"LEGO: Star Wars. Przygody Freemakerów", to serial innny niż wszystkie, ba, mało powiedziane, toż to kopalnia złota pomysłów na rozwinięcie filmowego trzonu i nowokanonicznych powieści w Uniwersum "Gwiezdnych Wojen". Po 23 obejrzanych z pełną dozą satysfakcji i wpisanym na całą twarz, od ucha do ucha, uśmiechem, odcinkach - przy czym zostało mi tylko 3 epizody do zakończenia biegu animacji w ogóle - miałem ochotę łapać się za głowę, rozdzierać pazurami materię rzeczywistości, z powodu masy pomysłów, barwnych wątków, postaci, rodzajów oręża, w tym modyfikacji miecza świetlnego bądź pojazdów, które stąd rzecz jasna, można by przenieść do starwarsowskich powieści, a najważniejsze do obrazów kinowych "Disney/Lucasfilm Ltd.". Po pierwsze - choć to pewnie już zatwierdzone i z wprowadzeniem nowych zmian do głównego konstruktu filmu nie będzie aż tak przystępnie - można fanowsko pomarzyć i mieć nadzieję na cud, że historia, ,,kryształowego miecza" o niebotycznej potędze, postacie Freemakerów, które powinno się połączyć z wątkiem rodziców Rey i w ogóle jej pochodzeniem, niezrównany myśliwiec "Srebrna Strzała" zasilany mocą kryształów Kyber, wątek Rowana Freemakera, jako konstruktora Mocy oraz wątek nietuzinkowego "Rogera" - przeprogramowanego, byłego droida bitewnego B1 a.k.a ,,rozkaz, rozkaz!“, zostały włączone do fabuły filmu "Star Wars: Episode IX. The Rise of Skywalker". Po drugie, gdyby nie ,,legoludkowość" tego serialu, czyli fakt kojarzenia klocków LEGO z zabawowością, niezobowiązującym humorem, oraz, gdyby nie zachowanie się bohaterów, rożnych istot i postaci tejże produkcji, twór "LEGO: Star Wars. Przygody Freemakerów" byłby pełnoprawnym członkiem Nowego Kanonu "Gwiezdnych Wojen" i jednym z najlepszych seriali - czy to animowanych, czy aktorskich - jakie kiedykolwiek powstały.