworzenia trawione mroczną gorączką krwi.
    A jednak, nie atakowała. Nawet nie drgnęła, kiedy uświadomiła sobie, że z każdą sekundą jej miecz oddala się od niej coraz bardziej i bardziej... a ani ona, ani pochwycony przez Volvekhana Daol nie może na to nic poradzić. Tylko ścisnęła mocniej rękojeści wielkich noży, kiedy ujrzała oczami męża, jak dowódca Alpha Commando pochyla się nad swoją ofiarą z tym zwierzęcym głodem w oczach.
    Nie wykonywała właściwie żadnych ruchów, póki złożony z siedmiu żywych maszynek do zabijania krąg nie zbliżył się do niej na odległość, z której mogła poczuć oddech Noghri - wszystkich razem i każdego z osobna.
    Oddech, a może nawet czubek ostrza.
    Wtedy przestała się starać.
    Zaczęła się rzeź.


    Nie zważając na skwierczącą mu tuż przed nosem srebrzystą klingę świetlnego miecza, która zalewała pogrążony w niemal całkowitej ciemności korytarz eterycznym blaskiem, uzbrojony po zęby Noghri wpatrywał się z góry prosto w oczy klęczącego Jedi.
    Patrzył w oczy pełne nie gniewu, nie nienawiści, a udręki i smutku.
    I nadziei.
    Patrzył w oczy przyjaciela, który mu ufał, a którego on zawiódł. Bo nie miał dość siły, by przeciwstawić się złu, które opętało jego umysł. Złu, które wyciągnęło na wierzch wszystkie jego zwierzęce żądze, takie jak pragnienie zabijania i zadawania ran. Jak chęć dominacji nad pokonanym przeciwnikiem.
    Nie pamiętał, co właściwie zrobił, gdy jego umysł znajdował się pod kontrolą ciemności. Nie przypominał sobie żadnego ruchu. Żadnej z minut, czy choćby sekund od momentu, gdy wkroczył do Sali Zgromadzeń, gdzie zobaczył Dartha Vadera.
    Liczyło się tylko to, iż kiedy pod wpływem szczerego współczucia, jakie ujrzał w oczach Daola Naberrie, otrząsnął się z mrocznego amoku, jego nóż znajdował się o milimetry od krtani Rycerza Jedi.
    Volvekhan z przerażeniem uświadomił sobie, że zawiódł.
    A jednak, widział w oczach przyjaciela przebaczenie.
    Jakby uświadamiając sobie, iż znów ma przed sobą osobę, którą znał od tylu lat, Naberrie wykrzywił usta w szczerym, acz wciąż smutnym półuśmiechu.
    - Kim byłby przyjaciel, który nie zna przebaczenia? - szepnął Jedi tak cicho, że jego słowa ledwo przebiły się ponad skwierczenie srebrzystej klingi.
    Noghri doskonale wiedział, jak brzmi odpowiedź.
    Wiedział też, że nie musi nic mówić. Jedi i tak wszystko rozumiał, może zresztą nawet lepiej, niż on sam.
    Więc po prostu odsunął nóż od szyi przyjaciela i rozciął krępującą mu nogi masę stokli.
    Na chwilę przedtem, zanim otaczająca ich ciemność zamieniła się w ogniste piekło.

    LINK
  • Rozdział III

    Ricky Skywalker 2016-07-19 14:07:01

    Ricky Skywalker

    avek

    Rejestracja: 2002-07-12

    Ostatnia wizyta: 2024-01-10

    Skąd: Bydgoszcz

    -Coruscant

    Miejsce, w którym Generał Rieekan rozkazał stawić mu się tym razem, wydało się Buźce conajmniej dziwne. A przy tym bardzo niebezpieczne. Gdyby ktoś przeprowadził sondę wśród mieszkańców Coruscant, pytając ich o miejsce na planecie, jakiego nigdy dobrowolnie nie chcieliby odwiedzić, to, do którego Loran właśnie podążał, znalazłoby się bez wątpienia w pierwszej trójce, zaraz za Karmazynowym Korytarzem oraz Znik-Sektorem.
    Dopiero później, sadzając śmigacz na płycie lądowiska, które nieco wystawało poza struktury podobnego do wielkiej iglicy budynku, uświadomił sobie, iż graniczący z Dzielnicą Senacką sektor zwany Robotami to świetne miejsce na spotkania w rodzaju tych, na jakie właśnie podążał. Z tych samych powodów, dla których większość Coruscan nie chciała mieć z tym miejscem nic wspólnego - pośród starych, opustoszałych fabryk i wielkich hal produkcyjnych, z których ostatnie kilkadziesiąt zaprzestało pracy dwanaście lat wcześniej, spotkać można było nie mniej ciekawe istoty, niż w najgorszych spelunkach Nar Shaddaa.
    Czasami byli to nawet bardziej interesujący osobnicy.
    I choć w ostatnich latach Nowa Republika starała się, jak tylko potrafiła, aby zamienić opuszczoną dzielnicę na miejsce, w którym mogłyby zamieszkać poszukujące bezpiecznego schronienia istoty, wciąż nienaruszone pozostawały setki, jeśli nie tysiące pustych fabryk i ciągnących się pomiędzy nimi ferrobetonowych kanionów.
    A jeśli pominąć możliwość natknięcia się na miejscowych żuli, właśnie takiego miejsca potrzebowali na to spotkanie.
    Wyskoczywszy ze śmigacza, Buźka rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym przyszło mu wylądować i stwierdził, że znajduje się w dość obszernej hali, której sklepienie wznosiło się jakieś piętnaście metrów nad podłogą. Jedną ze ścian zdobiło sporych rozmiarów logo jakiegoś dawno upadłego konsorcjum. Zatarte i mocno zmatowiałe, pozwalało sądzić, iż budynek został opuszczony przynajmniej pięćdziesiąt lat wcześniej. Oko wytrawnego obserwatora potrafiło jednak dojrzeć coś, co sprawiało, iż to właśnie miejsce różniło się od wielu innych w tej dzielnicy.
    Otóż, nie licząc lekkich zabrudzeń spowodowanych przez lądujące śmigacze - a było ich kilkanaście - płyta tego lądowiska wręcz lśniła czystością, jakby była sprzątana przynajmniej raz dziennie.
    Co oznaczało, iż to wcale nie jest przypadkowo wybrany budynek.
    W tej samej chwili, gdy dowódca Eskadry Widm uświadomił sobie ów fakt, rozległ się syk rozsuwanych drzwi i stanął w nich srebrzysty android protokolarny. Nie przestając gadać przez całą drogę, zaprowadził Buźkę do schludnie utrzymanej sali konferencyjnej.
    Właściwie, to wyglądała ona tak, jak gdyby była nie tyle odrestaurowana, co nieużywana od dnia, kiedy budowniczowie tego miejsca oddali ją do użytku. Pokój ten nosił znamiona stylu, jaki modny był u schyłku istnienia Starej Republiki. Łagodnie zaokrąglone, czerwone ściany, poprzecinane były co kilka metrów białym pasem czegoś, co w dotyku przywodziło na myśl alderaański marmur i być może nim właśnie było. Tak pochodzenie, jak i kolor owego marmuru mogły dawać do zrozumienia, że w tej sali mają być prowadzone wyłącznie pokojowe rozmowy. A może osobom zajmującym się wystrojem tutejszych wnętrz chodziło tylko o walory estetyczne?
    Środek pomieszczenia niemal w całości zajęty był przez czarny, owalny stół, pozbawiony jakichś specjalnych zdobień czy ornamentów. Znajdowało się przy nim piętnaście krzeseł; przed każdym z nich dało się dostrzec wbudowany w blat niewielki holoprojektor. Znacznie większy, przeznaczony do wyświetlania hologramów kilkumetrowej wielkości, umieszczony był pośrodku stołu.
    Tym, co sprawiało jednak największe wrażenie, była panująca w pomieszczeniu cisza. Tylko gdzieniegdzie słychać było ciche szepty, mimo, iż w sali znajdowało się kilkanaście osób. Tu i ówdzie dało się dostrzec znajomą twarz; w przeciwległej części sali stała Iella Wessiri, rozmawiając z niewysokim, smutnym Noghrim. W innym miejscu krzątał się oficer Wywiadu, który udzielił Eskadrze Widm wielu pomocnych informacji podczas jej ostatniej wyprawy.
