Witajcie, jestem tu nowy. Ogólnie od zawsze "kręcił, fascynował" mnie świat Gwiezdnych Wojen. Niestety niczego prócz filmów nie miałem nigdy w rękach. Nie mam czasu na to by czytać książki zazwyczaj. Wracając jednak - postanowiłem napisać własną krótką powieść. Proszę o wytykanie mi błędów i na wstępie o to abyście szczerze ocenili tą historię w skali 1-5. Chciałbym wiedzieć czy pisać dalej, czy dać sobie spokój bo jest beznadziejny kosmos nie wiadomo z jakiej rzeczywistości wyrwany
Zapraszam! :
ŚWIADEK ODRODZENIA IMPERIUM
Rozdział pierwszy – Dorin
Był przyjemny słoneczny poranek. Cała planeta tętniła życiem i ruchem istot żywych… Lecz były to tylko pozory…
Żołnierz Imperium : Dalej, ruszać się!
Quee : Mamo mamo!
Isilia : Idź synku, słuchaj panów.
To był codzienny obraz na planecie Dorin. Nie wiem, który to był rok. Nie interesowało mnie to. Jedyne co było ważne to przeżyć i nie dać się wytropić. Komu ? Kim byłem ? A czy to istotne ? Postaram się może nieco przybliżyć wam mój rodowód. Pochodzę ze szlachetnej rodziny Voosh. Mój pradziadek brał udział w walkach podczas wojen klonów. Niestety, pomimo udanej ucieczki spod rąk klonów (rozkaz 66), został wytropiony i zabity podczas Czystki Jedi. Zawsze uważałem, że słabością naszej rodziny było to, że tak kurczowo trzymaliśmy się kodeksu Jedi. To była zaraza, która doprowadzała do rozpadu Świątynie, Akademie, Zakony… A nawet Republikę, której przecież związek z rycerzami Jedi nie był ścisły. Mój ojciec – Garan Voosh – tak jak i jego przodkowie był ortodoksyjnym Jedi. Nie pamiętam jak to się stało. Ostatni obraz jaki pamiętam, to ten, w którym mój ojciec wsiadał do swojego myśliwca w obronie Dorin przed Nowym Imperium. Co się stało z matką ? Prawdopodobnie została sprzedana gdzieś na targu niewolników. Jedyne co mi pozostało to pewna notka, którą przekazał mi ojciec właśnie tamtego dnia.
„Fizyczne właściwości złota, nie zawsze muszą być związane z faktycznym jego położeniem. Dlatego właśnie tak ważna jest jasność umysłu i zmysł Jedi. ”
Początkowo wyglądało mi to na jakąś bzdurną zasadę odnoszącą się do „nieprzewidywalności” świata. Pozostawiłem więc doszukiwanie się sensu w tej notce, która od tej pory towarzyszyła mi wszędzie. Jak można się domyślić, dzieciństwo moje nie było zbyt różowe. Pozbawiony rodziny, pozostał mi już tylko mój pusty dom, do którego obawiałem się wrócić, z powodu krążących wciąż patroli. Nic nie było już takie jak kiedyś.
