-Apartamenty Otasa, Pięćsetka Republiki Wódki, Forest-City
Uparte dzwonienie podłego telefonu komórkowego zerwało Otasa ze snu. Ziewnął przeciągle, tak jak tylko potrafią Wookiee, po czym zaspany spojrzał za okno. Wciąż było ciemno. Przeklinając siarczyście wczesną porę i ostrego kaca Otas wstał niezręcznie, przewracając przy okazji kilka stojących obok łóżka flaszek, po czym sięgnął po zatopiony w słoiku po ogórkach telefon. Jeszcze nie wszystko do niego docierało, ale udało mu się – choć przez mgłę – odczytać wiadomość SMS:
„Podążaj za białym królikiem”
Co to do licha leśnego ma znaczyć, zastanowił się Otas. Spodobało mu się to, więc zastanowił się raz jeszcze. Wtedy rozbolała go głowa. Postękując obiecał sobie, że nie będzie się już zastanawiał na kacu. To boli.
Nagle przyszedł do niego kolejny SMS, którego sygnał potrząsnął mu czaszką.
„Idźże za nim wreszcie, do cholery!”
Jakim białym królikiem? Otas znów jęknął, albowiem nieopatrznie znów się zastanowił. Wtedy usłyszał dzwonek do drzwi. Wookiee wstał i – drapiąc się po tyłku – poszedł otworzyć.
I bardzo się zdziwił, bowiem u progu czekał na niego Melipone w przebraniu wielkiego, białego królika.
- No! Ile mam czekać!? – warknął. – Idziemy!
Otas stwierdził w duchu, że to dziwne, ale poszedł.
Rewia mody neoimperialnej, Pilchodrom, Forest-City
Carno siedział nad kieliszkiem Smirnoffa, wspominając z rozrzewnieniem dawne czasy, kiedy wojna trwała w najlepsze i nikt się nie przejmował modą, teatrem, muzyką symfoniczną i innymi bzdurami, które zyskały popularność po powstaniu Leśnej Federacji. Teraz o wspaniałej przeszłości przypominały mu tylko te absurdalne rewie, na których projektanci mody z grupy designerskiej „501 Legion” prezentowali tak bliskie jego sercu stroje. I alkohol. Chociaż ten miał się wkrótce skończyć.
- Słyszałeś o tej pieprzonej demilitaryzacji!? – paplał obok konkwistador Sky, niegdyś mężny wojak, obecnie wzięty reżyser teatralny. – Przecież to prohibicja! Zabiorą nam winosikawki, absyntowe bomby, nalewkowe moździerze, piwne schabowe... wyobrażasz sobie takie życie!?
- Nie – mruknął Carno, kończąc szota.
- Ale co poradzicie? – spytał admirał Twardy, patrząc szklącymi się od alkoholu oczyma na jeden z prezentowanych właśnie kostiumów: posrebrzaną zbroję a’la Mike z oryginalnym, inkrustowanym podpisem na klacie. – Na żadną wojnę się nie zanosi, a szkoda. Przydałaby się jakaś konkretna rąbanka.
- Ktoś nas wołał!? – dobiegł spod drzwi zawadiacki krzyk. Wszyscy uczestnicy rewii spojrzeli w tamtą stronę i momentalnie ogarnęła ich panika. Zaczęli uciekać jedni przez drugich, tratując co mniejsze Ewoki i co bardziej ślamazarnych Gungan. Jedynie Twardy, Sky i Carno pozostali na miejscach.
W drzwiach stał postrach Forest-City, gang znany jako Elyta.
- Ktoś tutaj się chciał narąbać – zauważył Malak.
- No i wreszcie jest z kim – ucieszył się Carno.
Nagle we wszystkich oknach pojawiły się światła kogutów, a przed Pilchodromem zawyły syreny.
- Tu Święta Moderacja! Wyjdźcie z rękami i butelkami w górze, a nikomu nie stanie się krzywda! – rozległ się głos Pawła.
- Jesteście otoczeni! – dodał głos Jayi.