    Na uwagę zasługiwał jednak fakt, iż ponad jedną trzecią obecnych stanowiła grupa, której nie dało się pomylić z innymi osobami. Mimo iż przez kilkadziesiąt ostatnich lat właściwie nie istnieli, a dla większości ludzi stanowili jedynie legendę, dwadzieścia pięć tysięcy lat kształtowania własnego wizerunku w świadomości społeczeństwa sprawiło, iż Rycerzy Jedi nie dało się pomylić z nikim innym. Nie musieli nawet nosić tych brązowych, workowatych płaszczy. Wystarczyło, że u pasa wisiał doskonale widoczny miecz świetlny.
    Było ich sześcioro. Co do trojga Buźka nie miał wątpliwości, iż widzi ich pierwszy raz w życiu. Parę kolejnych - Sandrę i Daola Naberrie - poznał dziewięć lat wcześniej, podczas pierwszej republikańskiej akcji przeciwko Wieczności. Choć był pewien, że tych dwojga nie trzeba specjalnie zapoznawać z problemem, słyszał niejasne pogłoski o ich niedawnym niepowodzeniu na Eriadu. Na tyle niejasne, iż do tej pory zastanawiał się, co tak naprawdę się tam wydarzyło.
    Także twarz szóstego Jedi - wysokiego młodzieńca o długich, spiętych w kitkę czarnych włosach i zatroskanym spojrzeniu - wydała mu się znajoma. Nie tak jednak, jak gdyby miał już wcześniej okazję go poznać; przypominał raczej kogoś, kogo wizerunek dało się obejrzeć w HoloNecie.
    Przerwał rozmyślania, gdy do sali wkroczył generał Rieekan, niosąc w ręku niewielki futerał pełen datakart. Zająwszy miejsce blisko wyjścia, Buźka kiwnął głową w stronę Daola i Sandry.
    Już po chwili ani jedno krzesło nie pozostało wolne. Wymieniwszy znaczące spojrzenie z Iellą Wessiri, szef WNR wsunął do czytnika jedną z przyniesionych przez siebie kart danych.
    W tej samej chwili nad stołem rozjarzyła się ogromna holomapa galaktyki. Widniały na niej, zaznaczone różnymi kolorami, planety wchodzące w skład Nowej Republiki i Imperium, a także innych, lokalnych federacji, jak choćby Konsorcjum Hapes, Przestworza Huttów czy Sektor Wspólny. Pomiędzy terytoriami należącymi do Imperium, a gromadą gwiezdną Ssi-Ruuvi znajdowała się zaś potężna, pusta dziura - Nieznane Regiony, których zbadania nie podjął się jak dotąd właściwie nikt. Tym, co odróżniało tę mapę od innych, była jednak grupa jarzących się na krwistoczerwono planet czy systemów. Pozornie nie były one ze sobą w żaden sposób powiązane; dopiero po chwili Buźka odkrył to, co je łączyło.
    Otóż, na każdej z tych planet w ciągu ostatniego roku miał miejsce poważny atak terrorystyczny.
    Po kilku sekundach ciszy generał odchrząknął głośno.
    - Ponieważ czas nas goni, a mamy sporo spraw do omówienia i jeszcze więcej rzeczy do zrobienia, pozwólcie, że pominę zbędne powitania i przejdę od razu do rzeczy - zaczął. - Jak zapewne widzicie, mamy tu mapę galaktyki, na której zaznaczone są miejsca co bardziej krwawych bądź widowiskowych ataków terrorystycznych. Część z nich nie jest bez wątpienia niczym niezwykłym; nie mamy wątpliwości, iż mimo niewielkiej ilości posiadanych okrętów i coraz większej frustracji żołnierzy - czego dowodem jest dość widowiskowa próba dezercji, jaka miała miejsce kilkanaście dni temu w systemie Morishim - Imperium nie zrezygnowało z prowadzenia z nami wojny. Nie muszę chyba wam uświadamiać, iż w naszym aktualnym położeniu wznowienie działań wojennych byłoby katastrofą. Tym bardziej, jeżeli informacje, jakie nie dalej jak dziś rano dostarczyli nam Lando Calrissian i diamalański senator Miatamia, okażą się prawdą.
    Zajmujący miejsce tuż obok Buźki oficer Wywiadu uniósł rękę w górę.
    - Wolno wiedzieć, czego one dotyczyły?
    Twarz Rieekana jakby stężała.
    - To, co nam powiedzieli Calrissian i Miatamia nie ma bezpośredniego wpływu na sprawy, z powodu których znaleźliśmy się w tym pokoju, więc może lepiej będzie, jeżeli przynajmniej na razie pozostaną dla was tajemnicą - odparł z powagą. - Znając życie, i tak w najbliższym czasie się wszystkiego dowiecie, a w tej chwili mogłoby to tylko zakłócić spokój waszych umysłów - dodał, zapewne uświadamiając sobie, że i tak wywołuje spore, aczkolwiek ponure zaintrygowanie. Nie miał jednak wątpliwości, iż po usłyszeniu informacji o domniemanym powrocie Thrawna jakakolwiek ochota na planowanie akcji przeciw terrorystom znikłaby, jak ręką odjął.
    Przyjrzawszy się twarzom zgromadzonych, doszedł do wniosku, że wprawdzie niechętnie, ale wszyscy przyznają mu rację.
    - Wróćmy jednak do naszego problemu - ciągnął, gdy wszystkie pomruki i szepty ucichły. - Wszystko sprowadza się do tego, iż oprócz typowo imperialnych zagrań, charakteryzujących się najczęściej spowodowaniem poważnych strat w ludziach, sprzęcie czy finansowych, mieliśmy w ostatnich miesiącach do czynienia także z atakami, których celem były obiekty typowo symboliczne, niejednokrotnie o zerowym znaczeniu. Owszem, zdarzały się i takie, których zniszczenia powodowały naprawdę spore szkody, jak choćby wybuch w banku na Falleenie, jednak znaczna większość obiektów, które stały się celem terrorystów, pozostawała bez większej wartości. Do czasu ich zniszczenia, oczywiście.
    - Skoro mamy przynajmniej ogólnikową świadomość, jakimi motywami kierują się owi terroryści, może udało nam się także dowiedzieć, kim oni są? - spytała szczupła, rudowłosa kobieta w mundurze oficera Floty.
    Rieekan skinął głową.
    - Właśnie do tego zmierzałem, komandor Sinn - odparł szef WNR. Buźka przypomniał sobie, iż Mirith Sinn, była dowódczyni rebelianckich sił na prowincjonalnej Phaedzie, kilka lat wcześniej maczała palce w rozbiciu imperialnej Rady Tymczasowej. Działo się to tuż po ostatecznym upadku Imperatora Palpatine’a, a jeszcze zanim rozegrały się wydarzenia, w których główne role odegrali niezbyt utalentowana imperialna pani admirał, Daala, a także jeden z adeptów akademii Luke’a Skywalkera, Kyp Durron, który...
    ...siedział właśnie przy tym samym stole, co Loran, przysłuchując się bacznie słowom generała Rieekana. Dopiero teraz Buźka zrozumiał, dlaczego twarz młodego Jedi wydała mu się znajoma: jakkolwiek nigdy wcześniej nie spotkał go we własnej osobie, kilkakrotnie miał okazję obejrzeć teczkę Durrona w archiwach WNR. A wśród plików, jakie tam znalazł, było między innymi holozdjęcie człowieka, który w galaktyce znany był jako Mściciel Jedi.
    Jako osoba, która jednym strzałem z Pogromcy Słońc zmiotła Caridę, wraz z miliardami zamieszkujących ją istot. Dałoby się wymienić z setkę inwektyw, jakimi obrzucano Durrona od czasu tamtych wydarzeń, jednak najłagodniejszym, a zarazem najtrafniejszym określeniem było nazywanie go ludobójcą.
    Dla tego młodego Jedi było to zapewne znacznie bardziej bolesne, niż wszystkie inne obelgi, tym bardziej, jeżeli słowa Luke’a Skywalkera, jakoby Kyp znajdował się wtedy pod wpływem ducha starożytnego Lorda Sithów, Exara Kuna, choć po części były prawdziwe. A Garik nie miał najmniejszych wątpliwości, że Mistrz Jedi, któremu Nowa Republika na dobrą sprawę zawdzięczała swe istnienie, nie blefuje.
    Wszystko to sprawiało, że nie potrafił nienawidzić Kypa Durrona. Owszem, nie zachwycało go to, co uczynił ten chłopak, wręcz zmrażało mu krew w żyłach, ale jedyną emocją, jaką wywoływała w sercu Lorana obecność Mściciela Jedi, było współczucie.
    Otrząsnąwszy się ze stanu głębokiego zamyślenia, zwrócił baczniejszą uwagę na przebieg zebrania. Już po kilku sekundach doszedł do wniosku, że zaczyna się robić coraz ciekawiej.