Miałem kiedyś wielu kolegów. Jednym z nich był Matheo, Kel dor, taki jak ja. Musicie wiedzieć, by dobrze zrozumieć tę historię, że nasza planeta w tych czasach nie była tym, czym jest teraz, ani tym, czym była setki lat wcześniej. Miasta były zrujnowane, wioski wyludniane i palone. Powstawały bazy wojskowe. Tak… to były czasy biedy, głodu i ekspansji imperium. Normalny dzień nie różnił się niczym od następnego. Na codzień żołnierze imperium nie porywali nikogo… Nikogo normalnego. Tylko potomkowie wielkich rodów Jedi mieli problemy. Oni, ich znajomi. Raz na jakiś czas zdarzały się „łapanki”, ponieważ potrzebowano nowych sił do kopalni minerałów na planecie Bastion. Bastion, w tych czasach znów odgrywał kluczową rolę w systemie imperium. Była to nie tyle planeta gospodarcza, przemysłowa, co świetnie zorganizowany ośrodek obronny, karny. W podziemiach znajdowały się cele, w których torturowano wszystkich Jedi. Bastion był okropnym miejscem. To tam odsyłani zostawali niewolnicy. Było to centrum, baza, w której zwierzchnicy rozdzielali pomiędzy siebie świerze mięso, które później zostało kierowane na inne planety, do innych zakładów wydobywczych, produkcyjnych. Nie tylko Dorin na tym ucierpiało. Wiele było planet, które podlegały kolonizacji Imperium. Nowego Imperium, które rosło w siłe. Dziś, moja planeta wygląda inaczej, niż ta z opowieści… ale gdy się przypatrzysz, dostrzeżesz ślady walk, pozostałości fortyfikacji i umocnień… Dorin, to było smutne miejsce…
Pewnego razu, gdy przedzierałem się jako dziesięciolatek między kolejnymi dzielnicami naszej stolicy, o mały włos nie spostrzegł mnie Żołnierz Imperialny. Ja natomiast bardzo dobrze zdołałem się mu przyjżeć. Był on wysoki. Miał czarny pancerz, zbroję wzorowaną na zbroi łowcy głów (Boba Fett). Widać jednak było, że kogoś poniosła fantazja. Zbroja miała kolce, wystające z karwaszy. Zamiast plecaka rakietowego, umieszczony na plecach był pojemnik jonizujący cząsteczki. Generował on moc, która pozwalała żołnierzom na stworzenie wokół siebie tarczy. Na dłoniach mieli oni specjalne transmitery, które zmieniały moc z plecaka w fale. Dzięki nim żołnierze mogli „strzelać” wiązkami zjonizowanych cząstek. Miewało to różne skutki. Pozwalało obezwładnić przeciwnika, czasami doprowadzało do śmierci. Hełm jaki nosili, był koloru czarnego. Idealnie przystawał do głowy. Mieli zielone szkiełka, w miejscu na oczy. Co do spodni, były one zbrojone. Przy pasie nosili stare już, zasłużone blastery e-11. Całość ubioru była czarna, co miało kojarzyć się potencjalnym wrogom ze śmiercią. Miało wzbudzać strach i respekt. Z daleka wyglądali jak humanoidalne droidy, hybrydy. A byli to tylko ludzie… Słyszałem, że przechodzili oni specjalne szkolenia, ale w tych czasach, miałem na głowie większe problemy.
- Wartownik, zmiana! – usłyszałem głos, żołnierz rozejrzał się jeszcze, o mały włos mnie nie zobaczył, po czym ruszył w stronę posterunku.
Ja, w tym czasie przemknąłem się za dom Mathe’a. Tam się umówiliśmy.
- Witaj Greg! – szepnął z podekscytowaniem Matheo. Wyczułem jednak w jego głosie pewne poddenerwowanie.
- Witaj! – odpowiedziałem.
- Mama zaprasza Cię dziś na obiad. Wpadniesz ?
- Czy to aby na pewno bezpieczne ?
- No chodź, wybiłem dziurę w starym otworze wentylacyjnym, nikt nas nie zauważy.
Podążyłem za moim najlepszym przyjacielem. Weszliśmy do domu. Była tam względna cisza. „Drzwi” wykonane przez Mathe’a zamknęły się tuż za mną. Wtedy moim oczom ukazali się żołnierze imperium. Było ich pięciu. Prawdopodobnie byli przekonani, że umiem posługiwać się mocą, która – nie całkiem, ale jednak – była mi obca.
- Dobrze się spisałeś dzieciaku, na górze są Twoi starzy, zmiataj stąd. – powiedział jeden z żołnierzy. On wyglądał nieco inaczej. Miał inny hełm, część jego twarzy była odsłonięta. Jego zbroja była przyozdobiona zielonymi kryształami, takimi, jakie nosili „Shadowtroopers”. Nie było to dla mnie pocieszeniem. Przeprowadziłem więc szybką kalkulację. Umiałem odepchnąć przeciwnika, choć nie zawsze mi to wychodziło. Byłem także szybki i zwinny, ale na tym moje umiejętności się kończyły.
