Witam, mam do was prośbę, a mianowicie proszę o ocenę mojego opowiadania. Chodzi mi o to czy jest to warte mojego czasu czy po prostu się do tego nie nadaje. Pójdę za waszą opinią - jeśli powiecie, że nie mam talentu i jet to beznadziejne to nie będę już więcej pisał, a w przeciwnym wypadku pewnie coś jeszcze będę skrobał
Z góry dzięki za jakąkolwiek ocenę i krytykę
ZAGUBIONY
- … I tak właśnie moja eskadra wygrała tą bitwę. – Zakończył swoją opowieść mężczyzna, otoczony grupką młodszych znacznie od niego ludzi oraz Granów, głównie zafascynowanych zasłyszaną przed chwilą historią młodych osobników płci męskiej.
Siedział w ciemnej niszy w jedynej spelunie w całej tutejszej kolonii, która swym wyglądam raczej nie zachęcała do próbowania serwowanych tu specjałów, głównie w postaci dość mocnych trunków, wytwarzanych na miejscu. Ale nie można się było spodziewać raczej niczego więcej po tak zapadłej dziurze jaką była planeta Polneye, schowana w nieprzeniknionej Gromadzie Koornchat, pomyślał z goryczą mężczyzna. Ubrany był w poprzecierane, w niektórych miejscach, spodnie i przepoconą, łataną wielokrotnie koszulę, przez ramie przerzuconą miał mocno znoszoną skórzaną kurtkę. Jego nieogolona od dawna twarz ukryta w cieniu, pozwalała sądzić, że ma około trzydzieści pięć, góra czterdzieści standardowych lat, a naznaczona siwymi pasmami czarna czupryna, domagająca się od dawna czesania, wskazywała na mocno stresującą pracę, kiedy jeszcze ją miał, ma się rozumieć. Przez Miejscowych nazywany był po prostu Opowiadaczem, tak jak na wielu planetach wczesniej i tak jak we wszystkich wcześniejszych miejscach pobytu nie wiedział skąd się właściwie wziął. Nikogo to jednak nie obchodziło dopóki płacił za siebie i opowiadał, fascynujące historie swojego życia, a w każdym razie tak wszystkim się wydawało.
- Pijmy zdrowie bohatera – zakrzyknął ktoś z tłumu, siedzącego wokół ciemnej niszy, kto zapewne próbował już dziś specjałów tutejszego barmana. Innym nie potrzeba było wiele, wszyscy ochoczo podnieśli szklanki, aby wznieść toast, oczarowani historią usłyszaną przed chwilą.
- Poczekajcie – zatrzymał ich w pół ruchu Opowiadacz, którego właśnie pijany tłum okrzyknął bohaterem – Nie przesadzajcie – zaczął spokojnym lecz mocnym głosem – byłem zwykłym Komandorem w służbie Imperium, który…
- Pijmy zdrowie Komandora – przerwał mu ktoś z tłumu i znów wszyscy mu zawtórowali, i znów szklanki poszły w góre na znak kolejnego toastu.
- Przyjaciele - spróbował przybrać stanowczy ton głosu – byłem zwykłym pilotem, który chronił swoich ludzi i dobrze wykonał swoje zadanie. – Jakby na potwierdzenie tych słów lekko się uśmiechnął, mając nadzieję, że nieco stonuje ich nastrój.
Ale widocznie ta grupa wyraźnie miała ochotę się napić, bo kolejny raz ktoś zawołał:
- Pijmy zdrowie dobrego pilota!
Tym razem Opowiadacz postanowił im nie przerywać, tylko całkowicie cofnął się do cienia, wiedząc, ze za chwilę speluna będzie pełna bijatyk wywołanych przez istoty odurzone trunkami wszelkiego rodzaju. Słuchacze widząc, że się wycofuje z dalszej zabawy, powoli zaczęli opuszczać jego stolik. Uśmiech z twarzy mężczyzny zniknął już całkowicie tak jakby nigdy się nie pojawił, a wraz z kolejnymi odchodzącymi istotami pochmurniał coraz bardziej i bardziej. Popadł w zadumę, rozmyślał nad tym jak ukuło go dzisiaj określenie ‘bohater’. Wiedział, ze nigdy nim nie był ani nie będzie. Nigdy też nie służył w Imperialnej Marynarce, ani nawet nie siedział za sterami żadnego statku pasażerskiego, nie mówiąc już o jednostkach bojowych, takich jak gwiezdne myśliwce. Dlaczego opowiadał więc te historie? Może chciał, być choć przez chwile w centrum uwagi, czego życie mu zawsze skąpiło, a może pragnął po prostu dostrzec w oczach tych młodych istot iskrę zapału, której nikt nigdy nie rozpalił w jego własnych oczach. Sam nie wiedział dokładnie dlaczego.