    - Właśnie do tego zmierzałem, komandor Sinn - rzekł Rieekan na chwilę przedtem, zanim jego oczy omiotły krótkim spojrzeniem Sandrę Vidaan. Krótkim, ale za to jakże wymownym. Dziewczyna nie miała wątpliwości, iż miał to być sygnał, aby przygotowała się do dłuższej opowieści. Było też wiadome, o czym miała opowiadać. Ale czemu właśnie ona, skoro w sali przebywali też dwaj inni uczestnicy operacji na powierzchni Eriadu - jej mąż, Daol oraz Noghri Volvekhan, do niedawna dowódca elitarnego Alpha Commando?
    Do niedawna, ponieważ był jedyną osobą z całej jednostki, która przeżyła tę akcję.
    Pozostałych jedenastu zginęło podczas dwóch eksplozji, które zmieniły w ruinę budynek, poza aspektem czysto historycznym nie mający właściwie żadnego znaczenia.
    Z całych sił starała się usunąć myśl, iż tak naprawdę siedmiu z nich zabiła nie eksplozja, a ona sama. I mimo że od wydarzeń na Eriadu minęło już kilka dni, a zarówno Daol, jak i kilka innych osób starało się ją przekonać, iż nie miała wyjścia, wciąż miała do siebie żal o to, że pozwoliła doprowadzić do tamtej sytuacji.
    - Właściwie to nie wciąż nie wiemy, jakimi motywami kierują się owi terroryści - dodał Rieekan po krótkiej chwili milczenia, przerywając Sandrze ponure rozmyślania. - Potrafimy jedynie ocenić, jakim kryterium kierują się przy wyborze celów, a to dosyć poważna różnica, prawda? Co zaś się tyczy ich tożsamości, mamy niemal stuprocentową pewność, iż organizacją odpowiedzialną za te ataki jest grupa znana jako Wieczność.
    Przywoławszy Moc, dziewczyna sięgnęła myślami ku uczestnikom spotkania, próbując ocenić ich reakcję na słowa generała. Po sekundzie czy dwóch uświadomiła sobie, że nikt nie został zaskoczony w stopniu wystarczającym do zbierania szczęki ze stołu. Nic dziwnego: ci z obecnych, którzy mieli w przeszłości do czynienia z tą grupą, zostali wprowadzeni w temat już przed zebraniem, natomiast pozostali mieli tylko ogólnikowe pojęcie o zdarzeniach, jakie rozegrały się dziewięć lat wcześniej na Asmeru. I być może właśnie ta szybka i w sumie udana akcja przyczyniła się do tego, że w chwili obecnej mało kto pamiętał, że kiedykolwiek istniała w galaktyce organizacja o nazwie Wieczność.
    Co mogło być w równym stopniu zaletą, jak i wadą całej tej sytuacji.
    - O ile jednak dziewięć lat temu na Asmeru udało nam się zlikwidować zagrożenie poprzez usunięcie lidera Wieczności, Tremayne’a - ciągnął Rieekan, spoglądając na Sandrę i Daola, którzy przyczynili się wtedy do śmierci dawnego imperialnego Wielkiego Inkwizytora - o tyle ten, kto kieruje organizacją w chwili obecnej, doskonale wie, jak ochronić swą tożsamość. Mamy też uzasadnione podejrzenia, iż tym razem nie jest to jedna osoba, a przynajmniej kilka różnych, tworzących coś w rodzaju kolektywnego organu decyzyjnego. Niestety, nie znamy także ich liczebności. Wydarzenia, jakie rozegrały się na Eriadu dały nam jednak pewność, że jednym z aktualnych przywódców Wieczności jest kolejny użytkownik Ciemnej Strony Mocy. Jedi Vidaan?
    - Terroryści zajęli Gmach Tarkina, budynek, który w czasach Starej Republiki służył eriadańskim politykom za siedzibę parlamentu - zaczęła pewnie, odsuwając na bok smutek, jaki odczuwała na samo wspomnienie tamtych przeżyć. - Mieliśmy podjąć próbę odbicia budynku wraz z ewentualnymi zakładnikami. Nasz oddział podzielił się na grupy, które miały wejść do środka od trzech różnych stron. Na to tylko czekał przywódca terrorystów. Boczny korytarz, do którego weszli towarzyszący nam czterej Noghri, okazał się być pułapką. Dla nich, niestety, śmiertelną. A potem było już tylko gorzej - uśmiechnęła się smętnie. - Mroczny Jedi, z którym przyszło nam się zmierzyć, opanował umysły pozostałych przy życiu Noghri. Jedynie Volvekhan był na tyle silny, by mu się oprzeć - dodała, przemilczawszy fakt, iż nie stało się to tak zupełnie od razu. - Pozostali, niestety, nie potrafili tego dokonać - rzekła ze smutkiem. Przez chwilę w sali panowała ponura cisza, gdy wszyscy uświadomili sobie, co oznaczają słowa Sandry. - Jeśli zaś chodzi o samego Mrocznego Jedi, to pokazał się nam w przebraniu Dartha Vadera.
    - Jesteś pewna, że to nie był prawdziwy Darth Vader? - spytała siedząca tuż obok Rieekana Iella Wessiri, agentka WNR, a prywatnie żona Wedge’a Antillesa. Luke Skywalker mógł sobie twierdzić, że jego ojciec zmarł na pokładzie Gwiazdy Śmierci, ale stare nawyki wyniesione z czasów służby w CorSeku kazały jej brać pod uwagę każdą możliwość.
    Sandra rzuciła jej nieprzychylne spojrzenie.
    - Tak, jestem tego pewna. Szansa, że przeżył Bitwę o Endor, jest równie prawdopodobna, jak istnienie Zonamy Sekot czy inwazja spoza galaktyki. A pomijając to wszystko, potrafię odróżnić oszusta od prawdziwego Lorda Sithów.
    Wessiri zwęziła oczy w szparki.
    - Ciekawe, na jakiej podstawie?
    - Znałam go - odparła cicho Sandra, wywołując tym stwierdzeniem niemałą konsternację. Już dawno się przyzwyczaiła, że obywatele Nowej Republiki dość wyraźnie obnoszą się ze swoją niechęcią do ludzi, którzy w przeszłości obracali się w kręgach tak bliskich Palpatine’owi, że nie mieli problemów z poznawaniem jego najbliższych współpracowników. Na szczęście mało kto wiedział, że ona sama była jedną z takich postaci, znaną jako Ręka Imperatora. - Wystarczająco dobrze, żeby mieć pewność, że to nie był on. A tak swoją drogą, to chyba nie jest przesłuchanie?
    - Ona ma rację, Iello - wtrącił się Buźka. - Dajmy jej skończyć.
    - Pewnie, niech kończy - odburknęła Wessiri. Niechętnie, ale jednak przestała zadawać kłopotliwe pytania.
    - Jeżeli jednak rzeczywiście nie był to Darth Vader, po co ta maskarada? - zauważył przytomnie Koth Her’ag, Bothanin, który w czasach, gdy Wiecznością rządził Tremayne, był jednym z bardziej znaczących członków tej organizacji. W trakcie Bitwy o Asmeru podjął jednak decyzję o poddaniu się oddziałowi Nowej Republiki. Jego wiedza i zdolności okazały się nieocenione w śledztwie, które nastąpiło kilka miesięcy później i doprowadziło do ujęcia kilkudziesięciu pomocników byłego Wielkiego Inkwizytora. A potem, chociaż spotkało się to z wieloma głosami sprzeciwu, został oficerem Floty Nowej Republiki.
    - Zapewne była to próba wyprowadzenia nas z równowagi - odpowiedział za żonę Daol.
    - Albo zastraszenia - dodał ponuro Kyp Durron. - Z całą pewnością ułatwiło mu to również przejęcie władzy nad umysłami Noghri.
    Volvekhan prychnął głośno.
    - Przysięgaliśmy wierność Nowej Republice, Kypie z klanu Durron - warknął gniewnie. - Co oznacza, że nawet powrót Lorda Vadera nie przeciągnąłby nas na jego stronę.
    - Zapewne tak, ale Kypowi nie o to chodziło - wtrąciła się Kirana Ti, Jedi pochodząca z odległej Dathomiry. - Służyliście Vaderowi przez trzydzieści lat. Do tej pory nazywacie jego córkę „Lady Vader”. Mimo upływu tak długiego czasu, od kiedy wyswobodziliście się spod okupacji Imperium, wciąż macie zakorzenione w podświadomości poczucie wierności wobec tego człowieka. Ten Mroczny Jedi po prostu je wykorzystał - wyjaśniła.
    - Może i masz rację - mruknął Volvekhan, najwyraźniej nie całkiem przekonany. Musiał jednak przyznać, że teoria Kypa i Kirany dość rozsądnie tłumaczyła, dlaczego on i jego towarzysze tak łatwo pozwolili Mrocznemu Jedi przejąć kontrolę nad ich umysłami. Co nie zmieniało faktu, że i tak czuł się wszystkiemu winien. A fakt, że nikt nie miał do niego najmniejszych pretensji, jeszcze bardziej to uczucie potęgował.
    Zapadła kłopotliwa cisza.
    - No i prawdopodobnie nasz „Vader” chciał, żebyśmy znaleźli się właśnie w takiej sytuacji - w końcu przerwał milczenie generał Rieekan. - Ale, choć nie wiemy, kim on naprawdę jest, posiadamy sporo informacji, które mogą nas do tej wiedzy doprowadzić.
    Wszyscy spojrzeli na niego z zainteresowaniem.
    - Z danych, jakie zdołali zebrać nasi agenci - kontynuował generał - wynika, że na kilku planetach bezpośrednio przed atakami widziano pewną osobę. Jakimś cudem na każdej jednej udało jej się sprawić, że nikt z planetarnych służb celnych nie pamięta, by tę postać widział, choć gębę ma dość charakterystyczną, bo przeciętą przez biegnącą od czoła aż do szczęki bliznę. Mężczyzna, o którym mowa, miał także według naszych informatorów poruszać się z gracją wyszkolonego wojownika. - Skierował spojrzenie na Mirith Sinn. - Znajomo brzmiący opis, pani komandor?
    Sinn rozszerzyła oczy ze zdumienia.
    - Sugeruje pan, że to był Kir Kanos? - spytała sceptycznie.
    Rieekan złączył ręce na stole.
    - Wiele na to wskazuje - przyznał. - Był w końcu Czerwonym Gwardzistą, prawda? I sama wiesz, Mirith, że nie miał zamiaru przyłączyć się ani do Nowej Republiki, ani do Imperium w jego obecnym kształcie.
    - I to by wyjaśniało jeszcze jedną zagadkę z Eriadu - wtrąciła się Sandra. - Ten Mroczny Jedi, któremu musieliśmy stawić czoła, nazwał mnie zdrajczynią, jak ktoś, kto do końca był wierny Palpatine’owi - powiedziała, nie zwracając uwagi na pełne podejrzliwości spojrzenia Ielli. - Jego gwardyjska przeszłość tłumaczyłaby, skąd znał moje nazwisko i dlaczego mnie aż tak nienawidził.
    Wessiri w końcu nie wytrzymała.
    - Kim w takim razie byłaś na dworze Imperatora, by zasłużyć sobie na nienawiść ze strony Czerwonego Gwardzisty?
    Sandra tylko się uśmiechnęła.
    - Ręką Imperatora - odparła spokojnie, z trudem powstrzymując śmiech na widok miny Ielli. - Ale to w tej chwili nie ma żadnego znaczenia.
    - Tak samo, jak nie ma znaczenia - przerwała jej Mirith Sinn - że Kanos nie chce mieć nic wspólnego z żadnym rządem czy nawet organizacją. Jest typowym singlem, i to pod każdym względem - uśmiechnęła się smętnie do własnych wspomnień. - Nie ma też w zwyczaju niszczenia historycznych budowli, ani atakowania niewinnych ludzi, bo służył Imperatorowi jako ochroniarz, a nie jako osobisty morderca - rzuciła, wyraźnie celując w Sandrę. Jeśli nawet trafiła, to Vidaan nie dała nic po sobie poznać. - A poza tym, jakoś nigdy nie zauważyłam, żeby używał Mocy - dodała sarkastycznie.
    - Może jesteś za mało spostrzegawcza - odcięła się Sandra. - Zresztą, o tym, że Carnor Jax miał zdolności Jedi, też mało kto wiedział - przypomniała, wyciągając z zakamarków pamięci nazwisko gwardzisty, który podobno przyspieszył śmierć Palpatine’a, tym samym narażając się na nienawiść Kira Kanosa.
    Nienawiść, która w końcu sprowadziła śmierć także na Jaxa.
    - Nawet, jeśli masz rację, nie znaczy to jeszcze, że Kir sprzymierzył się z czymś takim, jak Wieczność - próbowała wybronić starego przyjaciela Mirith. - A kiedy po raz ostatni o nim słyszałam, pracował jako łowca nagród.
    - Co może nam bardzo pomóc - wyraźnie ucieszył się Rieekan. - Znasz Kanosa. Masz pewne pojęcie o tym, jak on myśli. Powęszysz trochę w środowisku, w którym według ciebie się obraca. Może uda ci się czegoś dowiedzieć, a nawet odnaleźć Kanosa?