- Młody, nie kombinuj. Albo pójdziesz po dobroci, albo weźmiemy Cię siłą – powiedział jeden z nich.
- Hehe, taki młody. Oj długie życie przed Tobą – odpowiedział oficer.
Moim jedynym ratunkiem była szybka ucieczka z budynku. Wiedziałem, że ich tarcze pozwalają być im odporne na moc. Miałem tylko jedną szansę. Skupiłem się i pchnąłem w ich stronę mocny, kamienny stół. Dwóch z nich wyleciało wraz z nim przez ścianę budynku. Trzech, w tym oficer odskoczyło na bok. Korzystając z chwili konsternacji, chwyciłem szybko blaster, który wypadł jednemu z leżących już, zapewne nieżywych żołnierzy, po czym strzeliłem w okno domu i wyskoczyłem przezeń. To był pierwszy raz, gdy byłem zmuszony do zabicia człowieka. Nie czułem z tego powodu skrupułów. Jak już mówiłem, moi przodkowie byli ortodoksyjnymi Jedi, co ja uważałem za skrajną głupotę… Wybiegłem więc na plac. Wszędzie roiło się od żołnierzy.
- Łapać go! – usłyszałem. Nie mając wielkiego pola do popisu, pod ostrzałem wielu działek jonizujących wskoczyłem do miejskich ścieków, do kanalizacji. Tam ześlizgnąłem się na sam dół, do kanałów. Nie dało mi to jednak jeszcze prawa do radości. Zaraz za mną słychać było głosy
- No właź tam!
- Nie będę taplał się w gównie, ty właź!
- Ja was zaraz wejde!
- Łaaaaaaaaaaa – odezwał się krzyk dwóch poprzednich rozmówców, krzyk który zbliżał się coraz bardziej. Musiałem uciekać. Przedemną otworzyła się śluza, kolejni żołnierze. Nie wiedziałem dlaczego ścigają jednego, marnego potomka Jedi, który na dodatek nic nie umie, nie ma związku z zakonem, nic nie wie. Dałem susa w jedyny, możliwy boczny korytarz kanału. Biegłem ile sił w nogach, ale byli tuż za mną. Co chwila pod moimi stopami mogłem poczuć ciepło przemykającego lasera działa jonizującego. Byłem pewny, że to jest mój koniec. Spostrzegłem wtedy, że na górze tego korytarza, który de facto był jedną z rur znajdują się mniejsze rury, na których skrapla się woda. Wniosek był tylko jeden. Różnica temperatur – a co za tym idzie, rury musiały być cieplejsze. Z czasów gdy pomagałem ojcu przy reperowaniu myśliwca pamiętałem, że mówił mi o izolacji jaka jest niezbędna w każdej instalacji ciepłowniczej. Wiedziałem już co powinienem zrobić. Odwróciłem się i strzeliłem prosto w „puszkę” od której odchodziły cztery rury. Puszka eksplodowała, niszcząc przy tym spory kawałek tunelu i zasypując przejście. Na moje nieszczęście jednemu z żołnierzy udało się przejść przed zasypaniem tunelu.
Biegłem przed siebie, znalazłem się w jakimś pomieszczeniu. Nie było wysokie, było słabo oświetlone, wszędzie padały cienie. Wyglądało dosyć obskurnie. Postanowiłem ukryć się. Chwilę później usłyszałem kroki żołnierza. Wszedł do tego pomieszczenia. Skupiłem się jeszcze raz, po to aby za pomocą mocy przesunąć ciężki właz wychodzący na jedną z ulic stolicy. Żołnierz zauważył to. Wyłączył osłonę. Zapewne pomyślał, że jestem już na zewnątrz. To była moja szansa. Zeskoczyłem z sufitu tuż za nim, tam to właśnie się kryłem, i wystrzeliłem wprost w jego plecak jonizujący cząsteczki. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Biedak został porażony solidną ilością energii. Podszedłem do niego, jego zbroja topiła się. Wiedziałem co należy zrobić, wymierzyłem prosto w głowę i wystrzeliłem z blastera. Skróciłem mu męki, tak jak byłem uczony tu… na planecie Dorin… na planecie wiecznego smutku…