-[img]http://www.w-spodnicy.pl/g/Kobieta.obiekt2.aspx/0/460/Kobieta/a1aa59dc-5a40-4c0d-9f45-1920c98b3f43_20120207012220_Madonna-nowy-album-2012-63.jpg[/img]
Awansowałem. Tak, zaczynam pisać recenzje płyt do gazetki szkolnej. Wyróżnienie jest rzecz jasna wątpliwe, jednak pisałem niedawno opinię pewnej płyty, którą chciałbym się z Wami podzielić. Tak nietypowo, ale mam nadzieję na komentarze, bo to mój pierwszy poważniejszy artykuł.
Madonna – wokalistka, którą zna praktycznie każdy. Nie wierzę, że istnieje na świecie osoba, która nie potrafi zanucić chociaż jednego jej przeboju, dajmy na to Like a Virgin (piosenka dzisiaj uważana za wzór większości tworów popowych), czy Frozen. Przez 30 lat wyrobiła sobie niezrównaną markę, po Michaelu Jacksonie uważana za pionierkę i królową muzyki popularnej. To dzięki niej istnieją takie wokalistki jak Gwen Stefani, czyli jej rockowa wersja, Lady Gaga ze swoimi szokującymi strojami i teledyskami, czy wreszcie Britney Spears, która zawdzięcza Material Girl chyba najwięcej z nich wszystkich.
Na przestrzeni lat widać wszystkie jej „córki”, wychowujące się przy tej muzyce i czerpiące garściami z doświadczeń mentorki. I trudno im się dziwić. 11 studyjnych albumów i 38 singli, każdy na pierwszym miejscu list przebojów na trzech kontynentach. Od ponad trzech dekad jest na szczycie. Czy 54-letnia Madonna wciąż ma energię i moc, którą czarowała publiczność w latach ’80 i ’90?
Do najnowszej płyty królowej popu podchodziłem z dużym dystansem. Przede wszystkim dlatego, że ten gatunek muzyki to raczej nie moja bajka. Poza tym zniechęciła mnie irytująca piosenka promująca krążek – Give me All Your Luvin’ w duecie z raperkami Nicki Minaj i M.I.A. Do czasu, aż brat podrzucił mi filmik z jej występu w przerwie Super Bowl. Przyznam, że zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie, perfekcyjne, trwające 11 minut „szoł”, podczas którego Madonna zaśpiewała swoje trzy wielkie hity: Like A Prayer, Vogue i Music oraz swój najnowszy singiel. I właśnie po tym przedstawieniu przyznałem, że może jednak warto bliżej przyjrzeć się albumowi MDNA, który zakupiłem tydzień po polskiej premierze.
Krążek otwiera Gril Gone Wild. Jako drugi oficjalny singiel wzbudził już spore kontrowersje – serwis YouTube uniemożliwił wyświetlanie teledysku osobom poniżej 18 roku życia. Trudno się dziwić – gdyby na MTV leciała jeszcze muzyka, to klip z pewnością byłby dostępny jedynie w paśmie nocnym. Pełen prowokujących, homoerotycznych scen w których piosenkarka wije się między półnagimi tancerzami w szpilkach. Sam kawałek jest interesujący, mimo dość prymitywnego tekstu z pewnością zrobi furorę w klubach na całym świecie. Zgadzam się z opiniami, że użycie tego utworu w celach promocyjnych to bezpieczny wybór, jestem przekonany, iż znajdzie swoich oddanych wielbicieli na parkiecie.
Następne jest Gang Bang – Madonna w bojowym nastroju postanawia ukarać swojego kochanka. Utwór zawiera modne ostatnio dubstepowe wstawki, wydaje się idealnie sprawdzać na imprezach. Tutaj jednak zacząłem się zastanawiać, czy role się nie odwróciły i czy w tym przypadku to Madonna nie zapożyczyła pomysłu od znienawidzonej przez siebie Lady Gagi? Melodia i mroczny styl do złudzenia przypominają większość piosenek z The Fame: Monster (w szczególności do Dance In The Dark).
Później mamy dwa mało ciekawe utwory - I`m Addicted oraz Turn Up The Radio. Absolutnie nie zapadają w pamięć, dość wtórne i nudne. Ot, takie zapychacze niestety dość częste na albumach tego gatunku.
Czwórka to pierwszy oficjalny singiel o którym wspomniałem na samym początku, czyli Give Me All Your Luvin’. Wokalistkę wsparły tutaj dwie raperki, Brytyjka M.I.A oraz niesamowicie popularna ostatnio Nicki Minaj. Piosenka niestety poniżej poziomu Madonny – tekst niczym z pamiętnika młodej cheerleaderki, mimo wpadającej w ucho melodii nie zachwyca niczym. Teledysk przedstawiający artystkę przebraną za Marylin Monroe w towarzystwie footballistów też nie jest specjalnie odkrywczy. Za to miło posłuchać nawiązań do jej dawnych przebojów (min. „You’re my Lucky Star”.
Z Some Girls jest taka sama historia, co z utworem drugim i trzecim. Przesłuchałem, było miło, skończyło się i już kompletnie nie pamiętałem melodii.
Natomiast przy Superstar znów nawiedziło mnie widmo Lady Gagi – chodzi tutaj już nie tylko o tekst, który do złudzenia przypomina Paparazzi („I`m your biggest fan, it`s true”, co również o styl (ciągłe używanie „Ohlala” w refrenie). Czy to zemsta za podobieństwo piosenek Born This Way i ogromnego przeboju Madonny sprzed 20 lat – Express Yourself?
Jako ciekawostkę można potraktować fakt, że w chórkach do tego utworu wystąpiła córka wokalistki.
Ósemka to mój faworyt na płycie – I Don’t Give A w którym znów gościnnie występuje Nicki Minaj. Muszę przyznać, że ten kawałek wywarł na mnie spore wrażenie, głównie jeżeli chodzi o warstwę tekstową. Otóż nie przypuszczałem, że w muzyce pop jest miejsce na tak szczerze osobiste wyznania, jakie Madonna ukazuje tutaj. Śpiewa o tym jak trudno jest jej po rozwodzie z mężem Guy’em Ritchi’em, jak starała się być jego żoną („I tried to be a good girl/I tried to be your wife/Diminished myself/And I swallowed my light). Natomiast rap Minaj to właściwie laurka dla wokalistki, a jednocześnie przytyk do konkurentek, które starają się odbić jej palmę pierwszeństwa („There`s only one queen, and that`s Madonna… Bitch!).
W I’m A Sinner piosenkarka przyznaje się do swoich grzechów, wzywa Wszystkich Świętych, by ją powstrzymali jeżeli potrafią. Muzycznie wypada to dosyć blado, jednak przywołuje na myśl początki wokalistki.
Krążek wieńczą trzy ballady – Love Spent, Falling Free oraz Masterpiece. Na uwagę zasługuje szczególnie ta ostatnia – jest to utwór promujący najnowszy film w reżyserii Madonny, W.E nagrodzony Złotym Globem. Nie ma jednak szału – żadna z tych piosenek nie może się równać z dawnymi spokojniejszymi hitami jak Take A Bow.
MDNA to z pewnością nie jest płyta przełomowa. Zimny, do bólu profesjonalny pop w czystej postaci. Nie ma klubowego pazura jak świetny album Confessions On A Dance Floor. Ale szczerze – czy ta kobieta musi jeszcze cokolwiek udowadniać po tylu latach? Jasne – razi, gdy 54-latka śpiewa o sobie „girl”, jednak jeszcze jej wierzymy. Do czasu.