    Sinn skrzyżowała ręce na piersi.
    - Potrzebowałabym kogoś, kto ma znajomości wśród łowców nagród. A najlepiej kogoś, kto sam pracuje lub kiedyś pracował w tym fachu - spojrzała jednoznacznie na Daola.
    Szef WNR podążył za jej spojrzeniem.
    - Przykro mi, ale Naberrie ma coś innego do roboty. Za to prezydent Gavrisom obiecał, że przydzieli nam wszelkie środki, jakie będą potrzebne do wynajęcia profesjonalisty.
    Daol odsunął za ucho pasmo długich włosów.
    - A co z Zuckussem? Przecież już niejednokrotnie współpracował z naszymi agentami, nie mówiąc o tym, że wydatnie pomógł nam na Asmeru. Byłby...
    - Doskonały? - Rieekan uniósł głowę. - Pewnie, gdyby nie fakt, że w tej chwili odsiaduje w placówce karnej wyrok za serię morderstw. A ułaskawienie nie wchodzi w grę. Możesz o tym nie wiedzieć, ale twój gandyjski przyjaciel jest ciężko chory.
    Oczy Rycerza Jedi zaokrągliły się ze zdumienia.
    - Przecież wyleczył płuca na długo przedtem, zanim zaczęliśmy razem pracować!
    Szef WNR wyraźnie spochmurniał.
    - Ale ja mówię o chorobie psychicznej - szepnął. - On ma rozdwojenie jaźni.
    Naberrie trawił przez chwilę tą informację.
    - Rozumiem - przytaknął ponuro. - Stanowiłby zagrożenie dla misji.
    Rieekan kiwnął głową.
    - Właśnie. Ale chyba mogę liczyć, że udzielisz Mirith odpowiednich wskazówek?
    - Mam już nawet pewien pomysł. - Na twarzy Daola zagościł przygaszony, ale tajemniczy uśmiech. - Wykonalny pod warunkiem, że pan prezydent spełni obietnicę.
    - Nie musisz się o to martwić - mruknął Rieekan. W jakiś sposób przeczuwał, że pomysł tego Rycerza Jedi może mieć w sobie więcej szaleństwa, niż dwie osobowości Zuckussa.
    Postukał palcem o blat stołu.
    - Ja i komandor Sinn będziemy czekać na twoje propozycje bezpośrednio po zakończeniu tego zebrania - dodał. Chwilowo wolał przejść na nieco pewniejsze terytoria, niż zwariowane pomysły Daola. - O ile nie miałem wątpliwości, kogo wysłać na poszukiwanie Kira Kanosa, o tyle skład osobowy pozostałych grup jest mocno uzależniony od przebiegu tego zebrania.
    Dyrektor wywiadu sięgnął do klawiatury obsługującej holoprojektor. Już po chwili zamiast mapy przedstawiającej galaktykę, nad stołem unosił się trójwymiarowy obraz układu, który niecały rok wcześniej był areną jednego z większych buntów w krótkiej historii Nowej Republiki.
    - Oto system koreliański - stwierdził Rieekan. Wstał, ująwszy w dłoń długi, metalowy wskaźnik. - Układ ten, jak pewnie wielu z was wie, składa się z pięciu zamieszkałych planet: Korelii, Selonii, Dralii oraz Talusa i Tralusa, tak zwanych Bliźniaczych Światów. Talus i Tralus okrążają się wzajemnie, a dokładnie pośrodku między nimi znajduje się Stacja Centerpoint - wyjaśnił, wskazując po kolei każdy obiekt, o którym mówił. - Rok temu to właśnie owa stacja była kluczem do powodzenia planu Sakoriańskiej Triady, która usiłowała oderwać cały sektor od Nowej Republiki. Wydatny udział w udaremnieniu tych planów miała obecna tutaj major Belindi Kalenda - kiwnął głową w stronę szczupłej, ciemnowłosej agentki o dużych, nieco zbyt szeroko rozstawionych oczach. - Mając to na uwadze uznaliśmy, że ma wystarczające kwalifikacje, aby i tym razem wziąć udział w misji zwiadowczej w systemie koreliańskim, z którego otrzymywaliśmy ostatnio dość niejasne informacje o rosnącej liczbie ataków terrorystycznych. Z informacji, które zebrała major Kalenda, wynika, że miały one miejsce na planetach rozrzuconych właściwie po całym sektorze. Możemy przypuszczać, że za większością z nich stoi Wieczność. Belindi dowiedziała się także co nieco o punktach, w których można nawiązać kontakt z terrorystami, a być może nawet do nich dołączyć.
    Powiódł wzrokiem po twarzach zebranych, zatrzymując się na Gariku Loranie.
    - To będzie zadanie dla ciebie, Buźka. Masz świetne umiejętności aktorskie, dzięki którym powinieneś zmylić nawet najbardziej podejrzliwych terrorystów.
    Buźka wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
    - Chce pan, bym wstąpił do Wieczności?
    - Dokładnie o to mi chodzi - przytaknął z powagą szef WNR.
    - Ale czy bierzecie pod uwagę, że nawet najlepsza gra aktorska może nie wystarczyć, jeżeli w pobliżu Lorana znajdzie się ten Mroczny Jedi? - Wtrącił się Kyp Durron.
    Rieekan uniósł brew.
    - Masz jakąś sugestię?
    Rycerz Jedi skinął głową.
    - Szczerze mówiąc, to tak. Chciałbym lecieć z nim - wyznał. Wszyscy spojrzeli na niego z zaciekawieniem. - W razie czego, byłbym na miejscu, by założyć odpowiednie blokady na umysł Lorana. A przy okazji może udałoby się czegoś dowiedzieć o samym przywódcy Wieczności.
    Dyrektor wywiadu przez chwilę myślał intensywnie.
    - Co ty na to, Loran? - spytał w końcu.
    Buźka wzruszył ramionami.
    - Pewnie, niech leci. Chciałbym tylko zauważyć, że ta misja to czyste szaleństwo, ale udawałem już piratów, dyplomatów i wiele innych osób, dlaczego więc nie miałbym udawać terrorysty? - Zaśmiał się, na chwilę rozluźniając nieco atmosferę. - Ale chciałbym, by w tej akcji wziął udział ktoś jeszcze.
    - Myślisz o kimś konkretnym?
    Loran kiwnął głową.
    - O Kirney Slane. To stara przyjaciółka, mająca jeszcze lepsze pojęcie niż ja pojęcie o tym, jak udawać kogoś innego, niż się naprawdę jest. Od kilku lat pracuje w zupełnie innej branży, jednak sądzę, że zdołam ją przekonać do udziału w tej misji.
    Rieekan przyjrzał mu się podejrzliwie.
    - Dlaczego mam wrażenie, że wolałbym nic więcej o niej nie wiedzieć? - Westchnął. - Jeżeli jesteś pewien, że można jej ufać, masz moją zgodę na zwerbowanie jej do tej misji.
    Buźka uśmiechnął się.
    - Tak jest, sir. A co się będzie działo z Eskadrą Widm w czasie, kiedy mnie nie będzie?
    Szef wywiadu spojrzał wprost w jego bystre, zielone oczy.
    - Na pewno nie będą siedzieć bezczynnie - odwzajemnił uśmiech Lorana. - Twoja eskadra przyłączy się do grupy, której celem będzie udaremnienie wysiłków naszego Mrocznego Jedi, a w dalszej perspektywie - wyśledzenie i wyeliminowanie go.
    Sandra podniosła rękę.
    - Mam rozumieć, że ci z obecnych, którzy nie dostali jeszcze przydziału do żadnej misji, wezmą udział w tej operacji wraz z Widmami?
    - Wszyscy, nie licząc major Kalendy. I mnie, oczywiście - dodał żartobliwie. - Zaczniecie od miejsca, na które naprowadził nas dziewięć lat temu sam Tremayne. Od Haruun Kal.
    - Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek słyszał tę nazwę - mruknął Daol.
    Rieekan wzruszył ramionami.
    - Nic dziwnego - przyznał, znów zmieniając holograficzny obraz. - Haruun Kal jest jedyną planetą położonego w Pętli Gevarno systemu Al’har. Nie ma właściwie żadnego znaczenia militarnego, dlatego od czasu Wojen Klonów nie było o niej zbyt głośno. Przed paroma laty, podobnie jak w wielu innych miejscach w galaktyce, odżyły tam zadawnione spory między tubylcami a przybyszami z innych planet. I choć ten konflikt ponoć się już zakończył, a przynajmniej chwilowo ucichł, jest coś, co zwróciło naszą uwagę na Haruun Kal: meldunki, jakoby przywódcą tubylczej armii był niejaki Kar Vastor.
    Sandra zwęziła oczy w szparki.
    - Chce pan powiedzieć, że sprawdziliście ten trop dopiero po dziewięciu latach?
    Generał Rieekan uniósł dłonie w obronnym geście.
    - Nic podobnego. Wszystko, co mieliśmy o tym Vastorze, zostało zbadane wkrótce po Bitwie o Asmeru, jeszcze zanim udało nam się ostatecznie pokonać Imperatora. Ale to, czego się wtedy dowiedzieliśmy, sprawiło, że odrzuciliśmy ten trop jako nieprzydatny.
    - Więc, co właściwie zawierały te pliki?
    Dyrektor wywiadu uśmiechnął się.
    - Informacje o tym, że Kar Vastor był potężnym użytkownikiem Mocy, który przewodził rebelianckiej bojówce rodowitych mieszkańców Haruun Kal, znanej jako Górski Front Wyzwolenia. O tym, że Mistrz Jedi nazwiskiem Mace Windu schwytał go i postawił przed sądem pod zarzutem ludobójstwa, a po procesie Vastor został wtrącony do zakładu karnego o podwyższonym rygorze; możemy przypuszczać, że chodzi o to samo więzienie dla Jedi, które odkryliśmy kilka lat temu w podziemiach Coruscant. A także o tym, że zmarł tam krótko po naszej ucieczce z Hoth.
    Sandra skrzywiła się.
    - Braliście pod uwagę, że te dane mogły zostać sfałszowane?
    Rieekan wzruszył ramionami.
    - To pytanie powinnaś zadać raczej generałowi Crackenowi, który był wtedy dyrektorem wywiadu. Ale, jak widzisz, nie ma go dziś z nami, więc o odpowiedź będzie trudno. Chyba że pułkownik Wessiri wie coś o tym. Iello?
    Blondwłosa agentka pokiwała głową.
    - Oczywiście sprawdziliśmy je na wszystkie możliwe sposoby, ale nie można wykluczyć, że mimo to coś przeoczyliśmy.
    Vidaan skrzyżowała ręce na piersi.
    - Co sprowadza nas do bezdyskusyjnego wniosku, że mamy do czynienia albo z podszywającym się pod Vastora podżegaczem, albo z podrobionymi danymi, a przeczucie mówi mi, że chodzi raczej o to drugie. Uprzedzając pytanie, nie mam wątpliwości, że fałszerzem był Tremayne. Dopóki nie zdradził Imperatora, był na tyle wysoko postawioną osobistością, że mógł bez problemów wprowadzić zmiany w tych plikach.
    - Tremayne zdradził Imperatora? - zdziwiła się Iella. - Zawsze mi się wydawało, że opuścił Imperium w wyniku przejęcia władzy przez Ysannę Isard. Iceheart wiedziała doskonale, że Inkwizytorzy stanowią dla niej znacznie większe niebezpieczeństwo, niż Sate Pestage.
    Sandra skinęła głową.
    - Racja, ale zanim to się stało, Tremayne zniszczył pewne szczególnie drogie Imperatorowi miejsce. Mianowicie, jego prywatną klonownię. Dopiero potem, kiedy zorientował się, że nie ma czego szukać na Coruscant, bo chętnych do objęcia władzy było aż zbyt dużo, ukrył się, planując już zapewne utworzenie Wieczności. - Zmrużyła oczy. - Organizacji, która w jakiś sposób miała mu pomóc wrócić na sam szczyt.
    - Ale po co był mu potrzebny Vastor? - usiłował dociec Rieekan. - Dlaczego go uwolnił?
    Dziewczyna wzruszyła ramionami.
    - Nie mam pojęcia - wyznała szczerze. - To, że byłam kiedyś Ręką Imperatora, nie znaczy, że potrafię odpowiedzieć panu na wszystkie pytania dotyczące Tremayne’a, tak samo, jak nie umiem odgadnąć, jaki będzie kolejny ruch Wieczności.
    - Do tego byłby nam chyba potrzebny ktoś, kto łączyłby w sobie cechy Thrawna i Dartha Vadera - prychnął Buźka. - Ale kogoś takiego, niestety, nie mamy.
    Sandra poczuła, że uśmiecha się mimowolnie.
    - Ależ mamy. I sądzę, że gdyby tylko zechciał, ten ktoś mógłby nam bardzo pomóc. - Wyglądała, jakby nagle doznała olśnienia. - Generale, wspominał pan o tym więzieniu dla Jedi, Oazie 9-96?
    Rieekan skinął głową, zastanawiając się, o czym ona mówi.
    - Wspominałem - mruknął. Nagle jego twarz zbladła w przypływie zrozumienia. - Chyba nie myślisz o tej samej osobie, co ja?
    Sandra uśmiechnęła się szelmowsko.
    - Jeśli chodzi panu o Xecra Nista - powiedziała - to właśnie o nim myślałam.