Kiedy spostrzegł, ze jego ostatni słuchacz odszedł od stolika, odczekał jeszcze chwile, po czym ubrał kurtkę i wychodząc rzucił barmanowi należną zapłatę, z niewielkim napiwkiem, na co Gran skinął mu lekko głową.
Po opuszczeniu cuchnącego wnętrza, stanął nagle na pustej, zakurzonej ulicy. Uderzył go podmuch suchego wiatru, zmuszając mężczyznę do schowania szyi głębiej w postawiony wysoki kołnierz skórzanej kurtki. Rozejrzał się do dokoła, nie dostrzegł jednak nikogo, drogi wokół speluny były dość rzadko uczęszczane przez mieszkańców kolonii.
Po raz kolejny, przypomniał sobie historię, którą opowiadał przed chwilą. Tak, wiedział, ze kłamie, opowiadając alternatywne przygody swój młodości, miało to jednak jeszcze jeden ważny cel. Miał nadzieję, ze kiedyś, przypadkiem, w trakcie opowiadania jednej ze swych niesamowitych historii znajdzie odpowiedź na nurtujące go od wielu lat pytanie – kim tak naprawdę jest. Wiedział, ze pewne osoby bez wahania nazwą go kłamcą, ale sam nigdy się tak nie nazwał, nawet w myślach.
Ruszył przed siebie, cały czas trzymając jedną ręką kołnierz, żeby nie opadł., w bliżej nie określonym kierunku. Tak naprawdę szedł, bez celu, po prostu, żeby nie stać w miejscu. Idąc przypominały mu się słowa ojca, przybranego ojca – poprawił się w myślach, szorstkiego i twardego faceta, który go wychował. Ilekroć była okazja, tyle razy wypominał, że znalazł go małego na ulicy i przygarnął jak własnego syna, więc ma nadzieje, ze chociaż na starość zapewni mu opiekę. Niestety Imperium się tym zajęło samo.
Jednak prawda o tym, że rodzona matka zostawiła go na ulicy, uderzyła go z dużo większą siłą niż kolejny podmuch wiatru. Kim on musiał być, żeby taka osoba jak matka, zostawiła go na ulicy, albo kim musiała być ta kobieta… Odrzucił tę myśl i powracając do rzeczywistości zauważył, że nagle się zatrzymał, sam nie był pewien czy to pod wpływem wspomnień czy wiatru płatającego mu cały czas figle. Stał na rozwidleniu drogi, wiedział, że lewa odnoga jest krótszą drogą w kierunku miasta, ale niejasne przeczucie powiedziało mu, że powinien jednak, pójść prawą. W trakcie swojego życia, nauczył się zawsze ufać intuicji, przynajmniej potem za błędu mógł oskarżyć jedynie samego siebie. Skręcił więc w prawo, pogrążając się na powrót we wspomnieniach.
Już jako dziecko miał duży talent do włamywania się do wszelkiego rodzaju systemów komputerowych. Najbardziej jednak polubił Imperialne, było w nich coś co go pociągało. Jako młodzik nie zdawał sobie jednak sprawy, że zawsze znajdzie się ktoś lepszy i znalazł się…
Niedługo po jego szesnastych urodzinach, do domu jego ‘ojca’ zawitał oddział szturmowców, którego on nie przywitał tak jak sobie życzyły władze imperialne. Zastrzelili go na miejscu.