- Kurwa mać, to Moderatorzy! – warknął Ray Solar, Korelianin. – Ci to wiedzą, jak popsuć zabawę!
- Niech spróbują! – odrzekł Yeleniu, wyciągając zza pazuchy szampana ręcznego, którego następnie odkorkował i rzucił w stronę radiowozu marki Żniwiarz 188-C. Rozległ się odgłos bąbelkowej eksplozji, po której nastąpiła soczysta, procentowa wymiana ognia.
- Co robimy? – spytał Sky, obserwując całą tę scenę.
- Pijemy – orzekł obojętnie Twardy i nalał sobie kolejnego szota.
Kawiarnia „U Zaxa”, Forest-City
Chewie – była Imperatoroszka, a w tej chwili bohaterka i weteranka wojny o Las – zatkała uszy i zgromiła spojrzeniem osobnika awanturującego się przy stoliku obok.
- CHCĘ KAWY! – wrzeszczał Bolek. – ILE MOŻNA CZEKAĆ!?!
- O co mu chodzi? – spytała przez zaciśnięte zęby obsługującego ją w danej chwili Zaxa; na specjalnie życzenie Imperatoroszki przyrządził jej ogromną kawę z dużą ilością prądu stałego i zmiennego.
- A kto go tam wie – odparł Zax. – Podobno chce osiągnąć nirwanę.
- Poprzez kawę? Dziwne...
Zax tylko wzruszył ramionami i odszedł do kolejnych klientów; wprawdzie był właścicielem sieci kawiarń i kantyn w całym Lesie, ale przyszedł kryzys i musiał w jednej z nich dorabiać jako kelner. Bolek zaś darł się dalej, a Chewie trafiał jasny szlag. Tak jasny, że nie zauważyła nawet, kiedy do jej stolika dosiadł się Lorn, tajemnicza postać o czarnej jak kawa pelerynie i równie czarnych jak kawa wąsach.
- Wiem, gdzie dają lepszą kawę – powiedział – i nie ma tam Bolka.
- Wszędzie, gdzie nie ma Bolka, jest lepiej – odwarknęła Chewie. – Ale takiej kawy, jak ta, nie ma nigdzie. Ja się stąd nie ruszam.
- No to wypiję ją sam... – Lorn wzruszył ramionami i ruszył w stronę wyjścia.
- KAWY, DO JASNEJ...!!! – wrzeszczał Bolek.
- No dobra, przekonałeś mnie! – zawołała Chewie za Lornem. – Prowadź.
Ulica Zielonej Wróżki, Forest-City
Na czarne kości Lorda Sidiousa, ale ulewa, pomyślał Vua Rapuung, przechadzając się po mieście w szarym, brudnym prochowcu i kopiąc leżące na ziemi śmieci i kąpiące się w rynsztokach szynszyle. Deszcz zdążył się rozpadać na dobre, spłukując jesienne liście i miejski szlam do średnio przyjemnych ścieków. Na ulicach w zasadzie nie było nikogo, jedynie wiatr miotał strugami deszczu pomiędzy zepsutymi latarniami. Jeszcze przed chwilą świeciło słońce, ale to było zanim na ulicę wyszedł Vua.
- Patrzcie! – zawołał ktoś za nim. – Don Pedros z krainy Deszczowców!
Psiakrew, pomyślał Rapuung, ale jestem mroczny.
Przeszedł obok odrapanego muru, na którym ktoś nabazgrał:
George Lucas umarł!
- Domator
Poniżej pojawił się inny napis:
Domator umarł!
- George Lucas
Vua nie zwrócił jednak na to uwagi, myślał bowiem o sprawach znacznie większego formatu. Było już grubo po wojnie, a jednak Leśna Republika jeszcze nie rozwiązała pewnych problemów. Wielu mieszkańcom Lasu nie podobało się, że dwaj najwięksi poplecznicy Lorda Sidiousa – Freedon Nadd i Rusis – wciąż są u władzy. Co więcej, aby uniknąć zamieszek związanych z wprowadzeniem prohibicji, zwiększono ilość członków świętej Moderacji. Vua pamiętał dzień, kiedy przyjęto w jej szeregi Lorda Barta.