    LINK
  • Rozdział IV

    Ricky Skywalker 2016-07-19 14:08:06

    Ricky Skywalker

    avek

    Rejestracja: 2002-07-12

    Ostatnia wizyta: 2024-01-10

    Skąd: Bydgoszcz

    -Coruscant

    Cokolwiek znajdowało się na najniższych poziomach Coruscant, z uwagi na odległość od kondygnacji uznawanych za zamieszkałe przez cywilizowane istoty nie mogło być uważane za miejsce nadające się choćby do krótkich odwiedzin. Pośród ruin starożytnych, dawno opuszczonych i zapomnianych budowli, podziemnych korytarzy i głębokich, mrocznych kanionów, gdzie jedynym oświetleniem był blask antycznych fotowypustek, mieściły się wysypiska śmieci oraz opuszczone magazyny i fabryki, zawalone porzuconym zdezelowanym sprzętem. Znalazły tam schronienie setki, jeśli nie tysiące gatunków istot, które znały dziesięć razy tyle sposobów, by zadać ból istocie inteligentnej. Niektóre z nich, jak legendarne kanibale - C’thony, same były na tyle rozumne, by pośród niegościnnych tuneli stworzyć niewielkie, prymitywne ośrodki społeczne, z których wyprawiały się na polowania. W innych miejscach spotkać można było równie groźne istoty: mięsożerne shoule, borraty o wielkich pazurach i olbrzymie, granitowe ślimaki.
    W takim oto miejscu znajdowała się, wybudowana na polecenie jeszcze Wielkiego Kanclerza Palpatine’a, niewielka budowla zwana Oazą 9-96. Budynek, którego istnienie było utajnione do jeszcze większego stopnia, niż istnienie pod powierzchnią miasta sekretnego więzienia zwanego „Lusankyą”, które potem okazało się być niszczycielem klasy Super należącym do niesławnej Ysanny Isard.
    Bo choć nazwa Oazy 9-96 na to nie wskazywała, była ona niczym innym, jak zakładem karnym o zaostrzonym rygorze. Bunkrem, którego durastalowe ściany miały grubość większą, niż pancerz gwiezdnego niszczyciela. Z zewnątrz chroniony był siłowym polem, które uniemożliwiało jakiejkolwiek istocie zbliżenie się do niego na odległość choćby kilku metrów; zresztą, do środka można było się dostać tylko jedną drogą - potężnie opancerzoną turbowindą, której szyb zaczynał się w piwnicach Pałacu Imperialnego.
    Oprócz tych wszystkich zabezpieczeń, od innych więzień odróżniało Oazę 9-96 właściwie tylko jedno: pomieszczenia, w których mieściły się rozłożyste, obco wyglądające drzewa z wczepionymi w nie niewielkimi istotami. Niewiele osób rozpoznałoby w pozbawionych futer, spokojnych stworzeniach pochodzące z Myrkra isalamiry.
    Jeszcze mniej skojarzyłoby ich obecność w Oazie 9-96 z przebywającymi tam więźniami. Mało kto bowiem wiedział, iż w ciągu tysięcy lat ewolucji isalamiry posiadły specyficzną umiejętność - wytwarzały wokół siebie rodzaj bańki, w której nie miało racji bytu spajające podobno całą galaktykę pole energii zwanej Mocą. To samo, które pozwalało rycerzom Jedi dokonywać tych wszystkich niesamowitych wyczynów.
    Właśnie dla nich Palpatine, szykujący się wtedy do przejęcia absolutnej władzy w galaktyce, polecił wybudować ten zakład karny, świadom, iż nawet bezwzględne wykonanie przez armię klonów tak zwanego Rozkazu 66 nie przyniesie wyeliminowania problemu - a przecież wszystkich Jedi też nie można było tak od razu zabić.
    Nigdy jednak ilość rezydentów Oazy 9-96 nie przekroczyła dziesięciu Jedi czy innych użytkowników Mocy.
    Teraz, w dziewięć lat po ostatecznym upadku Palpatine’a, było ich tylko czterech. Trzech z nich nie miało dla Nowej Republiki większego znaczenia; byli jedynie prowincjonalnymi podżegaczami, nie mającymi większej wprawy w używaniu Mocy.
    Czwarty był jednym z najgorzej zapamiętanych Mrocznych Jedi, jakich znała galaktyka.
    Strażnik Jos Catho był oddelegowany do Oazy 9-96 niemal od dwóch lat. Od tego czasu stykał się z każdym z więźniów przynajmniej trzy razy dziennie i z miesiąca na miesiąc obserwował, jak skazańcy tracą ochotę do życia. Ale ten jeden, Xecr Nist, pomimo upływu lat spędzonych w małej, samotnej celi, bez dostępu do Mocy i właściwie bez rozrywki, wciąż potrafił zaskoczyć Josa lśnieniem w oczach czy błyskotliwą, kąśliwą uwagą. A poza tym, przez cały czas zachowywał się z godnością - jak przystało na byłego Egzekutora Wojennego Imperium.
    Tak, jakby przeczuwał, że jego życie jeszcze kiedyś nabierze sensu.
    Tak, jakby przeczuwał, że pewnego dnia opuści mury Oazy 9-96.
    To, co wydaje się niemal nieprawdopodobne, często ma miejsce w najmniej oczekiwanym momencie.


    Stukot ciężkich, wojskowych butów o metalową kratę podłogi korytarza obudził Xecra Nista z głębokiego snu. Przetarłszy oczy, uprzątnął nieco swoje posłanie, po czym usiadł na skaju pryczy w oczekiwaniu na śniadanie.
    Tymczasem, pierwszy raz od niemal ośmiu lat, miał dostać coś więcej, niż tylko posiłek.
    Miał otrzymać nową szansę.
    Szansę od zdrajczyni.


    Oczekując, aż strażnik przyprowadzi Nista, Sandra Vidaan przyglądała się surowym, durastalowym ścianom pokoju przesłuchań. Gdzieś za ścianą, być może w sąsiednim pomieszczeniu, musiały znajdować się drzewa lub choćby klatki pełne isalamirów, których naturalne umiejętności powodowały, że Oaza 9-96 była odcięta od pola Mocy.
    Co sprawiało, że Sandra czuła się, jakby w jakiś sposób oślepła. Wchodząc do bunkra, w jednej chwili straciła wszystkie swe umiejętności Jedi. Znów była jak każdy inny, szary obywatel, który mógł polegać wyłącznie na wzroku, słuchu oraz węchu.
    Na szczęście, tylko chwilowo.
    Pewne pocieszenie stanowił fakt, że tak samo czuli się wszyscy inni przebywający w tym więzieniu użytkownicy Mocy. Niemal współczuła tym, którzy byli tu trzymani od lat. Każdy Jedi, pozbawiony kontaktu z przenikającym całą galaktykę, życiodajnym polem energii przez tak długi czas musiał w końcu stracić ducha walki.
    Każdy, tylko nie Xecr Nist.
    Kiedy potężne, pancerne drzwi wsunęły się w ścianę, a do pokoju wkroczył Mroczny Jedi, Sandra poczuła się, jakby znów znalazła się na Byss, w nieistniejącej już stolicy Imperium, gdzie spotkała Nista po raz ostatni. Był wtedy jeszcze ledwie uczniem - dopiero od niedawna poznającym tajniki Mocy sługusem Imperatora, kandydującym do awansu do elitarnej grupy siedmiu wybrańców zwanych Mroczną Elitą, jednak już w owym czasie miał w sobie tę arogancję i odwagę, które potem sprawiły, iż to właśnie jego, a nie Tedryna-Shę, desygnował Palpatine na stanowisko Egzekutora Wojennego.
    Tę sama arogancję i odwagę, mimo lat spędzonych w ukrytym nawet przed promieniami słońca więzieniu, dostrzegła teraz Sandra w jego pełnych godności ruchach i w silnym, podejrzliwym spojrzeniu.
    Xecr Nist patrzył na nią, jak na największe ścierwo galaktyki.
    Spoglądając z perspektywy osoby, jaką była, zanim poznała prawdę o własnej przeszłości - a także, zanim zakochała się w Daolu - nawet mu się nie dziwiła. Co oczywiście nie znaczyło, że musi jej się to podobać.
    - Nist - rzekła chłodno, bez zbędnych powitań, gdy były Egzekutor usadowił się na krześle naprzeciw niej. - Nie patrz na mnie, jakbym cuchnęła gorzej, niż poodoo banthy.
    - Cuchniesz zdradą, Vidaan - wycedził Xecr w odpowiedzi. - Zdradą z rodzaju tych, które powinno się karać śmiercią. Ale ty wciąż żyjesz, choć już od dawna... powinnaś trwać w szaleństwie poza śmiercią.
    Prychnęła cicho, usiłując ukryć reakcję na to, co wyczuła w jego głosie. A raczej, kogo.
    Mimo faktu, iż była pozbawiona dostępu do Mocy, odniosła wrażenie, że znów rozmawia z Imperatorem.
    A tyle lat się głowiła, w jaki sposób Nist i Tedryn-Sha zdobyli tak wielką wiedzę i umiejętności Jedi w tak krótkim czasie. Teraz zrozumiała. Ich otwarte na Moc umysły były jak naczynia, które Palpatine napełnił wiedzą na temat Ciemnej Strony. Przy okazji dorzucając zapewne sporo własnych, autorskich poglądów na wszechświat.
    - Daruj sobie, Nist - mruknęła, gorączkowo zastanawiając się, czy aby nie wstać, wyjść z pokoju i powiedzieć Rieekanowi, że jej plan był złym pomysłem, choć straciła sporo czasu, zanim przekonała do niego dyrektora WNR. Była jednak pewna, że gdyby opowiedziała mu o swym odkryciu, stary generał przyznałby jej rację. Z uwagi na bezpieczeństwo Nowej Republiki.
    A jednak, nie zrobiła tego.
    Przecież już wcześniej wiedziała, że Xecr Nist, były Egzekutor Wojenny Imperium, to równie niebezpieczny człowiek, co cała Wieczność. A gdyby udało mu się uciec i przejąć kontrolę nad resztkami Imperium...
    Mogłoby się okazać, że nawet Wielki Admirał Thrawn w porównaniu z nim był pestką.
    Ale ta gra - jeśli walkę o pokój w galaktyce można było nazwać grą - wydawała się być warta podejmowanego właśnie ryzyka.
    Mroczny Jedi w końcu przerwał jej rozmyślania.
    - Jos mówił, że masz dla mnie jakąś propozycję. Myślę zresztą, że w innym wypadku byś tu nie przyszła - powiedział z opanowaniem, o jakie nie podejrzewałaby go jeszcze kilka sekund wcześniej. W jednej chwili stał się znów wielkim dowódcą; trzymającym nerwy na wodzy taktykiem, jakiego potrzebowała Nowa Republika.
    Odetchnęła z ulgą. Szanse, że Nist da się namówić na udział w tej akcji, znacznie urosły.
    Szczerze mówiąc, nie sądziła, aby dał się długo prosić.