Opowiadacz wzdrygnął się na wspomnienie tamtego zdarzenia, jego własnego strachu, kiedy schował się, przed nieuniknioną, jak mu się wtedy wydawało, śmiercią mającą nadejść od strony oddziału szturmowego. W końcu niemal każdy słyszał o ‘prosto i czystych’ akcjach Imperium. Ale wtedy…
Dowódca oddziału oznajmił mu, że zostaje przydzielony jako specjalista od systemów komputerowych do oddziału mającego ukarać planetę, która naraziła się osobiście Imperatorowi. Każdy wiedział co to znaczy – szybko i czysto. Nikt im nie podał, oczywiście, ani lokalizacji, ani nazwy planety na jakiej się znalazł wraz z kompanią szturmowców, wiedział tylko, że były to Zewnętrzne Rubieże. Zadanie było proste, włamać się do systemu komputerowego oczyszczalni wód i wprowadzić pewną zmianę, która w praktyce miała powodować regularne wpuszczanie bakterii śmiertelnych wirusów do systemu wodnego, z którego korzystało większość kolonii na planecie. Zaiste, prosto i czysto. Coś jednak poszło nie tak, ktoś zdradził, obiekt był chroniony, partyzanci związali walką wszystkich szturmowców, dzięki czemu on mógł ukryć się na jednym ze statków handlowych, fałszując w biegu manifest pokładowy. Dało to początek jego około dwudziestoletniej tułaczce po galaktyce…
Nagły podmuch wiatru, od przodu okazał się na tyle silny, żeby wyrwać go z rozmyślań i zmusić do wejścia w boczną, wąską i ciemną alejkę. Niejedna osoba na tej planecie obawiałaby się wejść w takie miejsce, ale Opowiadacz był dobrze zbudowanym człowiekiem, mierzącym niecałe dwa metry wzrostu. Mięśnie wyrobił sobie w trakcie swojej tułaczki po Galaktyce...
Pierwsze cztery lata uciekał obawiając się oskarżenia o dezercje, ze strony Imperium, natomiast kolejne cztery pracował w kopalniach, również w kilku systemach gwiezdnych, tak aby było ciężko go wyśledzić siłom Imperialnym. Dopiero po śmierci Imperatora zaczął, powoli pozbywać się swej manii prześladowczej, jeszcze niedawno bał się widząc choćby myśliwiec imperialnej konstrukcji, ale to minęło. kolejne kilka lat spędził pracując Hutt’ów, a konkretnie klanu Besadii. Z nimi też jednak nie ułożyło się po jego myśli, a wydarzenia te przysporzyły go o siwe pasma włosów na głowie. Ale i ich przestał obawiać się blisko cztery lata temu, kiedy dotarła do jego uszu wiadomość o śmierci Lorda Durgi, jego bezpośredniego…
Nagły grzmot wytrącił Opowiadacza zarówno z rozmyślań jaki i z równowagi, przez co zdrowo łupnął o ziemię. Jednak grzmoty i huki nie ustawały, więc czym prędzej zebrał się z ziemi i pobiegł ku wylotowi wąskiej alejki, chwaląc Moc, ze akurat była pusta na całej długości. Kiedy wypadł na ulicę, dość szeroką i przestronną aby zobaczyć co się dzieje stanął, jak zamurowany. Polneye było bombardowane przez jednostki konstrukcji imperialnej. Wniosek, który samoistnie wyciągnął jego umysł, zmroził krew w żyłach mężczyzny, kolonia została skazana na zagładę – prosto i czysto. Z przerażenia nie dostrzegł spadającej z najbliższego dachu durastalowej płyty i tylko dzięki szybkiemu refleksowi zdołał uskoczyć chroniąc głowę, co spowodowało jednak, ze jego klatka piersiowa została przygwożdżona do ziemi. Czuł, że ma złamane większość żeber, z trudem łapał oddech, a jego oczy zasnuła gęsta mgła. Ostatkiem sił dostrzegł majaczące kształty… …kilka myśliwców startujących z powierzchni planety… …istoty, różnych ras, biegające bez ładu w różne strony… statek dziwnej konstrukcji w samym środku imperialnej blokady wokół planety…
Potem zemdlał.