- Czy przysięgasz służyć wiernie i z oddaniem Leśnej Federacji? – zapytał wtedy Rusis.
- Absolutnie i do samego końca – odparł Bart, strzepując popiół z palonego przez siebie Camela. – Mojego lub jej.
Vua stanął przed ogromnym billboardem, na którym widniała konkretna, służbowa twarz Anora w berecie. Napis pod nią głosił:
Zawód: MODERATOR
Zaciągnij się już dziś!
Rapuungowi przez głowę przemknęło powtarzane wciąż w HoloNecie hasło: „Jak pijemy, to do Lasu nie idziemy” i nie mógł powstrzymać uśmiechu. Rozpadało się jeszcze bardziej, a gdzieś w oddali zagrzmiało, co przywróciło Vuę do rzeczywistości. Spojrzał z niesmakiem na swój prochowiec; kwaśne deszcze zostawiają paskudne plamy na ubraniu, pomyślał. Przyspieszył więc kroku, zmierzając w stronę ulicy Wieśniaczej, przy której mieścił się gmach Leśnego Parlamentu.
Leśny Parlament, Forest-City
- Nestor musi odejść! – wrzeszczały tłumy, kiedy przewodniczący Leśnej Federacji wchodził po schodach do sali posiedzeń. Nie przejmował się nimi; nic to, że populistyczna prasa wyciągała na niego coraz to nowe brudy: a to, że handlował skarpetkami na stadionie, a to, że sikał do kropielnicy, a to, że był Bolkiem...
- To nie ja byłem Bolkiem – oświadczał Nestor. – Bolek może poświadczyć.
- CHCĘ KAWY!
Tłumy mogły go nie lubić, ale nic to. Federacja właśnie jego wybrała na przewodniczącego i ten wybór był prawomocny.
Nestor niespiesznie przeszedł więc przez drzwi Parlamentu, gdzie został przywitany przez dwoje Moderatorów, odpowiedzialnych za porządek podczas obrad: Miśka i Kasis.
- Dobry wieczór, panie przewodniczący – skłoniła się Kasis.
- Dobry wieczór – odparł Nestor. – Parszywa pogoda, nie?
- To prawda, leje jak skurwysyn – odrzekł Misiek, cytując Kubusia Puchatka, swojego guru. – Tutaj jednak wszystko w porządku. Nikt nie powinien zakłócać obrad.
Nestor uśmiechnął się lekko; trzy niszczyciele klasy Moderator, wiszące nad gmachem Parlamentu, nie umknęły jego uwadze.
- Przywódcy wszystkich frakcji już się zebrali? – spytał.
- Jeszcze nie – odrzekła Kasis. – I niektórzy w ogóle nie przybędą. Wedge z frakcji Korelian żeni się za miastem, Carno z Twardym zalewają pałę, a Gunfan odmówił reprezentowania Wookieech. Ponadto Droidy jeszcze nie wiedzą, kto ma ich reprezentować i dlaczego TheMichal.
- Czyli znowu nie będzie kworum? – Nestor zmarszczył brwi.
- Najwyraźniej nie. I to się chyba długo nie zmieni.
Obrzeża Lasu Ewoków
Było ich dużo. Szli rzędami, a ich gibiące się, smukłe sylwetki bez wyrazu tworzyły morze bladych postaci, sięgające aż po horyzont. I tak szli, szli i szli... a od ich kroków trzęsła się ziemia.
W pewnej chwili przekroczyli granicę Lasu.
(Brzmi strasznie, nie? No to czytajcie dalej)
Obrzeża Lasu Ewoków, tylko nieco dalej
- Zabierz z drogi to stado, nie może tu stać – rzucił Urthona, Moderator o wielu twarzach.
- Ale dlaczego? To wolne zwierzęta, nic im nakazać nie mogę – odrzekł Baca, siedząc obok drogi i patrząc spokojnie, jak jego niesforne komentarze pasą się w najlepsze na środku drogi szybkiego ruchu, biegnącej przez jedno ze wzniesień na peryferiach Lasu.