    Korelia

    Para techników wyszła z biura, zostawiając panią dyrektor Kirney Slane Donos sam na sam z jej własnymi myślami. Który to już raz w ciągu ostatnich lat przeprowadziła rozmowę podobną do tej sprzed chwili? Który to już raz rozpatrywała wnioski o przyjęcie do pracy, urlop, przeniesienie? Kierowanie orbitalną stacją paliw dostarczało jej wielu satysfakcji; nie mogła powstrzymać uśmiechu, patrząc, jak z opuszczonego śmiecia na orbicie Korelii jej serwis paliwowo-naprawczy przekształca się w coraz lepszą, nowocześniejszą i bardziej popularną wśród pilotów placówkę.
    W miarę jednak, jak ta popularność rosła, Kirney ogarniało coraz większe znużenie. Z każdym kolejnym dniem spędzonym na stacji, wspominała czasy, kiedy jej życie pełne było emocji, wzruszeń i nieoczekiwanych zwrotów.
    Wracała myślą do dni, kiedy nawet nie nazywała się Kirney Slane; kiedy wraz z obecnym mężem, Mynem Donosem, jako Lara Notsil, ścigała wrogów Nowej Republiki, siedząc za sterami X-Winga.
    Zdarzało się, że cofała się jeszcze dalej - do czasów, gdy jako Gara Pethotel, wyszkolona imperialna agentka, pracowała dla znienawidzonego w galaktyce Lorda Zsinja. Przynajmniej wtedy było ciekawie. Teraz nawet z Mynem widywała się rzadko; od kiedy zrezygnował ze służby w Eskadrze Łotrów, wciąż ciągnęło go do latania. Najął się więc do pracy w liniach przewozowych Tinta, gdzie mógł przynajmniej zasiąść za sterami liniowca.
    Jej zaś pozostała tylko monotonna, niemalże wyłącznie papierkowa robota.
    - Przestań się dołować - powiedziała sama do siebie; od razu poczuła się nieco lepiej, powziąwszy postanowienie, iż zaraz po powrocie do apartamentu obejrzy jakiś miły holofilm. Może nawet wybierze którąś z tych szmir, w jakich ponad przeciętność wybijał się niejaki Garik Loran - dla niej i jej byłych kolegów z Eskadry Widm znany po prostu jako Buźka.
    Aż podskoczyła, kiedy rozmyślania przerwało jej głośne pukanie do drzwi. Westchnąwszy z rezygnacją, poprawiła pozaginaną gdzieniegdzie spódnicę i usiadła prosto na krześle.
    - Proszę - mruknęła na tyle głośno, by stojący za drzwiami usłyszeli pozwolenie. W polu widzenia Kirney natychmiast pojawiła się metalowa twarz droida protokolarnego - jej pomocnika, sekretarza i tłumacza.
    - Pani dyrektor! - jęknął wystraszony droid. Gdyby nawet w jakiś sposób potrafił imitować mimikę ludzkiej twarzy, z pewnością nie wyglądałby na bardziej spanikowanego, niż w tej chwili. - Jacyś dwaj ludzie z zewnątrz proszą panią o rozmowę. Jak najszybciej i w cztery... znaczy się, sześć oczu.
    Kobieta skrzyżowała ręce na piersi.
    - Przedstawili się jakoś?
    - Jeden z nich powiedział tylko, że jest pani starym znajomym. Ale nazwisk nie podali.
    Brwi kobiety uniosły się w wyrazie zdumienia.
    - Starym znajomym, mówisz? A to ciekawe... - mruknęła. - Wpuść ich - zdecydowała po chwili zastanowienia.
    - Tak jest, pani dyrektor - odparł robot, wychodząc z gabinetu. Drzwi jeszcze nie zdążyły się za nim dobrze zasunąć, kiedy w jej biurze pojawili się dwaj mężczyźni. Pierwszy z nich, nieco wyższy od drugiego, miał ciemne włosy spięte w kitkę z tyłu, aczkolwiek nieco u góry głowy; wyglądał młodo, niemalże chłopięco, choć w jego smutnych oczach widać było lata ciężkich doświadczeń. Kirney nie miała jednak wątpliwości, iż widzi go po raz pierwszy w życiu.
    Kiedy chłopak odsunął się, ukazując swojego towarzysza, na twarzy kobiety pojawił się mimowolny, szeroki uśmiech.
    - Buźka! - wykrzyknęła z radością; natychmiast podbiegła, aby przytulić i ucałować starego przyjaciela na powitanie. - Właśnie o tobie myślałam. - Przyjrzała mu się uważnie. - Nic się nie zmieniłeś, wiesz?
    Loran roześmiał się szczerze.
    - Ty też... Kirney. Kopę lat, maleńka.
    Oczy Slane zwęziły się w szparki.
    - Po pierwsze, od kiedy to ja jestem dla ciebie maleńka, co, Loran? Uważaj, bo powiem Mynowi - zagroziła mu żartobliwym tonem. - Po drugie, to możesz mnie nazywać Larą, kiedy tylko nie ma nikogo w pobliżu. No, ale mów, co sprowadza tu ciebie i twojego towarzysza - dodała, spoglądając wymownie na długowłosego chłopaka.
    Młodzieniec uśmiechnął się niepewnie.
    - Kyp Durron - przedstawił się cicho.
    Kobieta przyjrzała mu się rozszerzonymi z nagłego przestrachu oczami. Aż zakręciło jej się w głowie, kiedy uświadomiła sobie, iż gości w swoim biurze nikogo innego, jak słynnego Mściciela Jedi, masowego mordercę odpowiedzialnego za zniszczenie Caridy. Trudno było uwierzyć, że ten niewinnie wyglądający młodzieniec mógł zetrzeć w pył cały system gwiezdny z miliardami istnień. Miała ochotę wykrzyczeć całą litanię przekleństw, wszystko, co myśli o tym, gdzie według niej powinien w tym momencie znajdować się Durron...
    A jednak się powstrzymała.
    - Kogo ty mi tu przyprowadzasz, Loran? - spytała tylko, widząc na twarzy Kypa bezgłośne podziękowanie. Zapewne ten chłopak swoje już wysłuchał.
    Buźka wzruszył ramionami.
    - Sławnego Rycerza Jedi, jak widać - odparł z powagą. Uśmiechnął się ponuro. - Jak się pewnie domyślasz, nie przylecieliśmy, by napić się kafu z Larą Notsil. Sprawa jest poważna.
    Kobieta odgarnęła z czoła kosmyk długich, rudych włosów.
    - Jak bardzo poważna?
    - Cholernie - mruknął Kyp z dziwnym wyrazem twarzy.
    Lara i Garik spojrzeli po sobie ze zdumieniem, po czym roześmiali się.
    - Jeszcze będą z ciebie ludzie - powiedziała w końcu Notsil, skierowawszy się w stronę biurka. - A skoro sprawa jest cholernie poważna - dodała cicho - to lepiej usiądźcie i gadajcie, o co chodzi.


    - ...tak więc, potrzebujemy twojej pomocy - podsumował swą opowieść Buźka jakiś czas później. - Jak mało kto, masz odpowiednie kwalifikacje.
    Lara skrzyżowała ręce na piersi.
    - Macie mnóstwo wyszkolonych w infiltracji tajnych agentów. Dlaczego zatem chcecie kogoś, kto dla władz Nowej Republiki jest martwy?
    Buźka się uśmiechnął.
    - Jesteś najlepsza, Laro. A przy tym masz gotową tożsamość. Gara Pethotel, była agentka Imperium, która szuka zemsty za śmierć Palpatine’a.
    Kobieta skrzywiła się lekko.
    - Zdecydowanie wolałabym nigdy więcej nie używać tego imienia. Ale jak mus, to mus. - Wzruszyła ramionami. - A wy? Bo chyba nie zamierzacie wysłać mnie tam samej?
    Loran kiwnął głową, świadom, że Lara właśnie zgodziła się z nimi pracować.
    - My też mamy swoje fałszywe tożsamości. Dosyć wiarygodne, jak sądzę. - Uśmiechnął się szelmowsko. - Pozostaje kwestia zdobycia dokumentów.
    Szczęka kobiety nagle opadła o kilka centymetrów.
    - To jeszcze ich nie macie?
    - No, tak się jakoś złożyło - odparł Loran niewinnie. - Mocno się spieszyliśmy, no i jeszcze
    te plotki o powrocie Thrawna - mruknął, już nieco poważniej. - To jak będzie? Załatwisz to?
    - Buźka, od czasu opuszczenia Widm nie miałam żadnego kontaktu z lewymi operacjami! Moja firma jest całkowicie legalna - podkreśliła. Westchnęła z rezygnacją. - Myślałam, że chociaż papiery już macie. A tak... przykro mi, ale nie znam nikogo na tyle zaufanego, by poprosić go o dostarczenie nam fałszywych identyfikatorów. A przy tym na tyle dobrych, by wyglądały na prawdziwe. Nie mam zielonego pojęcia, do kogo moglibyśmy się zwrócić.
    - Ale ja mam - wtrącił nagle Kyp. Jego głos był spokojny, bez cienia emocji. - Parę lat temu pewien pochodzący z Korelii Jedi, którego prawdopodobnie oboje znacie, rozbił piracką szajkę Leonii Taviry. Z tego, co wiem, to wszystkie fałszywe dokumenty dostarczył mu wtedy jego dziadek.
    W oczach Buźki pojawił się błysk zrozumienia.
    - Sugerujesz, że powinniśmy się zwrócić o pomoc do Rostka Horna?
    Durron kiwnął głową.
    - Właśnie.