*****
Ocknął się w całkowitej ciszy, odgłosy bombardowania i krzyki wszystkich istot zniknęły jakby pochłonęły je gruzy budynków zewsząd otaczające Opowiadacza. Ślad po durastalowej płycie, która go zmasakrowała był widoczny na ziemi, lecz jej samej nigdzie nie było. Możliwe, że ktoś z uciekających zlitował się nad nim na tyle, aby chociaż odrzucić przygniatający go ciężar. Mocno krwawiąc, podczołgał się do skraju czegoś co jeszcze niedawno było ulicą i oparł plecami o kawałek ściany która jeszcze kilka godzin temu była częścią czyjegoś domu, który wyglądał teraz jakby po prostu zniknął. Wiedział, ze zostało mu niewiele życia, ale chciał się przynajmniej ułożyć godnie do śmierci, chociaż sam nie wiedział dlaczego właściwie tak mu na tym zależy. Podparł się więc lewą ręką – prawą złamał uskakując przed spadającą płytą – i natrafił na jakiś kanciasty metalowy przedmiot między gruzami. Była to makrolornetka. Podniósł ją do oczu drżącym i powolnym ruchem zdrowej ręki, plecami opierając się o kawałek muru za sobą, Zaczął wpatrywać się w niebo, jakby poszukując odpowiedzi na niezbadane nigdy przez nikogo pytania…. Kiedy nagle ujrzał jakiś błysk w lornetce! Zwiększył ostrość i zogniskował pole widzenia w jednym punkcie, tak gdzie dostrzegł lekkie odbicie światła, jakby od metalowej powierzchni. I znalazł to czego szukał, pojedynczy myśliwiec przecinający warstwy chmur, oddalający się od planety i wyraźnie unikający blokady imperialnej.
- Udało mu się – wycharczał do siebie. Wiedział, że prawdopodobnie w tym stateczku leci jeden z pilotów, którym opowiadał dziś ‘swoją’ historię. Miał nadzieję, że jego opowieść roznieciła choć trochę żar w sercu pilota, chciał mieć jakiś udział w tej bohaterskiej ucieczce samotnego, młodego pilota. Był zdumiony, że Az tak przejął się losem tej jednej istoty, zwłaszcza, że niemal całe życie musiał sam troszczyć się o siebie, przez co, jak przypuszczał, wyzbył się resztek altruizmu z serca. Jednak teraz miał nadzieje, że młodzik odnajdzie się w tej Galaktyce.
Odciągnął makrolornetkę od oczu, a ona wysunęła się z jego drętwiejących palców i roztrzaskała się o gruzy zaścielające ulice, a raczej to co z niej pozostało. Wtedy dopiero dostrzegł dwie istoty zbliżające się w jego stronę, rozpoznał, że z pewnością nie są to, żadni mieszkańcy kolonii, a więc… był to imperialny patrol szukający ewentualnych niedobitków. Ale zaraz, coś tu nie gra – Imperium nie zatrudniało przecież obcych, nie wiedział co o tym sądzić. Ale nawet nie rozpoczął spekulacji bo nie miał na to ani ochoty, ani czasu, gdyż jedna z istot właśnie stanęła tuż przed nim. Był to osobnik wysoki na dwa metry, o kolorze skóry oliwkowo-szarym, o bardzo długich rękach zakończonych równie olbrzymimi sześciopalczastymi dłońmi, szerokich ustach i mocno spłaszczonym nosie i długich uszach sterczących z boku głowy, zwiniętych lekko do tyłu. Mężczyzna w końcu go rozpoznał, był to samiec rasy Yevetha. Opowiadacz natknął się na opis tej rasy gdy włamywał się do jednego z systemów na polecenie Durgi. Nagle istota chwyciła go jedną ręką za kołnierz kurtki, mocno już podartej, i podniosła na wysokość swojej twarzy. Spojrzeli sobie w oczy i człowiek wiedział, że on już nie pożyje na tyle długo, żeby tak jak dzielny młody pilot mógł odnaleźć się w tej Galaktyce. Dostrzegł lekki ruch drugiej ręki Yevetha i zauważył, że coś wysuwa się z wewnętrznej części nadgarstka. Wtedy nagle go olśniło, znalazł odpowiedź na pytanie nurtujące go całe dorosłe życie.
- Byłem zagubiony – szepnął, choć zabrzmiało to raczej jak gulgot, i w tym momencie jego krtań przebił długi pazur, a wszystkie myśli pochłonęła wieczna ciemnośc.