- Jak ich nie zabierzesz, to ci je wytnę w pień! – zagroził Urthona. – Utrudniają ruch i wprowadzają niepotrzebny chaos.
- Jaki chaos...? To bardzo porządne komentarze.
- Zabierz je, albo... – rzucił Urthona, ale przerwał, bowiem ze wzgórza dostrzegł przesuwającą się przez Las powoli, acz niepowstrzymanie, biały, beznamiętny tłum.
- O jejku – zaklął szpetnie. Baca spostrzegł, że coś jest nie tak, i też się odwrócił.
- Niech mnie... to dzieci idące do komunii?
- Obawiam się, że to coś gorszego... – mruknął Urthona.
Polana na obrzeżach Lasu Ewoków, jeszcze dalej
- Burbrp – beknął elokwentnie Prezi, odstawiając butelkę. – Masz jeszcze?
- Nieeestety... – odbełkotał Revan, leżąc na polance i przyciskając sobie kawałek kłody do ucha. Odczuwał efekt tzw. helikoptera, który z grubsza polegał na tym, że trzeba było przytrzymywać to, na czym się leży (najczęściej poduszkę), bo zajadle wwieracło się to w głowę. – Ta była... hep...
- No to nie piję już z tobą – obruszył się Prezi.
- Ssij.
- Sam ssij.
- Chłopaki, wstawajcie! – usłyszeli nagle rozpaczliwy głos. Revan z trudem uniósł głowę, która momentalnie jednak opadła. Helikoptery bywają dokuczliwe.
- Oooo... Bakuś – zawołał Prezi, uśmiechając się niczym kot z Cheshire.
(większość z Was zastanawia się pewnie w tej chwili, jak wygląda kot z Cheshire. Wstyd...)
- Masz może flaszkę...? – pytał dalej Prezi, który nie wiedział, że Bakuś był abstynentem, albo go to nie obchodziło.
- Zapomnij o flaszce! Musimy stąd spadać! – wołał gorączkowo Bakuś.
- A to dlaczego?
- A dlatego! – Bakuś wskazał na skraj zagajnika nieopodal, z którego zaczęły wyłaniać się kohorty smukłych, białych postaci o niewidzących oczach i malutkich rączkach z długimi palcami.
- O rany... – mruknął Revan, któremu wreszcie udało się unieść głowę. – Tylu białych myszek to ja jeszcze w życiu nie widziałem...
- To nie białe myszki – Preziego zaczęło ogarniać przerażenie. – To... to... to...
- Tak – Bakuś wziął Revana na plecy i zakicał, jak na Bakusia przystało. – Spieprzamy stąd, Prezi. To hatifnaty!
Apartamenty imienia św. Brata Alberta, Forest-City
Wciąż padało. Moof stał na jednym z dachów, ciaśniej otulając się płaszczem Sithów. Czarny wzór na jego twarzy, odbity od motylka z atramentu, przelewał się to na jedną, to na drugą stronę. Obserwował jednak w milczeniu, jak w penthousie należącym do byłej Cesarzowej Gilraen gaśnie światło. Bardzo dobrze, pomyślał. Wyprowadziliśmy już na manowce Otasa i Chewie. Wkrótce i Gil zniknie.
Złowieszczy plan Sithów powoli zaczynał się spełniać i Moof nie mógł ukryć radości (atramentowa twarz rozlała mu się w ogromny uśmiech, znaczy się). Gdy zabraknie Gilraen, pozostanie tylko usunięcie nielicznych wciąż Jedi, potem skłócenie ze sobą innych bohaterów wojennych, na przykład Elyty i świętej Moderacji... co nie musi być wcale takie trudne, albowiem już z nudów skakali sobie do gardeł. W pewnej chwili ich zabraknie, a gdy nadejdzie prawdziwe zagrożenie, oczy wszystkich w Lesie zwrócą się w stronę Sithów, ich głosy zaś zjednoczą się w rozpaczliwym wołaniu o pomoc.
Moof uśmiechnął się szerzej.
- A my wtedy powiemy: „Nie”.