    System Bogden

    Spośród setek planet, które odwiedził w swym bogatym w przygody życiu, Bogden miał dla Boby Fetta szczególne znaczenie. To tutaj ponad pięćdziesiąt lat wcześniej jego ojciec Jango zawarł z hrabią Dooku umowę, w której zobowiązał się dostarczyć materiał genetyczny dla powstającej armii klonów. W zamian, oprócz pieniędzy oczywiście, zażądał tylko jednego - niezmodyfikowanego klona, którego miał zamiar wychować na najlepszego łowcę nagród w galaktyce.
    I tak właśnie narodził się on, Boba Fett.
    Ponad dziesięć lat później, gdy Jango zginął na świecie zwanym Geonosis, młody Boba przyleciał do układu Bogden, sądząc, że znajdzie tam Dooku. Traf jednak chciał, że zamiast lidera Separatystów znalazł wtedy jedynie kłopoty, przez które o mało nie stracił „Slave’a I”.
    Nic dziwnego, że Fett nie miał zbyt miłych wspomnień z pobytu w tym systemie, a jedyną rzeczą, jaka mogła go skłonić do ponownego odwiedzenia kompleksu połączonych ze sobą księżyców planety, były interesy.
    Nie inaczej było i tym razem.
    Na szczęście - raczej dla mieszkańców Bogdena, niż dla Boby - tym razem obyło się bez potrzeby schodzenia na powierzchnię któregokolwiek z nich. Układ służył jedynie za punkt spotkania, które odbyć się miało na pokładzie statku Drug’kara Mub’ata - znanego niegdyś jako Bilans pajęczarza, który od niemal dwudziestu lat służył łowcom nagród jako pośrednik.
    Zanim Fett zszedł do ładowni swojego nowego statku, „Slave’a IV”, rękaw transferowy z należącego do Bilansa frachtowca zdążył połączyć obie jednostki. Znalazłszy się po drugiej stronie, Boba od razu zauważył zmiany, jakie nastąpiły w wystroju wnętrza statku pajęczarza od czasu, gdy po raz ostatni przebywał na jego pokładzie. Niegdyś sterylnie czyste ściany prowadzącego do sterowni krótkiego korytarza pokryte były teraz warstwą lepkiej, białej pajęczyny, po której raz po raz przebiegały maleńkie, piszczące zawiązki.
    Coś większego poruszyło się w końcu korytarza.
    - Nie są zbyt inteligentne - odezwał się Bilans, wyłoniwszy się z cienia. Był nieco większy niż wtedy, gdy Boba widział go ostatnim razem, jednak do rozmiarów jego rodzica, Kud’ara Mub’ata, brakowało mu nadal bardzo dużo. Niemniej jednak, podobieństwo było uderzające. Zresztą, nic dziwnego; jak udało się kiedyś Fettowi dowiedzieć, pajęczarze nie rozmnażali się drogą płciową, więc ich potomstwo miało ten sam kod genetyczny, co rodzice.
    Zupełnie tak, jak Boba i jego ojciec.
    - Trzymam je tu tylko dla ozdoby - ciągnął po chwili niezrażony pajęczarz, nie przyjmując do wiadomości oczywistego faktu, że Fett go nie słucha. - A raczej dla niepoznaki. Każdy, kto tu wchodzi, myśli, że jestem równie słaby jak stary Kud’ar. A prawda jest zupełnie inna - usta pajęczarza wykrzywiły się w całkiem udanej imitacji ludzkiego uśmiechu.
    Oczy łowcy nagród, ukryte za wizjerem hełmu, skierowały się na twarz niewysokiej istoty. Prawda jest taka, pomyślał Fett, że jesteście identyczni. Tylko ty sobie tego nie potrafisz uświadomić. Ale pewnego dnia, gdy będziesz umierał od ciosów swego potomka, w końcu to zrozumiesz.
    Bilans spojrzał na niego wyczekująco.
    - Chyba nie całkiem, skoro już nawet imię zmieniłeś - mruknął Boba, zachowując ponure przemyślenia dla siebie. - Po co to było? Żeby korespondencja nie dochodziła?
    Choć wydawałoby się to niemożliwe, uśmiech młodego Mub’ata stał się jeszcze szerszy.
    - Ach, słynna ironia Fettów. Stary Kud’ar stwierdził kiedyś, że w sztuce sarkazmu niemal dorównałeś swojemu ojcu. Jeśli tak było dwadzieścia lat temu, to teraz z całą pewnością go przewyższyłeś.
    Choć ledwie widoczny zza wizjera, wzrok Fetta stał się nagle zimniejszy niż próżnia.
    - Pieprzysz, Bilans - warknął łowca. - Jestem tu tylko i wyłącznie w interesach, nie w celach towarzyskich. A już na pewno nie po to, by wspominać ojca.
    - Oczywiście. - Przednie odnóża pajęczarza uniosły się w geście przeprosin. - Powinienem był pamiętać, że nic nie liczy się dla ciebie bardziej, niż kredyty.
    Boba pokiwał powoli głową.
    - A ty wcale nie jesteś pod tym względem lepszy. Chyba nie muszę przypominać, kto ukradł mi połowę nagrody za Thrina Voss’on’ta?
    Bilans się tylko uśmiechnął.
    - Zamierzasz mieć do mnie o to żal do końca życia?
    - Zależy, o życiu którego z nas mówisz.
    Pajęczarz westchnął cicho.
    - Nic się nie zmieniłeś, Fett. Nic, a nic. Może rzeczywiście będzie lepiej, jeśli przejdziemy do interesów - mruknął, po czym podreptał do sterowni. Boba podążył za nim niespiesznie, badając wzrokiem każdy kąt frachtowca. Podobnie jak korytarz, w ciągu ostatnich piętnastu lat olbrzymia sterownia straciła dużo ze swojej dawnej czystości; jedynym miejscem, którego powierzchni nie zasnuwała pajęczyna, był sporych rozmiarów iluminator.
    A na obrotowym krześle, którego Fett także sobie nie przypominał, siedziała rudowłosa, niezbyt wysoka kobieta w czarnym kombinezonie z pełnym wyposażeniem - przynajmniej trzema blasterami, wibroostrzem i jakimś tuzinem innych przydatnych narzędzi.
    - Nie mówiłeś, że mój klient już przybył - zwrócił się Boba do pajęczarza.
    - Nie pytałeś. - Bilans złączył razem pazurki. - Fett, przedstawiam ci Mirith Sinn.
    Łowca nagród przyjrzał się jej zza wizjera.
    - To już nawet Nowa Republika spadła tak nisko, żeby korzystać z usług najemników?
    Sinn skrzyżowała ręce na piersi.
    - Od czasu do czasu - przyznała ostrożnie. - Szczególnie, gdy czasu jest mało, a wynajęcie łowcy to najlepszy sposób, by osiągnąć pożądane efekty. - Zmrużyła oczy. - Chyba mówi ci coś nazwisko Kenix Kil?
    - Nazywajmy rzeczy po imieniu - odparł Fett beznamiętnie. - Sądzisz, że nie wiem, iż to nazwisko jest anagramem Kira Kanosa?
    Mirith przez sekundę wyglądała na zszokowaną.
    - Dużo wiesz, Boba. Więcej, niż bym się spodziewała po łowcy nagród.
    Fett wzruszył ramionami.
    - Informacje to podstawa mojej pracy.
    Uśmiechnęła się.
    - Jakbym słyszała Talona Karrde’a.
    - Albo Wielkiego Admirała Thrawna - wtrącił się Bilans. - HoloNet aż huczy od plotek o jego powrocie.
    Sinn prychnęła pogardliwie.
    - Zapewne to kolejna mistyfikacja Imperialnych - mruknęła. - Można się było spodziewać, że wywiną Republice jakiś numer w takim momencie.
    - Rzeczywiście, kryzys bothański to dla nich okazja, jakich mało - przytaknął Boba. - Ale zdawało mi się, że nie spotkaliśmy się tu, by gadać o Imperium.
    Sinn kiwnęła głową.
    - Racja. Kanos. - Uśmiechnęła się tajemniczo. - Chcę, byś pomógł mi go odnaleźć. Żebyś, wykorzystując swoją znajomość przestępczego półświatka, zdobył jak najwięcej informacji o Kanosie i doprowadził mnie do niego.
    Boba Fett uważniej przyjrzał się kobiecie. Choć z pewnością nie była Mistryl, wyglądała na taką, która doskonale wiedziała, jak zrobić użytek ze sprzętu, który nosiła ze sobą; w jej zielonych oczach dostrzegł zaś odwagę gwarantującą, że nie będzie mieć wątpliwości, kiedy nadejdzie pora, by go użyć.
    - Chcesz go zabić własnoręcznie?
    - Nie! - Mirith potrząsnęła głową. - Nie zależy mi na jego śmierci. Jedynym, czego chcę w tej chwili, jest pokój w galaktyce. - Wciągnęła głęboko powietrze, zastanawiając się, jak dużo może powiedzieć w obecności Bilansa. Mając na uwadze opinię, jaką wystawił mu Naberrie, uznała, że ogólniki nie powinny zaszkodzić. - Ktoś z władz Nowej Republiki zasugerował, że Kir Kanos może być związany z pewną organizacją terrorystyczną. Zostałam wyznaczona, by potwierdzić te informacje. A gdyby okazały się one prawdą... no cóż, wtedy sprawdzimy, czy nadal jesteś tak dobry, jak twierdzi Naberrie.
    - Ach, organ doradczy w osobie łowcy nagród, który stał się Jedi - mruknął Fett. Chociaż nigdy nie pogodził się z tym, że jego ojciec zginął z ręki jednego z tych samozwańczych obrońców sprawiedliwości, już dawno uznał, że nienawiść do garstki młodych wojowników nie jest tym, na co oni zasługiwali. Przynajmniej dopóki nie przeszkadzali mu w pracy. - Więc to jemu zawdzięczam to zlecenie?
    Sinn wzruszyła ramionami.
    - Powiedział, że mogę ci ufać, chociaż będzie to kosztować tyle samo, za ile wynajęłabym trzech innych łowców. Ale mówił też, że warto, bo jeśli ktoś ma mi pomóc w ukończeniu tej misji, to ty masz na to największe szanse.
    - Mylił się co do jednego.
    - Tak?
    Boba Fett zwęził oczy w szparki.
    - Trio innych łowców - powiedział powoli - zażądałoby znacznie mniej, niż ja.

    LINK
  • Rozdział V

    Ricky Skywalker 2016-07-19 14:09:02

    Ricky Skywalker

    avek

    Rejestracja: 2002-07-12

    Ostatnia wizyta: 2024-01-10

    Skąd: Bydgoszcz

    -Korelia

    Choć w pierwszej chwili Rostek Horn mógł sprawić wrażenie ekscentrycznego, bawiącego się w ogrodnika staruszka, wystarczyło tylko poczuć na sobie jego twarde spojrzenie, by uznać go za znacznie bardziej żywotnego, niż można by się spodziewać po osobie w jego wieku. I, mimo upływu lat, nie mniej niebezpiecznego niż w czasach, gdy służył w KorSeku.
    Odłożywszy łopatę, odwrócił się powoli, bacznie przyglądając się trójce przybyszów.
    - Panie dyrektorze, ci ludzie twierdzą, że są przyjaciółmi Keirana Halcyona - powiedział niski, chudy służący, kiwnąwszy głową w ich stronę.
    W szarych oczach Horna pojawiły się iskierki niepokoju.
    - Zostaw nas, Tosruk - rzekł po chwili spokojnym tonem. - Muszę z nimi porozmawiać na osobności.
    - Ależ, dyrektorze! - Służący wyglądał na zakłopotanego. - Skanery wykazały, że ci ludzie mają przy sobie broń.
    Na twarzy Rostka pojawił się ponury uśmiech.
    - Takie czasy, Tosruk. Nikt nie może się czuć bezpieczny. Nasi goście noszą swoją broń tylko dla obrony własnej, prawda?
    Jeden z przybyszów przytaknął i uśmiechnął się lekko.
    - A na wypadek, gdyby ktoś miał złe zamiary, dwaj snajperzy z dachu i zautomatyzowany system obronny powinny załatwić sprawę - powiedział. Jakby od niechcenia przygładził połę tuniki, dzięki czemu przez sekundę dało się dostrzec ukryty pod nią srebrzysty cylinder.
    Błysk zrozumienia na chwilę zastąpił niepokój w oczach Rostka.
    - Tosruk, zostaw nas - powtórzył stanowczo. Dopiero, kiedy służący ukłonił się sztywno i odszedł, Horn pozwolił sobie na odrobinę rozluźnienia. - Przepraszam za niego. Po prostu nie ufa ludziom, których nie zna. Ja zresztą też, ale wymieniliście nazwisko, pod którym kiedyś ukrywał się mój wnuk, i wszystko wskazuje, że jeden z was jest Jedi.
    - Jest pan nie mniej błyskotliwy od Corrana - odparł młodzieniec z mieczem świetlnym u pasa. - Ja i pański wnuk równocześnie pobieraliśmy nauki w Prakseum Mistrza Skywalkera. Nie twierdzę, że jesteśmy bliskimi przyjaciółmi, i zwykle mamy zupełnie odmienne poglądy, ale wiem, że zawsze mogę na nim polegać.
    Horn uśmiechnął się lekko.
    - Zapewne tak jak on na tobie, chłopcze. Wydaje mi się, czy mam przyjemność rozmawiać z Kypem Durronem?
    Jedi wzruszył ramionami.
    - Nie wydaje się panu. Choć nie spotkałem jak dotąd zbyt wielu osób, które uznałyby dyskusję ze mną za coś przyjemnego.
    - Kwestia gustu. - Rostek podszedł bliżej, przyglądając się milczącym towarzyszom Kypa. - Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek wcześniej miał okazję podziwiać twą urodę, młoda damo - odezwał się w końcu. Kiwnąwszy głową w stronę kobiety, przeniósł spojrzenie na jej kolegę. - Za to holofilmy z Garikiem Loranem są znane nawet na Korelii.
    Zielonooki mężczyzna potarł się po nieogolonym podbródku.
    - A miałem nadzieję, że ten zarost załatwi sprawę.
    Kobieta roześmiała się.
    - Trzeba czegoś więcej, byś stał się nierozpoznawalny. A tak na marginesie - zwróciła się do Rostka Horna - jestem Lara Notsil.
    Nie kojarzył tego nazwiska, ale to jeszcze nic nie znaczyło. Westchnął cicho.
    - Miło mi was wszystkich poznać, ale domyślam się, że Nowa Republika nie przysłała was po to, żebyście sprawdzili, jak się miewa stary korsekowiec. A zatem, nie przeciągajmy tego w nieskończoność. Co z Corranem?
    Buźka uniósł brew.
    - O ile wiem, to nic. Eskadra Łotrów została przydzielona do floty generała Bel Iblisa i zdaje się, że stacjonuje obecnie na Morishim. Była tam wprawdzie jakaś afera z imperialnym niszczycielem, ale podobno nikt z naszych nie ucierpiał. - Przeniósł spojrzenie na Kypa. - No, chyba że Mistrz Skywalker wyznaczył Corranowi jakąś specjalną misję i nikt obecnie nie wie, gdzie on przebywa.
    - Skywalker rzeczywiście zniknął - przyznał Durron. - Gdzie by się jednak nie znajdował, jeśli jest z nim Corran, wierzę, że obydwaj wyjdą z tego cało.
    Horn pokiwał powoli głową.
    - Ma do tego prawdziwy talent - mruknął. - Wybaczcie mi, że nie zaproszę was do domu, ale nie ma tam niestety warunków do dyskretnej rozmowy. A mam dziwne wrażenie, że dyskrecja będzie w tym wypadku wymagana.
    - Przeczucie pana nie myli, dyrektorze - potwierdziła Lara.
    Rostek uśmiechnął się i skrzyżował ręce na piersi, dając tym samym do zrozumienia, że ufa swoim gościom. Gdyby teraz któryś chciał wyciągnąć broń, zrobiłby to nieporównywalnie szybciej, niż on sam.
    - A zatem - powiedział - zamieniam się w słuch.


    Coruscant

    Pozwoliwszy, by ostatnie krople churbańskiej brandy spłynęły mu do gardła, zostawiając tam wrażenie ciepła, Volvekhan powrócił do złych wspomnień, jakie prześladowały go od czasu porażki na Eriadu. A raczej powróciłby, gdyby nie cztery istoty, które były na tyle szalone, by odważyć się dosiąść do jego stolika.
    Uniósł głowę, ukazując ogromne, smutne oczy. W półmroku, jaki panował w wojskowej kantynie „Postrzał”, wyglądały jeszcze bardziej przerażająco, niż w rzeczywistości.
    Powiódł spojrzeniem po twarzach przybyszów, nie zatrzymując się na żadnej na więcej, niż sekundę czy dwie. Chwila obserwacji wystarczyła, aby przyznać, że stanowią oni dość dziwaczną zbieraninę. Cała czwórka odziana była w cywilne, aczkolwiek podobne do siebie czarne stroje. Siedzący najdalej od wyjścia człowiek nosił długie, uwiązane z tyłu ciemne włosy oraz wąsy, które nadawały jego twarzy zawadiacki wygląd. Szczupły, jasnowłosy młodzieniec średniego wzrostu wydawał się aż palić do akcji; jego ruchliwe oczy zatrzymywały się to tu, to tam, jakby szukając zagrożenia. Jednak za każdym razem, gdy wzrok chłopaka zatrzymywał się na czymś pospolitym, jego twarz wykrzywiał pogardliwy uśmieszek, który sugerował, że pochodzi on z wysokiej klasy społecznej. O ile jednak ta para mimo wszystko wyglądała w miarę normalnie, o tyle już ich towarzyszy można było z czystym sumieniem uznać za osoby nietypowe. Miejsce obok chłopca zajął Devaronianin, którego skórzana kurtka upstrzona była dziesiątkami frędzli i wisiorków, zaś ostatnim z przybyszów był Gamorreanin. Wprawdzie przedstawicieli tego gatunku raczej nie widywało się w Siłach Zbrojnych Nowej Republiki, jednak Volvekhan miał już kiedyś do czynienia z tym konkretnym osobnikiem i wiedział, że poza wyglądem zewnętrznym nie ma on nic wspólnego ze swoimi niezbyt inteligentnymi pobratymcami.
    - Ty jesteś Voort saBinring, prawda? - spytał, wyciągając z zakamarków pamięci poznane podczas akcji na Asmeru nazwisko. - Prosiak? Widmo?
    Prawie dwumetrowa istota uśmiechnęła się w zupełnie ludzki sposób.
    - Po trzykroć tak, przyjacielu - odparł Prosiak. Głos wydobywający się z jego gardła miał nieco metaliczne brzmienie, co wskazywało, że jego krtań nie była całkowicie organicznym tworem. - A to są moi towarzysze: Elassar Targon, Sharr Latt i Kell Tainer.
    Volvekhan skinął głową i przyjrzał się uważniej długowłosemu człowiekowi.
    - Kell Tainer. Ty też brałeś udział w ataku na Asmeru - to było stwierdzenie, nie pytanie. - Zmieniłeś się od tamtego czasu.
    Kell wzruszył ramionami.
    - Ten, kto nie podąża za nurtem zmian, zostaje w tyle, nieprawdaż?
    Noghri odsłonił ostre zęby.
    - Prawdaż. Ale teraz prosiłbym, żebyście zostawili mnie w spokoju. Chciałem być sam.
    Blondyn nazwiskiem Sharr Latt prychnął złośliwie.
    - Wybacz, ale nie po to tu przyszliśmy, żeby teraz zostawić cię samego. Możesz sobie kontemplować te swoje wspomnienia, ile chcesz, ale najpierw musisz nas wysłuchać.
    Volvekhan z trudem powstrzymał wściekłość.
    - Nie, nie muszę! - odburknął.
    - Ale powinieneś. - Kell okazał więcej ogłady, niż jego kolega. - Słyszeliśmy o tym, co się stało na Eriadu.
    - Nie bylibyście Widmami, gdybyście nie słyszeli - mruknął ponuro. - Przyszliście tu, żeby mnie wyśmiać czy może raczej dobić?
    Tainer skrzywił się.
    - Ani jedno, ani drugie - powiedział. - Chcieliśmy raczej ci pomóc.
    - Mnie już nic nie pomoże - odparł ze smutkiem Noghri.
    - Nawet przeniesienie do nowej jednostki? - spytał Prosiak.
    Volvekhan przyjrzał mu się podejrzliwie.
    - Chcecie mi zaproponować wstąpienie do waszej eskadry? - zrozumiał wreszcie. Odprężył się, choć nie wydał się przez to ani trochę mniej groźny.
    Voort przytaknął.
    - Projekt wyszedł od samego generała Rieekana. Został też zatwierdzony przez dowódcę eskadry, Buźkę Lorana.
    - Ale on poleciał już na Korelię z Durronem, dlatego to was wyznaczono do zapoznania mnie z tym pomysłem? - domyślił się Noghri. Westchnął głośno. - To wszystko z litości?
    Kell pokręcił głową.
    - Nie. Owszem, zdarzało się, że do Eskadry Widm trafiały osoby po przejściach...
    - Większość z nas to istoty po przejściach - wtrącił z ponurym uśmiechem Elassar.
    - Ale też nigdy nie trafił do nas nikt, kto naprawdę nie byłby potrzebny. A my akurat potrzebujemy kogoś takiego jak ty, Volvekhanie.
    Noghri skrzyżował ręce na piersi.
    - To znaczy?
    - Służyłeś w elitarnym oddziale komandosów - przypomniał Tainer. - A my potrzebujemy kogoś, kto potrafi przenikać na terytorium wroga. Osoby, która potrafi bezgłośnie poruszać się w trudnym terenie.
    - Przecież macie kogoś takiego - zaprotestował Noghri. - Jeżeli dobrze pamiętam, nazywa się Tyria Sarkin.
    Kell uśmiechnął się łobuzersko.
    - Tyria Sarkin Tainer - poprawił.
    Noghri skinął głową na znak, że rozumie. Milczał.
    - Musiała opuścić eskadrę jakiś czas temu - wyjaśnił w końcu barczysty mężczyzna. - Od tamtego momentu brakuje nam kogoś równie dobrego w te klocki, jak ona.
    Volvekhan znów pokiwał głową.
    - I w końcu trafiliście na odpowiedniego wariata?
    Sharr Latt wzruszył ramionami.
    - Można tak to ująć.
    Noghri pozwolił sobie na lekki, acz drapieżny uśmiech.
    - No to macie swojego specjalistę.


    *
    ...i to by było na tyle

    LINK

ABY DODAĆ POST MUSISZ SIĘ ZALOGOWAĆ:

  REJESTRACJA RESET HASŁA
Loading..